Ale Chmielnicki wybrał Rosję i powoływał się na prawosławie. Wyznanie więc miało jakieś znaczenie.
Ośrodkiem tych emocji były bractwa prawosławne w miastach. Ruskie mieszczaństwo żyło w poczuciu krzywdy po unii brzeskiej: od Połocka po Lwów. Moskwa te emocje pobudzała. Religia była dla Chmielnickiego formą mobilizacji nastrojów. Zresztą także po polskiej stronie, choćby w ruchu oporu przeciw „lutrom” – Szwedom. Niektórzy traktują to jako pierwszy sygnał tworzenia ponadstanowego polskiego narodu: zimą 1655 r. chłopi, mieszczanie i szlachta wspólnie atakują szwedzkich najeźdźców.
Ale potem mamy ugodę hadziacką, czyli próbę kompromisu z Kozakami, a szerzej i z ruskim żywiołem, skoro prawosławni biskupi mieli wejść do Senatu. Czy nie było takiej możliwości wcześniej?
Był taki moment: po ugodzie zborowskiej w roku 1649. Kozacy dostali to samo, co dziewięć lat później w Hadziaczu, a nie przelało się jeszcze morze krwi. To Chmielnicki wybrał konfrontację, bo chciał budować własne imperium. W 1652 r. pod Batohem z premedytacją organizuje mordowanie polskich jeńców wykupionych z rąk Tatarów. Wykalkulował ten ludobójczy akt, bo ścięcie synów najznaczniejszych szlacheckich rodzin miało wykopać rów nie do przebycia. Ugoda hadziacka przyszła zbyt późno, po obu stronach budziła opory. Przede wszystkim Kozacy ją odrzucili. Gdyby Chmielnicki zmarł w 1649 r., może doszłoby do kompromisu. Zawarłby go pewnie dowolny inny hetman kozacki. Może Iwan Bohun, który co prawda nie chciał się poddać Lachom, ale na pewno nie chciał też Moskwy na swojej ziemi.
„Czas na pogodę”: Hektolitry człowieczeństwa
W czasach wielkich widowisk i komputerowych sztuczek mamy rzadką okazję przyjrzeć się drgnięciom i zapaściom ludzkiej natury. Ten koncert dwójki świetnych aktorów podpatrujemy w ascetycznych wnętrzach starej, łódzkiej kamienicy.
Cytuje pan XIX-wiecznego ukraińskiego autora Pantełejmona Kulisza. On z kolei pisał, że gdyby nie powstanie Chmielnickiego, Ukraina byłaby krajem mlekiem i miodem płynącym. To możliwe?
Wróciła do tego w pewnym sensie Natalia Jakowenko przypominająca wizję zmiany Rzeczypospolitej w federację trzech narodów, z dominacją ruskiej szlachty na ziemiach ukraińskich. W czasach złotego pokoju 1638–1648 Ukraina faktycznie stała się krajem kwitnącym. Zasiedlano pustki, powstawały nowe miasta i wsie, ściągano ludzi z Wołynia, ale i ziem polskich. Tym ludziom oferowano lepsze warunki. Oczywiście, bywały też przypadki nadużyć, wielcy panowie wyręczali się podstarościmi: to geneza krzywdy Chmielnickiego. Ale to powstanie Chmielnickiego kosztowało Ukrainę połowę ludności. Ci, którzy nie ginęli, byli uprowadzani w jasyr przez Tatarów. Spalono wszystkie miasta, niektóre nigdy się nie odrodziły. Podole, najbardziej żyzna kraina, zmieniło się w pustynię. A Rosja, która zajęła wschodnią część Ukrainy, pańszczyzny nie zniosła.
A program króla Jana Kazimierza i jego żony Ludwiki Marii? On nie był próbą naprawy państwa?
Program reform, np. obrad Sejmu, mieli poszczególni posłowie. Król wcale tym reformom nie sprzyjał, bo wolał zachować możliwość blokowania wetem sejmów jemu niewygodnych. Dwór Jana Kazimierza i Ludwiki Marii skupił się na jednym: na elekcji vivente rege, czyli za życia króla, i narzuceniu szlachcie swojego kandydata – z Francji. Tym samym chciał pozbawić szlachtę prawa wyboru władcy, a to istota wolności. Podważam schemat światłego króla i tępej, niszczącej opozycji. Pokazuję, że było różnie. Role nie są rozdane raz na zawsze.
Czyli Jana Kazimierza też pan nie potępia?
Tak samo jak Jana Sobieskiego. Jan Kazimierz przeżywa chwile załamania, ale to jego powrót z przymusowej emigracji w końcu roku 1655 stał się najważniejszym czynnikiem odrodzenia nadziei na uratowanie Rzeczypospolitej. Wcześniej ten sam Jan Kazimierz odegrał kluczową rolę w wojnie z Kozakami: pod Zborowem czy pod Beresteczkiem. Wykazał się hartem ducha. Ale też chwilami zawodził, oddając cugle politycznej intrygi Ludwice Marii. Skądinąd też zasłużonej podczas potopu, ale potem obsesyjnie zajętej niszczeniem wroga jej planu elekcji vivente rege – Jerzego Sebastiana Lubomirskiego.
Ale Lubomirski jawi się jako warchoł. Współpracujący z bliższymi państwami niż Francja, co stwarzało realne niebezpieczeństwo.
Proszę nie czytać tej książki schematycznie. Nawet u opowiadających się za Szwedem Radziwiłłów dopatrzyć się można pewnych racji. Owszem, Bogusław wziął udział w planie rozbioru Polski, przekroczył na pewno granice zdrady. Ale Janusz poddawał Litwę Szwedom, oczywiście bezprawnie, w momencie, kiedy Moskwa już zajęła i spustoszyła większość Litwy, a Korona (Jan Kazimierz) nie była w stanie pomóc. Wybierał „mniejsze zło”? Pokazuję różne spojrzenia także w sprawie rokoszu Lubomirskiego. Nie idealizuję ani jego, ani Jana Kazimierza. Ale inicjatywa należała do dworu. Lubomirski, dumny magnat trzęsący zachodnią Małopolską, podczas potopu uratował Rzeczpospolitą. Był wodzem i najlepszym, i najbardziej zasłużonym. I ten człowiek zostaje napiętnowany przez dwór jako zdrajca: tylko dlatego, że nie daje się pozyskać do planu elekcji francuskiego.
Można się spierać, kto miał rację. Ale wysyłanie na hetmana płatnych morderców przez króla albo montowanie przy pomocy arcyłajdaka Radziejowskiego fałszywego oskarżenia na Lubomirskiego przed sądem sejmowym to były działania niegodne i szkodliwe. Nie ukarano żadnego zdrajcy z czasów potopu, a Lubomirskiego skazano na śmierć, pozbawiono urzędów i majątku. Szukał wtedy środków obrony i przekroczył granice zdrady: knując z dworem cesarskim, z Brandenburgią, nawet z Moskwą. Ale co robi król? Szuka przeciw własnym obywatelom – którzy w większości idą za Lubomirskim – pomocy wojskowej nie tylko we Francji, także u Szwedów i Kozaków…
Jan Kazimierz, abdykując w roku 1668, zakończył rządy proroczą przestrogą przed rozbiorem Polski. Może silniejszy król, jakikolwiek, by Polskę przed tym uchronił. Wyobraża pan sobie francuskiego księcia Kondeusza na polskim tronie?
Pierwszym kandydatem był jego syn, książę d’Enghien, postać niezdolna do niczego poza katowaniem własnej żony. To byłaby katastrofa. Sam Kondeusz był wybitnym wodzem. Ale jako lider antykrólewskiej frondy nie był wcale ulubieńcem Ludwika XIV. Wybór jego lub jego syna na kandydata do polskiej korony był w istocie prywatnym kaprysem Ludwiki Marii – chciała zadowolić swoją dawną patronkę, matkę Kondeusza, a zarazem dać męża jednej ze swych ulubionych siostrzenic. Za tym nie kryła się wielka racja stanu. Małe racje ubieramy czasem w szaty wielkich strategii. Czytając historię Polski, warto dawać się zaskakiwać, a nie tylko potwierdzać podręcznikowe schematy.
Jeszcze surowiej ocenia pan liderów partii francuskiej. Jan Sobieski jako warchoł, nieudany polityk?
Jako król doświadczy potem tego, co sam wyrządzał Michałowi Korybutowi. Będzie się borykał z totalną opozycją.
Może Michał Korybut był złym królem, więc zasługiwał na opozycję totalną, a Jan III – nie.
Michał Korybut został wybrany legalnie przez olbrzymią większość obywateli, którzy stawili się na elekcji. Tymczasem opozycja zerwała zaraz po tym Sejm koronacyjny. Grupa magnatów nie uznawała legalnie wybranego króla: to było niszczące dla politycznej wspólnoty. Propaganda rozpętana przeciw Michałowi była łajdacka: przedstawiano go jako pedofila podobnego do małpy. Ten król nie miał na pewno złych intencji. Miał przy sobie wybitnego polityka, biskupa Olszowskiego. Oparł się na cesarstwie, co wtedy było najlepszym rozwiązaniem. A opozycja chciała go strącić z tronu, by wsadzić francuskiego kandydata za wszelką cenę. Zachowanie Sobieskiego było w tym okresie haniebne – to nie tylko moja opinia, ale np. ojca założyciela warszawskiej szkoły historycznej Tadeusza Korzona.
Jak oceniać Sobieskiego?
To się okaże w następnym tomie. Słusznie pan zauważa, że w tym samym czasie okazał się pożyteczny dla Rzeczypospolitej jako dowódca. Za to walka z własnym królem Michałem Korybutem w oparciu o obcą potencję, organizowanie wojny domowej była winą, którą dzielił w równym stopniu z drugim liderem opozycji, prymasem Prażmowskim.
Jacek Kaczmarski w piosence z cyklu „Sarmatia” przeciwstawiał mądrą elitę z wieku XVI ludziom późniejszym: „Czemuś synów nie uczył, z czegoś sam korzystał? Że czapka rozum grzeje, by nie skapiał chyłkiem”. A zarazem pan pisze, że magnaci nadal wysyłali swoich synów za granicę, starannie kształcili. Na ile oni wszyscy „zgłupieli”?
W roku 1640 magnaccy synowie jeździli do Paryża i wracali z niego w poczuciu niezachwianej dumy z własnej ojczyzny. W ciągu następnych 20 lat u części ta duma się załamuje. Następuje podział na obrońców „swojskości” (niczego nie zmieniać) i tych, co wybierają „cudzoziemszczyznę” (wszystko, co odziedziczone po przodkach – wyrzucić z obrzydzeniem). Sam ten podział jest tragedią. Przyjmowanie dobrych wzorów od innych może być sensowne i potrzebne. Ale bezsensowne było zarówno przekreślanie własnego dorobku, jak i odwracanie się od wszystkiego, co przychodzi z zewnątrz.
Jak upadał autorytet nauczyciela
Nowy rząd zapowiada rychłe podwyżki dla nauczycieli, sądząc, że w ten sposób odbuduje ich autorytet. Jednak nie ma pomysłu na to, jak poradzić sobie z roszczeniowymi rodzicami oraz zapatrzonymi w smartfony uczniami. Znów podnoszą się głosy o konieczności stworzenia szkoły bezstresowej i niewymagającej żadnego wysiłku, bo teraz to tylko zapaść i pruski rygor. Czy rzeczywiście z polską szkołą jest aż tak źle?
I tu się pojawia pytanie o narodową megalomanię, o sarmatyzm.
Opisuję książkę Wojciecha Dembołęckiego z roku 1632, który wywodził, że już w raju rządzili Polacy i będą znowu rządzić. Ale po pierwsze, pokazuję, że takie dziwaczne genealogie narodów przytrafiały się nie tylko Polakom. A po drugie, ta książka Dembołęckiego spotkała się od razu z krytyką. Nie tylko braci polskich, czyli arian, ale na przykład przełożonych autora, władz zakonu franciszkanów. Kto patrzy na wszystkich Polaków z XVII w. jako ludzi głupich, daje tylko dowód własnej głupocie.
Andrzej Nowak jest profesorem historii związanym z Uniwersytetem Jagiellońskim, autorem kilkudziesięciu opracowań i książek, w tym „Dziejów Polski”, których szósty tom „Potop i ogień” ukazał się właśnie w wydawnictwie Biały Kruk.