Donald Trump. Utracony sojusznik?

Zastąpienie dotychczasowego systemu europejskiego bezpieczeństwa nowym, nieopartym w takim stopniu na sile amerykańskiej armii, byłoby dla państw naszego regionu niebezpiecznym eksperymentem. Z poparciem dla niego polski rząd powinien poczekać przynajmniej do momentu, gdy poznamy zwycięzcę wyborów prezydenckich w USA i zarys jego polityki.

Publikacja: 23.02.2024 10:00

Donald Trump

Donald Trump

Foto: Getyy Images

Usłyszeliśmy wypowiedź głównego republikańskiego kandydata do prezydentury Donalda Trumpa, który brutalnie przypomniał europejskim sojusznikom Ameryki o rachunkach za obronność w ramach NATO. Tak brutalnie, że posądzono go o zachęcanie Rosji do agresji. I oglądaliśmy wielodniową, tłumną konferencję europejską w Monachium na temat wspólnego bezpieczeństwa, którą nawet niemieckie media opisują jako bezpłodną. A w tle słabnięcie ukraińskiej obrony, czego symbolem stało się oddanie Awdijiwki.

W tle jest również polski spór o politykę zagraniczną. Prawo i Sprawiedliwość posądza Donalda Tuska o rozluźnianie więzów z USA w interesie Francji i Niemiec. Z kolei Tusk i jego zwolennicy oskarżają prawicę o obojętność na to, co mówi i co zamierza zrobić Trump, o ile zostanie prezydentem. A jest posądzany o zamiar rozbijania paktu północnoatlantyckiego. Czeka nas powrót awantury, w której każda ze stron będzie posądzała drugą o to, że ta pomaga Rosji. Gdy do tego dodać przepychanki wokół embarga na ukraińskie produkty rolne, można powiedzieć, że od dwóch lat, czyli od agresji Putina na Ukrainę, nie było tak źle.

Dżuma, cholera i wstyd

Zacznijmy od wystąpienia Trumpa. Opowiedział, że „prezydent dużego kraju” zapytał go, czy Stany Zjednoczone obroniłyby kraj przed agresją ze strony Rosji, gdyby ten „nie płacił” wystarczająco dużo na obronność. – Odpowiedziałem: „Nie, nie broniłbym was. A nawet zachęcałbym, żeby (Rosjanie – red.) robili, co im się podoba. Musicie płacić rachunki” – ta wypowiedź to część kampanii w prawyborach, a Trump mówił to w Karolinie Południowej, skąd pochodzi jego konkurentka w Partii Republikańskiej.

Czytaj więcej

Donald Trump przemawiał do chrześcijan. „Aby zwycieżyć, potrzebujemy ręki Pana”

Biały Dom zareagował także w kampanijnym stylu. „Zachęcanie morderczych reżimów do inwazji na naszych najbliższych sojuszników jest przerażające i szalone. Zagraża to bezpieczeństwu narodowemu Ameryki, globalnej stabilności oraz naszej gospodarce” – napisał jego rzecznik Andrew Bates.

Przemówienie Trumpa spotkało się z polemikami polityków zachodnioeuropejskich. W Polsce zareagował premier Donald Tusk, żądając od prezydenta Andrzeja Dudy zabrania głosu w tej sprawie i nawet forsując ten temat na posiedzeniu Rady Gabinetowej (skądinąd bezskutecznie). Wcześniej odniósł się do blokowania przez republikanów pomocy dla walczącej Ukrainy. Przypomniał na platformie X (dawniej Twitter) Ronalda Reagana i kazał im się wstydzić, że zdradzili jego politykę. Kilku amerykańskich senatorów zareagowało, pytając Tuska, czy zechce przyjąć do Polski setki tysięcy nielegalnych imigrantów z Meksyku. Rzecz w tym, że kwestie wsparcia Ukrainy (także Tajwanu i Izraela) były na skutek specyficznej amerykańskiej procedury legislacyjnej połączone z przepisami dotyczącymi przeciwdziałania tej imigracji. Jeden z senatorów James D. Vance z Ohio zarzucił przy okazji Tuskowi nielegalne przejmowanie mediów publicznych i „zamykanie politycznych przeciwników”.

