Prof. Andrzej Nowak: Łatwiej bronić wolności, kiedy rozwija się ona na wyspie

Przyjmowanie dobrych wzorów od innych może być sensowne i potrzebne. Ale bezsensowne było zarówno przekreślanie własnego dorobku, jak i odwracanie się od wszystkiego, co przychodzi z zewnątrz - mówi Andrzej Nowak, historyk.

Publikacja: 22.12.2023 10:00

Prof. Andrzej Nowak: Łatwiej bronić wolności, kiedy rozwija się ona na wyspie

Foto: Michał Woźniak/East News

Plus Minus: Szósty tom pańskich „Dziejów Polski” to lata 1632–1673. Rządy Władysława IV, Jana Kazimierza i Michała Korybuta Wiśniowieckiego, pierwszego „króla Piasta”. Jaką Polskę pan nam pokazuje?

Polskę w stanie kryzysu i metamorfozy. Zaznaczam, że kolejne tomy nie będą tak szczegółowe. To nie tylko czas, w którym stoczono więcej bitew niż w całej pozostałej historii Rzeczypospolitej. To również moment zwrotny w jej dziejach, kiedy ujawnił się kryzys wiary w Rzeczpospolitą w umysłach części jej elit. Od XIV wieku wspólnota polityczna Korony i Litwy była zwycięska, pełna poczucia siły. W połowie XVII wieku, po doświadczeniach wojen kozackich i jednoczesnym najeździe agresywnych sąsiadów, pojawia się załamanie. Przypomnijmy, że zniszczenia wynikające z tych najazdów były większe niż straty demograficzne i materialne Polski łącznie w okresie I i II wojny światowej.

Jak pan to mierzy?

Przede wszystkim ubytkiem ludzi. W II wojnie światowej zginęło 6 mln polskich obywateli, czyli „tylko” jedna szósta ludności II Rzeczypospolitej. W następstwie kozacko-szwedzko-moskiewsko-siedmiogrodzko- -brandeburskiego potopu ubyła mniej więcej jedna trzecia ludności.

Tej ludności było w XVII w. generalnie dużo mniej, a wysoką śmiertelność traktowano jako coś bardziej naturalnego niż w wieku XX. Część tych ludzi zginęła zresztą na skutek epidemii…

Ale epidemia była skutkiem wojen. Szok w czasach potopu był równie wielki jak w następstwie wojen wieku XX. Dla mieszkańców województw wschodnich najazdy tatarskie były czymś naturalnym. Ale dla Wielkopolski, Małopolski czy Mazowsza obce wojsko na ich terenach to coś niezwykłego. W Poznaniu obcego żołnierza nie oglądano od wieku XIV. Ci ludzie żyli w błogim spokoju. Z tego szoku wynika początek zwątpienia w Rzeczpospolitą. Nie daliśmy rady, nie obroniliśmy. To w takim razie może jest w tej Rzeczypospolitej coś złego, nienaprawialnego? Może więc trzeba machnąć na nią ręką? A przynajmniej szukać nowych wzorców w zachodniej Europie – wtedy to pojęcie „Zachodu” powstaje. Przybiera przede wszystkim postać monarchii Ludwika XIV. To dlatego pod koniec tego tomu pojawia się partia „francuska”. Jej liderzy z hetmanem Janem Sobieskim marzą o domu w Paryżu, o tytule para Francji. W imię tego nie tylko biorą pieniądze od ambasadora Francji, ale są gotowi spełnić każde jego polecenie.

Postawa Sobieskiego była chyba bardziej skomplikowana. To także wódz, skutecznie przeciwstawiający się w finale tego tomu Turkom.

Kamieńca jednak nie obronił, bo bardziej był zajęty walką z królem.

Czytaj więcej

Rozliczanie PiS i inne powyborcze atrakcje

Potem było jego zwycięstwo pod Chocimiem. Pan mówi, że elity Rzeczypospolitej nie obroniły. Ale ostatecznie wszystkie zagrożenia zostały odparte, łącznie z ostatnim – tureckim. Pisze pan przecież, że zarzucono pomysł reformy ustroju, skoro ta archaicznie zorganizowana Rzeczpospolita poradziła sobie, choć ogromnym kosztem, z zewnętrznymi zagrożeniami.

