Rozliczanie PiS i inne powyborcze atrakcje

Mamy dwa rządy: efemerydę Mateusza Morawieckiego i realny, choć wciąż formalnie nieistniejący, rząd Donalda Tuska. Ten pierwszy jest najwyżej mglistą zapowiedzią pokoleniowych zmian w PiS. Ten drugi wywołuje więcej pytań, niż daje odpowiedzi.

Publikacja: 01.12.2023 10:00

Jaką politykę zagraniczną poprowadzi rząd Donalda Tuska? Ile będzie gotów wydać na społeczną solidar

Jaką politykę zagraniczną poprowadzi rząd Donalda Tuska? Ile będzie gotów wydać na społeczną solidarność? Czy postawi na wojnę ideologiczną? Tego chyba nie wie jeszcze sam przyszły premier (na zdjęciu 13 listopada 2023 r. na pierwszym posiedzeniu Sejmu)

Foto: Andrzej Iwańczuk/REPORTER

Obrady nowego Sejmu budzą podobno dużo większe zainteresowanie niż tego poprzedniego, co da się zmierzyć liczbą osób śledzących ich internetowe transmisje. Zarazem kiedy ogląda się pierwsze posiedzenia, uderza jedno. Nawet prosta debata o niehandlowej Wigilii zmienia się w gromkie wygrażanie wciąż rządzącemu PiS-owi. Emocje są wielkie. Posłanka Joanna Scheuring-Wielgus (Lewica) odreagowuje czasy, kiedy nie pozwalano jej podobno wygłaszać dziesięciominutowych wystąpień.

Czytaj więcej

„Janusz Kukuła. Ja to ktoś inny”: Hymn na cześć aktorów

Komisje, czyli emocje

Miarą emocji, już nie spontanicznych, a sterowanych, jest wysyp projektów powołania komisji śledczych. Ostatnie parlamenty brały się do rozliczania poprzedników. Koalicja PO-PSL badała niegodziwości Zbigniewa Ziobry i pisowskich służb specjalnych. Sejm zdominowany przez Zjednoczoną Prawicę obnażał patologie systemu VAT czy aferę Amber Gold. Ale nie zaczynano od tego na drugim posiedzeniu. I nie poświęcano tym rozliczeniom aż tak długich manifestów.

Nie jestem przeciwny śledztwom parlamentarnym, nawet jeśli są narzędziem odwetu nowej większości wobec poprzedniej ekipy. Możliwe, że tylko tak mogą się Polacy doczekać jakiejś parlamentarnej kontroli nad rządzącymi. Jeśli padały publicznie najcięższe oskarżenia, sam chciałbym się dowiedzieć, jak było.

Pod jednym warunkiem. Amerykańskie dochodzenia komisji Kongresu dlatego bywają efektywne, że każdy ich członek ma prawo wzywać własnych świadków, przywoływać własne dowody. Jestem ciekaw, czy ten warunek zostanie spełniony, bo to zapewnia rozliczanej opozycji możliwość obrony. Nie współczuję politykom PiS, sami grali twardo, ale ta eskalacja rewanżyzmu może oznaczać kolejne miesiące albo stracone, albo co gorsza spędzone na wydawaniu wyroków na wyrost, nie do końca dowiedzionych. Oświadczenia posłów nowej większości wskazują, że nie markują nawet tego, że chcą coś wyjaśnić. Oni wszystko już wiedzą, wszystko osądzili. Przedstawianie ostatnich ośmiu lat jako jednego wielkiego złodziejstwa i bezprawia jest propagandą. Cała polityka staje się za jej sprawą kłębowiskiem wzajemnej agresji i złości.