Czy polski premier powinien się wypowiadać w taki sposób? U nas obowiązywała raczej doktryna nierecenzowania amerykańskiej polityki. Miało to umożliwiać zachowanie dobrych relacji z obiema wielkimi partiami po to, aby usposabiać je życzliwie do polskich potrzeb obronnych. Były wprawdzie wyjątki. W roku 2016 Mateusz Morawiecki napisał, także na Twitterze, że wybór między Donaldem Trumpem i Hillary Clinton jest wyborem między dżumą i cholerą. Był w tym zresztą oryginalny, bo jego koledzy, jeśli wyrażali, z reguły delikatnie, jakieś sympatie, to bardziej do republikanów.

Morawiecki był wtedy jednak tylko wicepremierem i jego komentarza nie zauważono za oceanem. Głos Tuska i owszem, a republikanie mają dużą szansę na wygraną w wyborach. PiS ostrzega, że to narażanie na szwank relacji polskiego rządu z ewentualną nową amerykańską administracją.

Warto dodać coś jeszcze. Wypowiedź byłego i być może przyszłego prezydenta brzmi obcesowo. Ale tak naprawdę kolejni prezydenci USA, demokraci Bill Clinton czy Barack Obama także, domagali się od europejskich sojuszników wypełnienia zobowiązania do wydawania na obronność ponad 2 proc. PKB. Nie robiły tego do tej pory m.in. Francja, Niemcy i Włochy, więc najwięksi. Dziś zamiast tracić energię na oburzanie się na Trumpa, przywódcy tych państw mogliby się do tego odnieść merytorycznie.

W Polsce jak zwykle wszystko podzielone jest na polityczne bańki. Prawica nie widzi w wystąpieniu Trumpa niczego nadzwyczajnego. Lewica i liberalne centrum uprawia „oburzing”. Są jednak wyjątki. Oto, co napisał na platformie X niezłomnie antypisowski bloger, niegdyś polityk Unii Wolności Waldemar Kuczyński: „Jest czymś haniebnym wydawanie pieniędzy na komfort życia, licząc, że w razie czego Europę obroni krew młodzieży zza oceanu! Tu akurat Trump ma rację i dobrze że te słowa padły publicznie. Może to w końcu obudzi europejskie dupy wołowe, że larum grają i trzeba brać się za broń”.

Co nowy prezydent zaoferowałby Putinowi?

Zarazem niezależnie od tego, ile było racji akurat w tym prztyczku Trumpa, trudno nie odczuwać zaniepokojenia zwrotem w amerykańskiej polityce. Nawet jeśli republikanie blokują pomoc dla Ukrainy w Kongresie po części taktycznie, ich wystąpienia sygnalizują reorientację. Poprzednie transze pomocowe były przyjmowane przez obie partie niemal jednogłośnie. Teraz wpływowy senator republikański Lindsey Graham z Południowej Karoliny proponuje, aby zastąpić dofinansowanie pożyczkami albo wymuszać na Kijowie jakieś koncesje na ich bogactwa. To był żelazny punkt w repertuarze izolacjonistów – i w latach 1939–1941, kiedy wiele razy debatowano o wspieraniu Francji i Anglii przeciw Hitlerowi, i po II wojnie światowej, kiedy na porządku dziennym stał plan Marshalla dla Europy Zachodniej.