Oczywiście, zachęcam wszystkich, żeby moje książki czytali, zamiast je klasyfikować bez czytania jako tanią apologię katolickiej polskości. O kryzysie polskiej państwowości piszę krytycznie. Był kryzys, ale był i zryw, podobny do późniejszych powstań narodowych. To grudzień 1655 r. Niezajęte przez Szwedów były w tym momencie tylko cztery miejsca: Jasna Góra, Lwów, Zamość i luterański Gdańsk.

I wtedy następuje przebudzenie. Szlachta, która przechodziła masowo na stronę króla szwedzkiego albo cara moskiewskiego, wypowiada tę służbę. Wypowiada w beznadziejnej sytuacji – symbolami są litewska konfederacja wierzbołowska pod wodzą Samuela Kmicica i Kazimierza Żeromskiego oraz zawarta pod Lwowem konfederacja tyszowiecka. To coś istotnego w polskiej historii, takie zrywy będą się powtarzać. Zależało mi na polemice z publicystyczną tezą, że polskie powstania zawsze były nieudane. To pierwsze skończyło się wielkim triumfem: wypędzeniem Szwedów i usunięciem Moskwy z trzech piątych zajętych przez nią obszarów. Nie udało się odzyskać Kijowa czy Smoleńska, ale Rzeczpospolita nie upadła. Będzie jeszcze istnieć ponad 120 lat. Wyobraźmy sobie, że jej od 1655 r. nie ma. Dużo trudniej byłoby wrócić do jakiejś tradycji polskości.

Polemizuje pan z determinizmem szkoły krakowskiej, że ustrój Rzeczypospolitej skazywał ją na zagładę. Ale nawet w czasie najcięższych walk za mało było refleksji: skoro słabniemy, uczyńmy nasze państwo efektywniejszym. Opisuje pan charakterystyczną sytuację. Pojawia się kolejne zagrożenie tatarskie. I nawet województwo ruskie, na które może ono spaść, odmawia nowych podatków na wojsko.

Ustrój oparty na wolności rozwija się od wieku XIV. Ona zawsze może być nadużyta, jeśli nie towarzyszy jej cnota obywatelska, gotowość poświęcania się w interesie całości, wychodzącej poza mój dom i interes. Wielkopolska szlachta nie była zainteresowana obroną kresów wschodnich przed Tatarami. Małopolska nie myślała o wspólnej obronie, kiedy Szwedzi wkraczali od północy. Takie może być myślenie człowieka wolnego, który nie chce ponosić ciężarów. Sprzeczne z duchem republikańskim.

Ten wątek zacząłem ukazywać już w tomie poprzednim: to początek budowania partii. Nie jestem przeciwny XX-wiecznym partiom, ale tamte ugrupowania, budowane wokół magnackich liderów, uważały się za jedynych depozytariuszy interesu Rzeczypospolitej. Jan Zamoyski jako lider kwestionował władzę króla, czyli legalną władzę centralną. W tomie szóstym tę samą mentalność reprezentują ludzie mniejszych zasług niż Zamoyski. Przekraczają – jak Hieronim Radziejowski – kolejne granice, byle dokuczyć traktowanemu jak najgorszy wróg własnemu królowi. Kapitulacja pospolitego ruszenia przed słabszymi Szwedami pod Ujściem dokonuje się z inicjatywy wojewody poznańskiego Krzysztofa Opalińskiego, skądinąd bystrego krytyka wad Rzeczypospolitej. On tak nie cierpi swojego monarchy, że szuka pomocy u luterańskiego władcy Szwecji. To nadużycie wolności.

Wpisane jakoś w ten ustrój.