Zarazem przynajmniej część polityków opozycji takiego klimatu potrzebuje – jako terapii. Przy okazji zaś zwalnia to nową większość od rozstrzygania takich kwestii jak zerowy VAT na żywność, osłona przed wzrostem cen energii czy wakacje kredytowe. Zwalnia, a przynajmniej opóźnia zajęcie stanowiska. I tworzy osłonę medialną w sytuacji, gdyby ostateczne rozstrzygnięcia były niezadowalające dla wyborców. Co z tego, że oferujemy wam mniej, niż oczekiwaliście, skoro jedno przyniesiemy wam na pewno: głowę „złodziejskiego PiS”.

Tak zwana misja Morawieckiego

Politycy nowej koalicji mogą przywołać na swoją obronę ważkie argumenty. Może byliby zmuszeni zająć się wcześniej tymi wszystkim palącymi wyzwaniami z pogranicza ekonomii i polityki społecznej, gdyby poprzednicy ze Zjednoczonej Prawicy pozwolili im wcześniej rządzić. Możliwe, że te decyzje wymagają dostępu do rządowej maszynerii.

Tymczasem prezydent funduje Polsce wspólnie z PiS spektakl pod tytułem (nieudana) misja premiera Morawieckiego. Na dokładkę ta misja też sprawia wrażenie swoistej terapii. PiS funduje ją sam sobie, choć przedstawia ją jako obowiązek wobec własnych wyborców. Oczywiście, nie należy bagatelizować także takich czynników jak ludzkie korzyści z dostępu do ostatnich i minimalnych atrybutów władzy.

Nadal nie do końca rozumiem racje stojące za tym rytualnym widowiskiem. Czy korzyść w postaci wygłoszenia przez Mateusza Morawieckiego jeszcze jednego wystąpienia nazwanego exposé jest warta końcowego upokorzenia, choćby w postaci rozlicznych memów? Czy jest wartością danie Leszkowi Millerowi sposobności do porównania Morawieckiego z pielgrzymującymi po domach świadkami Jehowy? Czy wykazanie swojej kompletnej izolacji jest dobrym wianem na wybory samorządowe? Choćby nawet Morawiecki wypadł lepiej niż liderzy nowej koalicji, miał do zaoferowania więcej konkretów niż Donald Tusk, który wygłosi exposé ostateczne, wychodzi na kogoś niesprawczego, bezsilnego.

Można by się czepiać szczegółów tej agitacji za „koalicją polskich spraw”. Czy kompilacja pomysłów własnych i podebranych innym partiom to najlepsza recepta na spójny program rządowy? Chyba nie. Ale przecież najbardziej liczy się jałowość tych prób budowania sojuszu z ugrupowaniami, z którymi równocześnie walczy się przy użyciu najgwałtowniejszych słów. Które właśnie sposobią się do tego, aby wysyłać pisowskich liderów jeśli nie przed Trybunał Stanu (brak odpowiedniej większości), to przed prokuratorów, a później przed sądy.

Decyzja o powołaniu rządu będzie podjęta czysto partyjną większością, w głosowaniu, w którym prawdopodobnie nikt z dawnej opozycji się nie wyłamie (z PiS zapewne też nie). Co skądinąd świadczy o żywotności przynajmniej w tej mierze polskiej demokracji. Byłoby gorzej, gdyby oligarchiczny rząd miał narzędzia do podkupywania polityków z szeregu opozycji. Ale oligarchii PiS nie stworzył. Lęgła się co najwyżej w głowach jego najmocniej pobudzonych oponentów.

Czytaj więcej

Po wyborach tworzymy mity, a powinniśmy zderzyć się z rzeczywistością

Rząd dwutygodniowy w akcji

Elementem rytualnej przepychanki stało się powołanie na chwilę rządu złożonego z mniej znanych twarzy, na pewno nie polityków pierwszego planu. Ministrów zastępują wiceministrowie, a czasem urzędnicy poszczególnych resortów. Główna inspektor farmaceutyczna Ewa Krajewska została ministrem zdrowia. Główny inspektor ruchu drogowego Alvin Gajadhur – ministrem infrastruktury. Jeśli są w tej ekipie politycy parlamentarni, to mało znani. Może najbardziej charakterystyczna okazała się Dominika Chorosińska, posłanka PiS, ale też pierwsza aktorka obsadzona w roli minister kultury. Finanse dostał były prezydent Radomia Andrzej Kosztowniak, przez lata jedyna pisowska głowa wojewódzkiego miasta.