Obecnie takich głosów pada ze strony republikanów coraz więcej. Do niedawna konkurent Trumpa w tej partii, a obecnie popierający go gubernator Florydy Ron DeSantis, zajmował w kwestii wojny w Ukrainie otwarcie nieinterwencjonistyczną postawę. Paradoksalnie sam Trump mówi o tym mało, ale przypisuje mu się zachęcanie republikańskich członków obu izb do trwania w oporze – pytanie, czy bardziej chodzi mu o wymuszenie na demokratach bardziej restrykcyjnej polityki imigracyjnej, czy o początek cofania się w starciu na odległość z Putinem. Jego twierdzenia, że gdyby był prezydentem, wojna by nie wybuchła, a jeśli by wybuchła, wystarczyłyby jego telefony do Zełenskiego i Putina, tchną megalomanią. Kryje się za tym wielka niewiadoma. Bo jakie złożyłby oferty, aby rosyjskiego prezydenta przekonać do zaniechania działań?

Początkowe reakcje polityków PiS i konserwatywnych komentatorów były takie, że przecież w latach 2017–2021 polityka Trumpa była o wiele bardziej konwencjonalna niż jego dziwne wypowiedzi z kampanii sugerujące jakiś deal z Rosją. To akurat prawda, choć pytanie, czy bardziej wynikało to z jego poglądów, czy z presji instytucji „głębokiego państwa” (służby specjalne, armia, dyplomaci).

Trump zaangażował się nawet w próbę blokowania Nord Stream 2, co było wprawdzie bardziej akcją antyniemiecką niż antyrosyjską, ale to Putina ucieszyć nie mogło. Ten akurat fragment polityki republikanina demokrata Joe Biden porzucił. Zaraz potem to jednak Biden zaangażował się najpierw w przestrzeganie przed wojną na wschodzie Europy, potem w pomaganiu słabszej stronie konfliktu.

Demokrata upiera się przy tej polityce, obficie powołując się na prawa człowieka. W tym sensie to akurat on wskrzesza w jakimś znaczeniu ducha Reagana. Gdyby Trump chciał za tym pójść, powinny paść na ten temat jakieś jego wypowiedzi. Możliwe, że po prostu wsłuchuje się w nastroje Amerykanów. Oni zaś są coraz bardziej zmęczeni wielkimi wydatkami na fronty, które ich bezpośrednio nie dotyczą. Nie można w każdym razie wolty byłego prezydenta wykluczyć. Nieraz manifestowany handlowy stosunek Trumpa do polityki, sympatie dla wizji „koncertu mocarstw” każą mi być w tej sprawie umiarkowanym pesymistą.

Czytaj więcej

Już nie wykluczam, że Kaczyński wróci do władzy

Pomocnicy z PiS

I tu niespodzianka. Po pierwszych wezwaniach liderów PiS, aby po prostu nie komentować amerykańskich dylematów, bo nie warto się narażać żadnemu z tamtejszych głównych graczy, pojawia się europoseł Dominik Tarczyński. Został po szacownym profesorze Ryszardzie Legutce szefem grupy parlamentarnej PiS w europarlamencie. Wczoraj był traktowany jako jeden z wielu zagończyków. Dziś zdaje się stawać jedną z ważnych twarzy prawicowej opozycji. W wywiadzie dla „Sieci” Tarczyński zapowiada dwie rzeczy. Po pierwsze, zacieśnienie sojuszu z wszystkimi siłami eurosceptycznymi w Europie. To delikatna rewizja dotychczasowej linii. Wbrew temu, co twierdził antyprawicowy mainstream, Jarosław Kaczyński widział do tej pory różnice między sojusznikami PiS z Europejskich Konserwatystów i Reformatorów a powiedzmy formacją Marie Le Pen, nie tylko sympatyzującą z Rosją, ale przyjmującą od niej pieniądze. No, ale to Kaczyński namaścił teraz Tarczyńskiego.

Po drugie, Tarczyński zaproponował otwarte wsparcie Trumpa. Zapowiedział przekonywanie amerykańskiej Polonii do kandydatury tego „propolskiego polityka”. Mogę zrozumieć poczucie ideologicznej obcości naszej prawicy wobec liberalnej administracji Bidena, w tym żal do ambasadora w Polsce Marka Brzezinskiego za otwarte poparcie dla nowej koalicji rządzącej. Niemniej to oznacza porzucenie owej neutralności wobec amerykańskiej polityki, o której naruszenie PiS dopiero co oskarżał Tuska.

O ile wizja swoistego odbijania instytucji Unii Europejskiej w bloku eurosceptyków i eurorealistów to prawdopodobnie iluzja, o tyle pewien wpływ PiS na politykę amerykańską – poprzez Polonusów – jest realny. A nawet gdyby nie był, takie deklaracje trudno przeoczyć. Co jednak z nich wynika? To, że gdyby demokraci mimo wszystko wygrali, mieliby podstawy do traktowania polskiej prawicy jako wroga. Problem jest na razie teoretyczny, bo rząd PiS może powstać dopiero w roku 2027, niemniej jakiekolwiek gry z jakąkolwiek ekipą demokratyczną trzeba sobie wybić z głowy.

A jeśli Trump wygra? Być może Tarczyński uważa, że licytuje wysoko. Oto dowartościowany tym poparciem republikanin zechce się zrewanżować życzliwym stosunkiem do interesów Polski. Ale, po pierwsze, dlaczego miałby obdarzać czymkolwiek Polskę Tuska, który pokazał, że go nie kocha? Po drugie zaś, Trump dowiódł nieraz, że wdzięczność nie jest jego główną cnotą. Jeśli zaś, czego się obawiam, nowy prezydent zabierze się do rozmontowywania polityki solidarności z Ukrainą, a pośrednio z Europą, PiS będzie przedstawiany jako współwinny takiemu obrotowi sprawy. W obliczu większej integracji z takimi zachodnimi politykami jak Marie Le Pen wszystko złoży się w logiczną całość.

„PiS w sojuszu z fanem Putina” – alarmuje już dziś „Gazeta Wyborcza”. Cezary Michalski, weteran ideologicznych inwektyw, oskarża w komentarzu dla Interii polską prawicę o „wspieranie mordercy”. Ma nim być Trump, zdaniem Michalskiego odpowiedzialny za pat w Kongresie dotyczący wspomagania Kijowa, a więc za zabitych przez rosyjskie pociski.

Naturalnie rzecz cała jest słownym przerysowaniem. Nie przypominam sobie, aby Michalski nazywał „mordercą” kanclerza Niemiec Olafa Scholza, który zwlekał z realną pomocą dla Ukrainy w czasach jej przyduszenia do ziemi przez rosyjskiego niedźwiedzia. Niemniej trudno zrozumieć, dlaczego PiS kupuje kota w worku. Dlaczego pakuje się w awanturę o niewiadomych skutkach, z których jednym może być podważenie proukraińskiej i antyrosyjskiej linii Waszyngtonu? Jak rozumiem, w imię fikcyjnego poczucia, że raz obstawił zwycięzcę. Na ile to przydatne w polityce wewnętrznej?

Z punktu widzenia obecnych zagrożeń wybór między Bidenem i Trumpem powinien być dla polskiej prawicy co najmniej neutralny, a nawet wypadać na korzyść demokratów. To demokratyczny prezydent zdaje się zabiegać o podtrzymanie twardej ochrony wschodniej flanki NATO. Możliwe, że ma za słabe karty, aby tę linię podtrzymać, ale po co brać udział w jej grzebaniu? Trump, owszem, w czasie swej kadencji podarował nam trochę nowych żołnierzy amerykańskich, ale nie jest przesądzone, że ponownie podąży tą drogą, bo jest nieprzewidywalny.

Nawet opowieści Tarczyńskiego o wspólnocie ideowej z „innymi konserwatystami” brzmią pusto. Trump nie solidaryzował się z polską prawicą ani w sporach z Izraelem, ani w kontrowersjach wokół LGBT. Teraz zaś nadchodzą czasy, kiedy geopolityka zdaje się mieć zasadniczo większe znaczenie niż w dobie pokoju.