Łatwiej jest bronić wolności, także przed jej nadużywaniem, kiedy rozwija się ona na wyspie. To przypadek Anglii. Nie da się tego skutecznie robić, gdy ma się za sąsiadów agresywne imperia. Szlacheccy obywatele Rzeczypospolitej są pacyfistyczni. To paradoks, skoro równocześnie piszę o tylu bitwach z ich udziałem. Ale ich polscy i litewscy uczestnicy się bronili. Nie chcieli wyjść nawet 5 km poza granice państwa. Nie chcieli wojen agresywnych także dlatego, że one mogły rozszerzyć władzę króla. Szwedzi, Moskwa, Tatarzy przeciwnie – żyli z podboju. W tę samą rolę zaczęło wchodzić właśnie wtedy państwo brandenburskie.

Cytuje pan wymianę zdań między Polakiem i Rosjaninem. Rosjanin chwali samodzierżawie, gdzie jest jeden władca, jeden tyran. Mówi, że wy, Polacy, macie wielu tyranów. Zostawmy już stosunek do chłopów, nasi sąsiedzi nie traktowali ich lepiej. Ale sobiepaństwo magnackie prowadziło do łamania prawa, więc do rozkładu państwowości. Taka była geneza historii Bohdana Chmielnickiego. Skrzywdzony przez podstarościego nie mógł liczyć na skuteczne sądy.

Nie było nawet skutecznej egzekucji prawa karzącego takich zdrajców jak Radziejowski. Ale przecież Radziejowskiego bez żadnej kary do polityki przywrócił Jan Kazimierz, używając przeciw Jerzemu Lubomirskiemu. Były pomysły usprawnienia choćby obrad Sejmu, nawet ograniczenia poselskiego weta. Paradoksalnie zarzucono je także dlatego, że Rzeczpospolita wyszła z zewnętrznych zagrożeń zbyt łatwo. Prawda, straty były wielkie. Ale wygrała w końcu decydujące bitwy z Moskwą, wypędziła Szweda. Obroniliśmy się, więc po co coś zmieniać? Program reform potrzebował jeszcze 120 lat, by przełamać tę mentalność. Możemy wyśmiewać szlachtę, że nie chciała dawać podatków na wojsko. Ale czy dziś nie pojawiają się też opinie kwestionujące podatki na wielkie zbrojenia?

Ale to może lepsza dla wspólnoty narodowej byłaby – słuszna, niesłuszna – polityka dynastyczna króla. Pan krytykuje Władysława IV, pierwszego władcę z tego tomu, za to, że rozniecił swoim pomysłem wojny z Turkami kozackie powstanie. Ale Ludwik XIV wywołał niejedną, być może niesłuszną, wojnę. I Francja trwała, coraz silniejsza.

Nie chcę rozstrzygać sporu między monarchizmem a republikanizmem. Zwrócę uwagę na konkret: Władysław IV był wybrany w najzgodniejszej elekcji. Szlachta przyzwyczaiła się do rodziny Wazów. A on pisze zaraz potem w liście do cesarza, że nie zżył się z Polską, choć żył w niej od urodzenia, i że wolałby kawałek ziemi, gdzie rządziłby jako władca dziedziczny, np. Finlandię, niż elekcyjną Koronę. To był instynkt pozostający w sprzeczności z interesem Rzeczypospolitej. Władysław marzy w końcu o księstwie nad Dunajem, po triumfie nad Turcją – a cała Rzeczpospolita tego nie chce. Robi więc przygotowania do wojny za plecami wszystkich ministrów, w tym hetmanów. Łamie wszystkie prawa Rzeczypospolitej.

Ale gdyby tych praw nie było, miałby wolne ręce. Polska mniej wolna mogła być silniejsza.

Rządzący chcą wprowadzić w życie swój plan, ale trzeba przekonać obywateli. To wymaga czasu. Władysław IV miał go mało, z powodu trybu życia szybko się zestarzał. Zmarł jego jedyny syn. Nie miał cierpliwości do Rzeczypospolitej. Może miałby szansę zmiany opinii publicznej, gdyby żył hetman Stanisław Koniecpolski, który miał wyjątkowy autorytet i wśród Kozaków, i polskiej szlachty. Gdyby hetman z królem zaczęli przygotowywać wojnę z Turcją, może byłaby szansa na pozyskanie obywateli. Ale Koniecpolskiego nie ma, a król działa w gorączce.

Gdyby system był inny, po prostu nagiąłby państwo do swojej woli.

A chciałby pan mieszkać w takim państwie?

Nie wiem. Ale z perspektywy historii absolutyzm zapewnił wielu wspólnotom narodowym przetrwanie.

Polacy też przetrwali…

Jednak z długą przerwą.

Szkoła krakowska jest anachroniczna z punktu widzenia XXI wieku. Oni swoją historię pisali z perspektywy rozbiorów. Ja piszę z perspektywy 105. rocznicy odzyskania niepodległości. Mogliśmy się przyzwyczaić do wolności. Możemy spojrzeć na historię Polski nie jako na permanentną katastrofę. Jest to historia polityczno-kulturowej wspólnoty, która odniosła zwycięstwo pomimo najtrudniejszego położenia geopolitycznego między dwiema najpotężniejszymi na kontynencie europejskim i agresywnymi wspólnotami politycznymi, zwanymi w pewnych okresach Niemcami i Rosją. Trwamy w tych samych granicach, co przed tysiącleciem.

Dotknęliśmy tematu Kozaków. W rozmowie przy okazji poprzedniego tomu zgodziliśmy się, że nie mieliśmy do czynienia z klasycznym kolonializmem na polskich kresach. Ale czy można było uniknąć frontalnego starcia z Kozakami w roku 1648?

Konflikt był nie do uniknięcia. Pytanie, czy można było go powstrzymać po wybuchu. Władysław IV dał Bogdanowi Chmielnickiemu narzędzia. Ale punktem wyjścia były kozackie skargi. Poczucie krzywdy wojskowej elity. Zredukowano ich liczebność. A oni chcieli mieć żołd od Rzeczypospolitej i zabezpieczenie dla swoich rodzin. Ich prostych postulatów Rzeczpospolita nie spełniła. To zaniedbanie i Władysława IV, i hetmana Koniecpolskiego, i Sejmu. Cytuję sławne powiedzenie kanclerza litewskiego Albrychta Radziwiłła, że Kozacy są jak paznokcie, które trzeba przycinać. W szlacheckiej mentalności i rzeczywistości nie mieściła się wizja uszlachcenia 40 tys. ludzi. Ludzie XVII wieku takich rozwiązań nie widzieli. Publicyści wieku XXI – tak.

Wszyscy poważni badacze Kozaczyzny, jak prof. Władysław Serczyk, wykazują, że religia nie była istotnym powodem buntu Kozaków. Wątek religijny nie pojawia się w żadnym elemencie ich obrzędowości. Chmielnicki użył kwestii prawosławia instrumentalnie. Nie był też żadnym Spartakusem. Chłopów traktował tak samo jak panowie w Małopolsce czy Wielkopolsce. To wynika także z prac najwybitniejszej ukraińskiej badaczki Natalii Jakowenko, wbrew stereotypom nacjonalistycznej historiografii ukraińskiej końca XIX wieku. Po stronie Rzeczypospolitej pozostała zresztą spora część szlachty prawosławnej z wojewodą Adamem Kisielem, także elita duchowieństwa prawosławnego. Oni nie byli prześladowani. Za sprawą Władysława IV – to akurat jego zasługa – uregulowano ich status, Cerkwi prawosławnej zwracano cerkwie i majątki, które wcześniej przejęła Unia. Kolejni prawosławni arcybiskupi kijowscy byli zwolennikami trwania przy Polsce. Absolutnie nie chcieli się łączyć z Moskwą.

Ale Chmielnicki wybrał Rosję i powoływał się na prawosławie. Wyznanie więc miało jakieś znaczenie.

Ośrodkiem tych emocji były bractwa prawosławne w miastach. Ruskie mieszczaństwo żyło w poczuciu krzywdy po unii brzeskiej: od Połocka po Lwów. Moskwa te emocje pobudzała. Religia była dla Chmielnickiego formą mobilizacji nastrojów. Zresztą także po polskiej stronie, choćby w ruchu oporu przeciw „lutrom” – Szwedom. Niektórzy traktują to jako pierwszy sygnał tworzenia ponadstanowego polskiego narodu: zimą 1655 r. chłopi, mieszczanie i szlachta wspólnie atakują szwedzkich najeźdźców.

Ale potem mamy ugodę hadziacką, czyli próbę kompromisu z Kozakami, a szerzej i z ruskim żywiołem, skoro prawosławni biskupi mieli wejść do Senatu. Czy nie było takiej możliwości wcześniej?

Był taki moment: po ugodzie zborowskiej w roku 1649. Kozacy dostali to samo, co dziewięć lat później w Hadziaczu, a nie przelało się jeszcze morze krwi. To Chmielnicki wybrał konfrontację, bo chciał budować własne imperium. W 1652 r. pod Batohem z premedytacją organizuje mordowanie polskich jeńców wykupionych z rąk Tatarów. Wykalkulował ten ludobójczy akt, bo ścięcie synów najznaczniejszych szlacheckich rodzin miało wykopać rów nie do przebycia. Ugoda hadziacka przyszła zbyt późno, po obu stronach budziła opory. Przede wszystkim Kozacy ją odrzucili. Gdyby Chmielnicki zmarł w 1649 r., może doszłoby do kompromisu. Zawarłby go pewnie dowolny inny hetman kozacki. Może Iwan Bohun, który co prawda nie chciał się poddać Lachom, ale na pewno nie chciał też Moskwy na swojej ziemi.

Czytaj więcej

„Czas na pogodę”: Hektolitry człowieczeństwa

Cytuje pan XIX-wiecznego ukraińskiego autora Pantełejmona Kulisza. On z kolei pisał, że gdyby nie powstanie Chmielnickiego, Ukraina byłaby krajem mlekiem i miodem płynącym. To możliwe?

Wróciła do tego w pewnym sensie Natalia Jakowenko przypominająca wizję zmiany Rzeczypospolitej w federację trzech narodów, z dominacją ruskiej szlachty na ziemiach ukraińskich. W czasach złotego pokoju 1638–1648 Ukraina faktycznie stała się krajem kwitnącym. Zasiedlano pustki, powstawały nowe miasta i wsie, ściągano ludzi z Wołynia, ale i ziem polskich. Tym ludziom oferowano lepsze warunki. Oczywiście, bywały też przypadki nadużyć, wielcy panowie wyręczali się podstarościmi: to geneza krzywdy Chmielnickiego. Ale to powstanie Chmielnickiego kosztowało Ukrainę połowę ludności. Ci, którzy nie ginęli, byli uprowadzani w jasyr przez Tatarów. Spalono wszystkie miasta, niektóre nigdy się nie odrodziły. Podole, najbardziej żyzna kraina, zmieniło się w pustynię. A Rosja, która zajęła wschodnią część Ukrainy, pańszczyzny nie zniosła.

A program króla Jana Kazimierza i jego żony Ludwiki Marii? On nie był próbą naprawy państwa?

Program reform, np. obrad Sejmu, mieli poszczególni posłowie. Król wcale tym reformom nie sprzyjał, bo wolał zachować możliwość blokowania wetem sejmów jemu niewygodnych. Dwór Jana Kazimierza i Ludwiki Marii skupił się na jednym: na elekcji vivente rege, czyli za życia króla, i narzuceniu szlachcie swojego kandydata – z Francji. Tym samym chciał pozbawić szlachtę prawa wyboru władcy, a to istota wolności. Podważam schemat światłego króla i tępej, niszczącej opozycji. Pokazuję, że było różnie. Role nie są rozdane raz na zawsze.

Czyli Jana Kazimierza też pan nie potępia?

Tak samo jak Jana Sobieskiego. Jan Kazimierz przeżywa chwile załamania, ale to jego powrót z przymusowej emigracji w końcu roku 1655 stał się najważniejszym czynnikiem odrodzenia nadziei na uratowanie Rzeczypospolitej. Wcześniej ten sam Jan Kazimierz odegrał kluczową rolę w wojnie z Kozakami: pod Zborowem czy pod Beresteczkiem. Wykazał się hartem ducha. Ale też chwilami zawodził, oddając cugle politycznej intrygi Ludwice Marii. Skądinąd też zasłużonej podczas potopu, ale potem obsesyjnie zajętej niszczeniem wroga jej planu elekcji vivente rege – Jerzego Sebastiana Lubomirskiego.

Ale Lubomirski jawi się jako warchoł. Współpracujący z bliższymi państwami niż Francja, co stwarzało realne niebezpieczeństwo.

Proszę nie czytać tej książki schematycznie. Nawet u opowiadających się za Szwedem Radziwiłłów dopatrzyć się można pewnych racji. Owszem, Bogusław wziął udział w planie rozbioru Polski, przekroczył na pewno granice zdrady. Ale Janusz poddawał Litwę Szwedom, oczywiście bezprawnie, w momencie, kiedy Moskwa już zajęła i spustoszyła większość Litwy, a Korona (Jan Kazimierz) nie była w stanie pomóc. Wybierał „mniejsze zło”? Pokazuję różne spojrzenia także w sprawie rokoszu Lubomirskiego. Nie idealizuję ani jego, ani Jana Kazimierza. Ale inicjatywa należała do dworu. Lubomirski, dumny magnat trzęsący zachodnią Małopolską, podczas potopu uratował Rzeczpospolitą. Był wodzem i najlepszym, i najbardziej zasłużonym. I ten człowiek zostaje napiętnowany przez dwór jako zdrajca: tylko dlatego, że nie daje się pozyskać do planu elekcji francuskiego.

Można się spierać, kto miał rację. Ale wysyłanie na hetmana płatnych morderców przez króla albo montowanie przy pomocy arcyłajdaka Radziejowskiego fałszywego oskarżenia na Lubomirskiego przed sądem sejmowym to były działania niegodne i szkodliwe. Nie ukarano żadnego zdrajcy z czasów potopu, a Lubomirskiego skazano na śmierć, pozbawiono urzędów i majątku. Szukał wtedy środków obrony i przekroczył granice zdrady: knując z dworem cesarskim, z Brandenburgią, nawet z Moskwą. Ale co robi król? Szuka przeciw własnym obywatelom – którzy w większości idą za Lubomirskim – pomocy wojskowej nie tylko we Francji, także u Szwedów i Kozaków…

Jan Kazimierz, abdykując w roku 1668, zakończył rządy proroczą przestrogą przed rozbiorem Polski. Może silniejszy król, jakikolwiek, by Polskę przed tym uchronił. Wyobraża pan sobie francuskiego księcia Kondeusza na polskim tronie?

Pierwszym kandydatem był jego syn, książę d’Enghien, postać niezdolna do niczego poza katowaniem własnej żony. To byłaby katastrofa. Sam Kondeusz był wybitnym wodzem. Ale jako lider antykrólewskiej frondy nie był wcale ulubieńcem Ludwika XIV. Wybór jego lub jego syna na kandydata do polskiej korony był w istocie prywatnym kaprysem Ludwiki Marii – chciała zadowolić swoją dawną patronkę, matkę Kondeusza, a zarazem dać męża jednej ze swych ulubionych siostrzenic. Za tym nie kryła się wielka racja stanu. Małe racje ubieramy czasem w szaty wielkich strategii. Czytając historię Polski, warto dawać się zaskakiwać, a nie tylko potwierdzać podręcznikowe schematy.

Jeszcze surowiej ocenia pan liderów partii francuskiej. Jan Sobieski jako warchoł, nieudany polityk?

Jako król doświadczy potem tego, co sam wyrządzał Michałowi Korybutowi. Będzie się borykał z totalną opozycją.

Może Michał Korybut był złym królem, więc zasługiwał na opozycję totalną, a Jan III – nie.

Michał Korybut został wybrany legalnie przez olbrzymią większość obywateli, którzy stawili się na elekcji. Tymczasem opozycja zerwała zaraz po tym Sejm koronacyjny. Grupa magnatów nie uznawała legalnie wybranego króla: to było niszczące dla politycznej wspólnoty. Propaganda rozpętana przeciw Michałowi była łajdacka: przedstawiano go jako pedofila podobnego do małpy. Ten król nie miał na pewno złych intencji. Miał przy sobie wybitnego polityka, biskupa Olszowskiego. Oparł się na cesarstwie, co wtedy było najlepszym rozwiązaniem. A opozycja chciała go strącić z tronu, by wsadzić francuskiego kandydata za wszelką cenę. Zachowanie Sobieskiego było w tym okresie haniebne – to nie tylko moja opinia, ale np. ojca założyciela warszawskiej szkoły historycznej Tadeusza Korzona.