Nie jest to w ścisłym znaczeniu rząd techniczny, zasiadają w nim przeważnie ludzie związani z PiS. Zatem trudno uznać ten skład za gest wobec opozycji. Ale nawet gdyby znalazły się tam osoby kojarzone z innymi środowiskami niż Zjednoczona Prawica albo wybitni eksperci, nie ma żadnego powodu, dla którego uformowana już przed wyborami koalicja KO-Polska 2050-PSL-Lewica miałaby się zawahać przed tworzeniem swojego rządu.

Gdyby ten zespół ludzi miał rządzić naprawdę, byłby bardziej spójny niż poprzedni rząd Morawieckiego, bo w nowym gabinecie zdecydowana większość to ludzie związani z premierem. Zarazem do pewnego stopnia można opisywać ten skład jako ekspercki. Na pewno przynajmniej niektórzy jego członkowie mają lepsze kwalifikacje fachowe niż wcześniejsi konstytucyjni ministrowie z PiS, którzy poza trójką (Mariusz Błaszczak, Marlena Maląg, Szymon Szynkowski vel Sęk) zniknęli z rządu. Ktoś mógłby powiedzieć: dlaczego PiS nie wpadł na takie rozwiązanie wcześniej? Nowi ministrowie są młodsi, ponad połowa z nich (10 na 18) to kobiety. Nie ciąży na nich odium partyjnej polityki, ideologicznych skrzywień, na ogół nie mają obciążeń wizerunkowych.

Tyle że to teoria. W demokracji parlamentarnej obecność czołowych polityków zwycięskiej partii w składzie Rady Ministrów to reguła. Ich zastępcy zapewniają im minimum technokratycznej fachowości, ale nie zastąpią ich w uprawianiu polityki właśnie. Przepustką do ministrowania jest także pozycja w partii zapewniająca większą skuteczność w forsowaniu własnych rozwiązań, umiejętność komunikacji z wyborcami, łącząca się z tym rozpoznawalność.

Nie twierdzę, że w ciągu ostatnich ośmiu lat PiS, a tak naprawdę prezes Jarosław Kaczyński, nie popełnił kilku widowiskowych personalnych pomyłek. Ale szukanie trwałego leku w wymienianiu pierwszego szeregu na drugi to iluzja. Ten rząd może tak wyglądać tylko dlatego, że jest rządem na dwa tygodnie.

Ci przejściowi ministrowie nawet mi imponują. Nie ulękli się hejtu i drwin, wykazali się lojalnością wobec swojego środowiska, choć w zamian dostaną niewiele. Czasem nawet płacą dodatkową cenę, jak Dominika Chorosińska będąca celem zorganizowanej kampanii w sieci, zapewne prowadzonej przez płatnych trolli. Członkowie dwutygodniowego rządu są dowodem na to, że partyjna lojalność nie jest fikcją, co więcej, że PiS poza garstką wysłużonych weteranów partyjnych bitek może liczyć przynajmniej na garstkę merytokratów.

Zarazem to może być dowód i na co innego. Za czasów poprzednich koalicji wiceministrowie i wysocy urzędnicy zostawali nieraz w rządach o przeciwnych barwach. Dziś wszystko spolaryzowało się na tyle, że na takie przepływy nie ma większych szans.

Niektórzy komentatorzy odbierają ten skład jako zapowiedź jakiegoś środowiskowego odmłodzenia, personalnych awansów ludzi kompetentnych, szukania nowych twarzy. Wykluczyć tego nie można, ale czas na takie ewolucyjne zmiany, także w samej partii, był grubo wcześniej. Trudno zresztą uwierzyć, że w dworskiej strukturze będącej osobistą własnością Kaczyńskiego na taki proces były kiedykolwiek szanse. Teraz, już w opozycji, będzie to kwadratura koła.