Tusk ucieka do przodu

Na pytanie, czy ekipa Tuska wybrała z kolei Bidena, trudno odpowiedzieć. Można było odnieść wrażenie, że pomimo gorącej sympatii ambasadora Brzezinskiego demokratyczny Waszyngton pozostaje wobec nowej polskiej władzy chłodny. Niby demokraci sprzyjają jej proniemieckiemu kursowi, ale Sikorski nie został przyjęty przez sekretarza stanu Antony’ego Blinkena. Czy nie z powodu swojego niemądrego dawnego tweetu insynuującego Ameryce udział w sabotażu przeciw Nord Stream 2? Prawda, teraz z kolei Biden przyzywa do siebie i prezydenta Dudę, i premiera Tuska (z okazji rocznicy akcesu Polski do NATO). To jednak typowy gest wyborczy, kampania przecież w toku.

Nowa koalicja rządząca w Polsce próbuje ucieczki do przodu, zachęcając swoich najbliższych przyjaciół do twardszej polityki bezpieczeństwa. Możliwe, że w polityce zachodniej Europy coś drgnęło, skoro rząd niemiecki nadludzkim wysiłkiem ogłosił, że zamierza wydać 2,1 proc. swojego PKB na obronę. Skądinąd Polska wydaje prawie 4 proc., za sprawą podobno miękkiego wobec Kremla PiS.

Liderzy państw Unii wyczuli, że rozprawianie o gotowości do obrony staje się modne, zwłaszcza w cieniu groźnych słów Trumpa. To po to zwołano konferencję w Monachium. To tam premier Danii Mette Frederiksen ogłosiła, że jej kraj oddaje Ukraińcom swoją artylerię. Ale też przestrzegła, że dostawy z Europy Zachodniej, przede wszystkim amunicji, są wciąż niewystarczające. Prezydent Zełenski staje się coraz bardziej nieszczęśliwym petentem całego Zachodu, mimo że tak jednoznacznie postawił na Berlin.

Wykonywane są też ruchy bardziej serio. Przewodnicząca Komisji Europejskiej Ursula von der Leyen zapowiada, że po tegorocznych wyborach do europarlamentu stworzy urząd unijnego komisarza obrony. Jeśli to nie fasada, powinno to oznaczać próbę tworzenia europejskich sił zbrojnych.

W kuluarach monachijskiej konferencji krążył dowcip: „kandydatem na opróżniane niedługo stanowisko sekretarza generalnego NATO powinna być kobieta, z kraju wschodniej flanki, takiego, który wydaje na obronność ponad 2 proc. PKB. I dlatego będzie nim były premier Holandii Mark Rutte, który nie spełnia żadnego z tych kryteriów”. Być może dla równowagi spełniłby je nowy komisarz obrony UE. I co prawda Radek Sikorski nie jest kobietą, ale staje się jedną z twarzy obronnościowych wysiłków wschodniej Europy. Więc wymienia się go jako kandydata na ten nieistniejący jeszcze urząd.

Czytaj więcej

Prof. Andrzej Nowak: Łatwiej bronić wolności, kiedy rozwija się ona na wyspie

Za wcześnie, by grzebać NATO

Na pytanie, czy jest takim kandydatem, szef polskiego MSZ odpowiedział kokieteryjnym uśmiechem. To by oznaczało, że Polska Tuska będzie jednym z konstruktorów tego projektu. Na razie nowy premier mówi o „wspólnej inicjatywie obronnej”. Jeśli założyć, że aktywność obronna Ameryki w Europie ulegnie osłabieniu, byłoby to nawet logiczne.