Jak oceniać Sobieskiego?

To się okaże w następnym tomie. Słusznie pan zauważa, że w tym samym czasie okazał się pożyteczny dla Rzeczypospolitej jako dowódca. Za to walka z własnym królem Michałem Korybutem w oparciu o obcą potencję, organizowanie wojny domowej była winą, którą dzielił w równym stopniu z drugim liderem opozycji, prymasem Prażmowskim.

Jacek Kaczmarski w piosence z cyklu „Sarmatia” przeciwstawiał mądrą elitę z wieku XVI ludziom późniejszym: „Czemuś synów nie uczył, z czegoś sam korzystał? Że czapka rozum grzeje, by nie skapiał chyłkiem”. A zarazem pan pisze, że magnaci nadal wysyłali swoich synów za granicę, starannie kształcili. Na ile oni wszyscy „zgłupieli”?

W roku 1640 magnaccy synowie jeździli do Paryża i wracali z niego w poczuciu niezachwianej dumy z własnej ojczyzny. W ciągu następnych 20 lat u części ta duma się załamuje. Następuje podział na obrońców „swojskości” (niczego nie zmieniać) i tych, co wybierają „cudzoziemszczyznę” (wszystko, co odziedziczone po przodkach – wyrzucić z obrzydzeniem). Sam ten podział jest tragedią. Przyjmowanie dobrych wzorów od innych może być sensowne i potrzebne. Ale bezsensowne było zarówno przekreślanie własnego dorobku, jak i odwracanie się od wszystkiego, co przychodzi z zewnątrz.

Czytaj więcej

Jak upadał autorytet nauczyciela

I tu się pojawia pytanie o narodową megalomanię, o sarmatyzm.

Opisuję książkę Wojciecha Dembołęckiego z roku 1632, który wywodził, że już w raju rządzili Polacy i będą znowu rządzić. Ale po pierwsze, pokazuję, że takie dziwaczne genealogie narodów przytrafiały się nie tylko Polakom. A po drugie, ta książka Dembołęckiego spotkała się od razu z krytyką. Nie tylko braci polskich, czyli arian, ale na przykład przełożonych autora, władz zakonu franciszkanów. Kto patrzy na wszystkich Polaków z XVII w. jako ludzi głupich, daje tylko dowód własnej głupocie.

Andrzej Nowak jest profesorem historii związanym z Uniwersytetem Jagiellońskim, autorem kilkudziesięciu opracowań i książek, w tym „Dziejów Polski”, których szósty tom „Potop i ogień” ukazał się właśnie w wydawnictwie Biały Kruk.

Plus Minus: Szósty tom pańskich „Dziejów Polski” to lata 1632–1673. Rządy Władysława IV, Jana Kazimierza i Michała Korybuta Wiśniowieckiego, pierwszego „króla Piasta”. Jaką Polskę pan nam pokazuje?

Polskę w stanie kryzysu i metamorfozy. Zaznaczam, że kolejne tomy nie będą tak szczegółowe. To nie tylko czas, w którym stoczono więcej bitew niż w całej pozostałej historii Rzeczypospolitej. To również moment zwrotny w jej dziejach, kiedy ujawnił się kryzys wiary w Rzeczpospolitą w umysłach części jej elit. Od XIV wieku wspólnota polityczna Korony i Litwy była zwycięska, pełna poczucia siły. W połowie XVII wieku, po doświadczeniach wojen kozackich i jednoczesnym najeździe agresywnych sąsiadów, pojawia się załamanie. Przypomnijmy, że zniszczenia wynikające z tych najazdów były większe niż straty demograficzne i materialne Polski łącznie w okresie I i II wojny światowej.

Pozostało 96% artykułu
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi
Materiał Promocyjny
Zarządzenie flotą może być przyjemnością
Plus Minus
Przydałaby się czystka