Błyszczeć mają dygnitarze

Trochę rozumiem szemranie wrogów PiS, że kobiet znalazło się w tym rządzie tak dużo tylko dlatego, że to ekipa fikcyjna, na stracenie. Tak to wygląda. Zarazem podczas kampanii Donald Tusk kłamał, że w zwykłym rządzie Morawieckiego jest tylko jedna kobieta (było ich na początku sześć, na końcu, po zmianach, cztery). Warto tu jednak wspomnieć i to, że w drugim rządzie Tuska (sformowanym w roku 2011) też były cztery panie. Z przymiarek w układaniu składu jego nowej ekipy wynika, że teraz ma być ich pięć (z czego tylko jedna z Koalicji Obywatelskiej). Jeśli oczywiście premier uwielbiający ruchy pod publiczkę nie zmieni tego w ostatniej chwili, chcąc dogodzić mentalności parytetowej.

Ale czy dociągnie do ponad połowy składu? To wątpliwe, zważywszy na to, że to też jest konstrukcja normalnego rządu parlamentarnego – jak rządy Beaty Szydło i Mateusza Morawieckiego. Błyszczeć w nim mają dygnitarze czterech partii, a w tej konkurencji mężczyźni wciąż dominują nad paniami. Nie muszę dodawać, że wciąż jeszcze hipotetyczny skład gabinetu Tuska ciekawi mnie bardziej niż skład efemerydy Morawieckiego. Zgodnie z wyżej opisywanymi regułami nie będę pytać, jakie związki z tematyką obronności miał przyszły wicepremier, ale i szef MON Władysław Kosiniak-Kamysz. Czy prawnik Borys Budka będzie realnie panował nad typowo gospodarczym resortem aktywów państwowych? I czy Izabela Leszczyna, do tej pory samozwańczy partyjny spec od gospodarki (jest polonistką, dawną nauczycielką), powinna kierować resortem zdrowia.

Tusk potrzebuje w rządzie ludzi zaufanych, którzy zarazem uosabiają jego wyborcze zwycięstwo. To samo dotyczy PSL, Trzeciej Drogi czy przewidzianej do najmniejszego kawałka tortu Lewicy. Nie ma im czego wypominać, choć przypomnę, jak znęcano się nad domniemanym brakiem kwalifikacji pisowskich ministrów. Teraz to samo będzie dotyczyć nowej koalicji. Z tą różnicą, że kontroluje ona – pośrednio – znacznie więcej mediów, a jeśli przejmie także te publiczne, będzie mieć jeszcze większą kontrolę nad przekazem.

Czytaj więcej

Wyborcze konkrety. Sprzeczności Tuska, wypalenie PiS

Zwiastun spektaklu

Na podstawie domniemanego składu rządu Tuska można jednak sformułować pewne wnioski. Na przykład pomysł powrotu po latach do Radosława Sikorskiego jako ministra spraw zagranicznych jest konstrukcją PR-owską. I to z gatunku PR-u czarnego.

Pomysł wskrzeszenia gasnącej gwiazdy wieloletniego szefa MSZ z czasów rządów Tuska wydaje się na pozór nieracjonalny. Lider KO powinien sobie życzyć wygaszenia debat wokół jego polityki resetu w relacjach z Rosją, tymczasem stawia na jej symbol. Co więcej, Sikorski ma na sumieniu grzechy znacznie świeższe. Wydrukiem jego tweeta z aluzyjnym oskarżeniem USA o niszczenie Nord Stream 2 wymachiwał w ONZ rosyjski dyplomata. Polityk powinien być uważany po czymś takim za mało poważnego, nawet jeśli we współczesnej polityce to pojęcie cokolwiek zdewaluowane.