Jest jednak kilka „ale”. Tworzenie europejskiej armii byłoby w dalszej perspektywie wyrokiem na struktury NATO. Czy to nie oznaczałoby swoistej samospełniającej się przepowiedni? Czy europejscy rozgrywający są zdeterminowani, aby przejąć rolę amerykańskiego wojska? W tej chwili to USA ponoszą w 70 proc. finansową odpowiedzialność za wspólną obronę, z drugiej strony takie Niemcy borykają się z narastającymi trudnościami gospodarczymi, a wszystkie zachodnie państwa UE – z pełzającym kryzysem imigracyjnym. Łatwiej coś popsuć, niż znaleźć dla obecnego systemu bezpieczeństwa skuteczny ekwiwalent.

Dla Hiszpanii, Holandii czy nawet dla Niemiec rosyjskie zagrożenie jest abstrakcją. Za to uwolnienie się od amerykańskiej kurateli to zwłaszcza dla Berlina symboliczny sukces. Dla „frontowych” państw Unii zachowanie obecnego systemu wydaje się być kwestią żywotnego interesu. Zastąpienie innym systemem jest eksperymentem o niewiadomych skutkach.

Czy warto skakać do basenu, kiedy nie wiadomo, czy jest w nim woda? Do zwykłych wad starej Unii dochodzą niewiadome związane z nierozpoznaną do końca przeszłością. Najnowszy przykład: sekretariat Rady Unii Europejskiej dowiedział się z zamówionego przez siebie raportu, że armie i przemysł zbrojeniowy odpowiadają za emisję 5,5 proc. gazów do atmosfery. Pojawił się mglisty pomysł budowania bardziej ekologicznych technologii także na potrzeby wojska. Tyle że Rosja tego robić nie musi. Czy wiemy, do czego taka „bezemisyjna” armia doprowadzi Europę i Polskę?

No i jeszcze jedno pytanie. Europejskie siły zbrojne musiałyby być częścią większego projektu: federalizacji czy centralizacji polityki państw Unii. Wspólny komisarz obrony nie będzie prawdopodobnie skuteczny, jeśli komisarz spraw zagranicznych UE nie otrzyma większych uprawnień kosztem narodowych rządów. Co jednak, jeśli Francja, Niemcy i związane z nimi państwa zachodniej Europy wrócą do projektu jakiejś ugody z Putinem? Czy to nie będzie oznaczać podeptania interesów ukraińskich? I czy nie wystawi w przyszłości na szwank bezpieczeństwa Polski?

Donald Tusk mruga do nas okiem, sugerując, że warto zaryzykować, skoro konkurencyjnym rozwiązaniem jest uzależnienie Europy od kaprysów prezydenta Trumpa. Rzecz w tym, że na to nie ma dowodów, same poszlaki. Prawda, nie ma też dowodów na założenie Tarczyńskiego, że bezpiecznie jest się trzymać za poły marynarki Trumpa. Tyle że to nie PiS rządzi, lecz centrolewicowa koalicja, która z eksperymentowaniem z polskim bezpieczeństwem powinna zaczekać przynajmniej do wyklarowania się sytuacji, choćby w Stanach Zjednoczonych.

Wybory prezydenckie w USA za dziewięć miesięcy. Możliwe, że znajdujemy się między dwoma niekomfortowymi rozwiązaniami. Tusk powinien jednak zaczekać, choćby po to, aby nie być podejrzewanym, że dokonuje swoich wyborów zgodnie z ideologicznymi preferencjami albo dla zadowolenia niemieckich interesów.

Usłyszeliśmy wypowiedź głównego republikańskiego kandydata do prezydentury Donalda Trumpa, który brutalnie przypomniał europejskim sojusznikom Ameryki o rachunkach za obronność w ramach NATO. Tak brutalnie, że posądzono go o zachęcanie Rosji do agresji. I oglądaliśmy wielodniową, tłumną konferencję europejską w Monachium na temat wspólnego bezpieczeństwa, którą nawet niemieckie media opisują jako bezpłodną. A w tle słabnięcie ukraińskiej obrony, czego symbolem stało się oddanie Awdijiwki.

Pozostało 97% artykułu
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi
Materiał Promocyjny
Zarządzenie flotą może być przyjemnością
Plus Minus
Przydałaby się czystka