Moim zdaniem Tusk nie wie, jaką politykę zagraniczną będzie prowadził – tę polegającą na dystansowaniu się od Ameryki na rzecz unijnego mainstreamu (co pasuje do dawnego Sikorskiego), czy jakąś nową, bardziej przystosowaną do wyzwań stwarzanych przez Putina. Wie jedno: staro-nowy szef MSZ to czerwona płachta na PiS i w szczególności na prezydenta Andrzeja Dudę, z którym zwarcia, zwłaszcza spory kompetencyjne, ma prowokować, jak kiedyś robił to z Lechem Kaczyńskim. Skoro sam lider KO posuwa się do szantażowania głowy państwa Trybunałem Stanu „w przyszłości” (kiedy obecna koalicja zdobędzie podobno większość dwóch trzecich), ewentualne sztuczki Sikorskiego wydają się tylko błahym uzupełnieniem. Zarazem można też wskazać inny powód postawienia na Sikorskiego. Kaczyńskiemu i jego ludziom zarzucano kiepską znajomość świata, niepewność w poruszaniu się po międzynarodowych salonach. Po części był to stereotyp. Politycy eurorealistycznej prawicy mieli trudniejszy dostęp do tych salonów niejako z definicji. Ale coś w tym było, słaba znajomość języków plus kompleksy (choć nie wszystkich, Morawiecki to ważny wyjątek) robiły swoje.

Tylko że politycy partii nowej koalicji są w dużej większości podobni. Mogą dobrać sprawnych ekspertów, ale sami nimi nie są. Sikorski to jeden z niewielu, który ma pewne kontakty i pewne zdolności. A że płaciły mu jako europosłowi Zjednoczone Emiraty Arabskie? To nawet standard brukselskiego świata. Ten polityk to dorodny dowód na krótkość platformerskiej ławki, zresztą na krótkość wszelkich ławek polskich ugrupowań.

W jakiejś mierze dotyczy to i kilku innych kandydatów do tej ekipy. Bartłomiej Sienkiewicz to jeden z niewielu „kumatych” w tym towarzystwie, zarazem też uwielbiający drażnić PiS, choćby swoim brutalnym językiem. Ma podobno jedno zadanie: jako minister kultury przejąć lub zniszczyć publiczną telewizję. Potem być może przejdzie do europarlamentu, co pokazuje, że stabilność tej nowej ekipy i jakakolwiek ciągłość polityki może nie być dla Tuska priorytetem. Jeśli Sławomir Nitras jest naprawdę kandydatem na ministra sportu, to także nagroda za drażnienie PiS i zachęta, by robił to nadal u boku przyszłego premiera. Chociaż tu akurat nie ma większego problemu. Sama natura resortu sportu to czysty PR.

Powodzenie tego rządu może się rozstrzygać przede wszystkim w innych przestrzeniach. Problemy zapowiada już umowa koalicyjna, w której zrezygnowano ze sporej części obietnic socjalnych czy wyrównujących społeczne różnice, jakie padały ze strony partii opozycyjnych w kampanii wyborczej, a pomijająca wiele dylematów. Czy personalia rządowe to kolejny sygnał uników?

Izabela Leszczyna to nie tylko dawna nauczycielka w podstawówce, ale w okresie tego dziwnego interregnum jedna z polityczek KO najuporczywiej zapowiadających powrót do podejścia: „Pieniędzy nie ma i nie będzie”. Pretekstem ma być kiepski stan budżetu i długu publicznego dziedziczonych po Morawieckim. Ale zaprzeczają tej złej kondycji tabuny ekonomistów, wcale niezwiązanych z prawicą. Jeśli ta osoba, słabo zaangażowana w problemy polityki zdrowotnej, ma kierować resortem zdrowia, rodzi się pytanie o spełnienie hojnych obietnic uzdrowienia usług publicznych.

Tak naprawdę kluczem tu będzie jednak coś innego: wola samego Tuska, ale też pozycja i poglądy Andrzeja Domańskiego typowanego na ministra finansów. To zabawne, że w rządzie znanych, a czasem zgranych twarzy, ta rola ma przypaść szarej eminencji, człowiekowi niemal nieznanemu Polakom, który odgrywał w Koalicji Obywatelskiej rolę doradcy z tylnego rzędu, a w roku 2019 nie dostał się nawet do Sejmu. Jego poglądy pozostają słabo rozpoznawalne. Raz uderza w ostrożne tony posłanki Leszczyny i innych partyjnych propagandzistów, innym razem zapowiada politykę aktywności w spełnianiu przynajmniej części prospołecznych obietnic. Kim chce bardziej być? Nowym Balcerowiczem? Nowym Morawieckim? A może kimś trzecim? Pytanie też, jaka rola mu w ostateczności przypadnie. Zwykłego księgowego przy Tusku? Czy głównego architekta polityki ekonomicznej? Możliwe, że sam tego nie wie. Pytanie, czy ma na ten ten temat jakiś pogląd Donald Tusk.

Są i inne pytania. PSL próbował kontestować oddanie resortu edukacji Lewicy, prorokując, że po czasach konserwatywno-katolickiej wyrazistości Przemysława Czarnka wychylanie wahadła ku drugiej skrajności okaże się zdradliwe. Ten dylemat nie został zdaje się rozstrzygnięty, tym bardziej nie znamy nazwiska nowego szefa resortu. Z drugiej strony Lewica w oświacie gwarantowałaby permanentną wojnę ideologiczną: wokół szkolnych programów i zasad obowiązujących w szkołach.

To może Tuska nawet interesować. Tym bardziej, im bardziej nie wie, w którą stronę i jak daleko posuwać się w wydawaniu pieniędzy na społeczną solidarność. Podobną rolę może spełniać na przykład Adam Bodnar jako nowy minister sprawiedliwości. Jeśli zechce rugować tzw. neosędziów, a co za tym idzie, podważyć setki tysięcy wyroków zapadłych z ich udziałem, spowoduje chaos. Same tego typu zapowiedzi są zwiastunem permanentnych politycznych igrzysk. Podobnie jak obliczony na lata spektakl pod tytułem „rozliczanie PiS”.

Innego premiera nie będzie?

O jednym Donald Tusk powinien pamiętać. Rządowa pasywność z lat 2007–2014, wtedy przedstawiana jako przejaw nieideologicznej mądrości, raczej Polsce nie grozi. Wyzwań będzie bez liku, także tych z ideologią niezwiązanych. Dla lidera KO być może najatrakcyjniejsze byłoby częściowe przejęcie kompetencji w wielu sferach przez Brukselę. A jednak stan nastrojów w Polsce zmusił go do łagodnego zakwestionowania radykalizmu poprawek do unijnych traktatów.

Tym bardziej otwarta pozostaje jego własna przyszłość. Może i chciałby zostać przewodniczącym Komisji Europejskiej po Ursuli von der Leyen. Ale jeśli Rafał Trzaskowski sięgnie po prezydenturę, Tusk może się okazać jedynym politykiem, który w roli szefa rządu będzie nadzieją dla „obozu postępu”. Nie wychował następcy. W tym sensie może być skazany na użeranie się z Polakami.

Obrady nowego Sejmu budzą podobno dużo większe zainteresowanie niż tego poprzedniego, co da się zmierzyć liczbą osób śledzących ich internetowe transmisje. Zarazem kiedy ogląda się pierwsze posiedzenia, uderza jedno. Nawet prosta debata o niehandlowej Wigilii zmienia się w gromkie wygrażanie wciąż rządzącemu PiS-owi. Emocje są wielkie. Posłanka Joanna Scheuring-Wielgus (Lewica) odreagowuje czasy, kiedy nie pozwalano jej podobno wygłaszać dziesięciominutowych wystąpień.

Komisje, czyli emocje

Pozostało 98% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi