Jak upadał autorytet nauczyciela

Nowy rząd zapowiada rychłe podwyżki dla nauczycieli, sądząc, że w ten sposób odbuduje ich autorytet. Jednak nie ma pomysłu na to, jak poradzić sobie z roszczeniowymi rodzicami oraz zapatrzonymi w smartfony uczniami. Znów podnoszą się głosy o konieczności stworzenia szkoły bezstresowej i niewymagającej żadnego wysiłku, bo teraz to tylko zapaść i pruski rygor. Czy rzeczywiście z polską szkołą jest aż tak źle?

Publikacja: 03.11.2023 10:00

Jak upadał autorytet nauczyciela

Foto: Adobe Stock

Donald Tusk, domagając się niezwłocznego powołania swojego rządu przez prezydenta, ponaglał go, twierdząc, że chce jak najszybciej znaleźć pieniądze na 30-procentowe podwyżki dla nauczycieli. Czy będzie jednak w stanie je odnaleźć? Jeśli tak, to ciekawe, czyim kosztem i jak pogodzi to z wciąż aktualnym zagrożeniem inflacyjnym. Niemniej przekonanie, że podniesienie nauczycielskich pensji to klucz do odbudowy prestiżu tego zawodu, jest tak stare jak III Rzeczpospolita.

Żadnej władzy nie udało się do końca zadowolić nauczycieli. Prawdopodobnie największy sukces miał w tym względzie rząd Tadeusza Mazowieckiego na samym początku wolnej Polski. Połączyło się to z napływem do tej profesji młodych ludzi, których wcześniej odstręczała szkoła peerelowska.

Komentatorzy ogłaszali, że oto kończy się „negatywna selekcja do zawodu”. Jednak już dwa lata później, w 1992 roku, związki nauczycielskie strajkowały przeciw rządowi Jana Olszewskiego, uważając, że pracownicy oświaty są nadal poszkodowani względem innych grup zawodowych. Przypomnę, że był to czas otwierających się szans w różnych sferach, a także wtedy utrwalił się wzorzec rzutkiego biznesmena czy menadżera jako naturalnego wyboru dla młodego człowieka. Nauczycieli to uwierało. Czuli się marginalizowani przez te modele transformacji.

To napięcie tak naprawdę nigdy nie ustało. Kiedy rząd AWS-UW u schyłku lat 90. reformował strukturę szkolnictwa (reforma gimnazjalna), zorganizował świat nauczycielski w swoistą hierarchię, żądając równocześnie od niego podnoszenia kwalifikacji i tworząc iluzję zawodowego awansu. Wciąż jednak mówimy tylko o iluzji. Kolejne szczebelki „kariery”, dalsze stopnie specjalizacji dodawały obowiązków, ale korzyści finansowe z trwania w tym zawodzie wciąż były śladowe.

Czytaj więcej

Jan Englert: Teatr politycznie zaangażowany ma łatwiej

Koszmarna szkoła?

Zarazem jeśli ktoś pyta o ewentualny spadek autorytetu nauczyciela, nie powinien ograniczać się do kwestii płac. Tylko czy rzeczywiście jest aż tak źle? Pomiar skali zaufania do różnych zawodów z wiosny tego roku, dokonany przez SW Research, sytuował nauczycieli na 11. miejscu z wynikiem 57,4 proc. Pierwsi byli strażacy i ratownicy medyczni – odpowiednio 84 i 83 proc. Przed nauczycielami uplasowali się między innymi lekarze, pielęgniarki, profesorowie wyższych uczelni, górnicy, inżynierowie. Na szarym końcu byli natomiast politycy i internetowi influencerzy.

Jednocześnie nauczyciele trochę spadli w tej tabeli w stosunku do roku poprzedniego, choć ledwie o 2 proc. Tymczasem prezydencka Rada ds. Rodziny i Wychowania zorganizowała debatę wokół badań dotyczących polskiej szkoły z 2022 roku. CBOS wykazał, że opinie o niej (a więc i o nauczycielach) nie są, zwłaszcza w świetle stereotypów na ten temat, aż takie złe. Przykładowo 48 proc. ankietowanych akceptowało pracę podstawówek. Jeśli odjąć niezdecydowanych, było to 61 proc. Licea miały 47 proc. (72 proc. bez niezdecydowanych) ocen pozytywnych. Pozostałe typy szkół dostały zbliżone wyniki. Gdy pytano o to młodych, jeszcze się uczących albo świeżo po szkołach, wyniki były nieco gorsze, choć też nie katastrofalne (przykładowo: podstawówki 48 proc. „za”, 47 proc. „przeciw”). Za łyżeczkę dziegciu w beczce miodu można uznać dwie obserwacje. Po pierwsze, wyniki te pogarszają się, lekko, ale systematycznie od kilkunastu lat. W 2008 roku o podstawówkach wypowiadało się dobrze 66 proc. ankietowanych. W 2018 roku jedynie 56 proc. Po drugie, nasza szkoła jest zdecydowanie bardziej krytycznie oceniana przez ludzi z wyższym wykształceniem. Jednakże do obrazu kataklizmu wciąż daleko, zwłaszcza przy tylu politycznych i społecznych napięciach, jakie polskiej szkole towarzyszą.

Edukacja i polityka: kolejne starcia

Przedmiotem burzliwego sporu była reforma organizacji szkół, kiedy to trójstopniowy system (podstawówka, gimnazjum, liceum) został zastąpiony przez dwustopniowy (podstawówka, liceum). Gimnazja niewypadające najlepiej w badaniach po poprzedniej reformie dokonanej przez rząd AWS-UW stały się nagle przedmiotem żarliwej obrony ze strony opozycji, gdy pisowski rząd zabrał się za ich likwidację.

Kolejnym wstrząsem było stosunkowo wczesne zamknięcie szkół podczas pandemii. Polska była jednym z krajów Europy, w których nauka zdalna trwała podczas kolejnych lockdownów najdłużej. Nie było to najlepsze doświadczenie, wykazało zresztą stopień nieprzygotowania systemu edukacyjnego do takiego „stanu wyjątkowego”. Ujawniły się przypadki dzieci i młodzieży żyjących w praktyce poza systemem edukacyjnym. Zarazem jednak ten czas, przynajmniej tak twierdzili eksperci, stał się pewnym atutem polskiej szkoły. Uczniowie w wielu wypadkach reagowali tęsknotą za życiem zbiorowym, co pewnie po powrocie normalnych lekcji łagodziło rozmaite konflikty wewnątrz szkolnych instytucji.

Ale nie wszyscy podzielają dość pozytywne wrażenia wyzierające z badań CBOS. Podczas spotkania prezydenckiej Rady ds. Rodziny i Wychowania oponował na przykład Wojciech Starzyński, prezes Fundacji Rodzice Szkole, propagującej swoiste uspołecznienie polskiej szkoły poprzez większą rodzicielską kontrolę nad nią. Swoje tezy opierał na bardziej szczegółowym badaniu prowadzonym wśród samych rodziców dzieci w wieku szkolnym (w sondażu CBOS odpowiadali wszyscy). Wyszło z nich, że poziom etyczny dyrektorów szkół i nauczycieli systematycznie się pogarsza.

Paradoksalnie podobne argumenty, zwłaszcza przeciw dyrektorom, formułował ostatni pisowski minister edukacji Przemysław Czarnek. Rzecz niby dotyczyła głównie dostępu pozarządowych organizacji do zajęć prowadzonych w szkole. Ale w szerszym sensie także szefów szkolnych placówek, których wybór miał być według ministra produktem lokalnych układów towarzyskich, więc powinna istnieć możliwość zakwestionowania ich przez rządowe kuratoria.

Czarnek w swoich dwóch kolejnych projektach szukał recepty na zwiększenie kontroli rodziców oraz urzędników rządowych kuratoriów na to, co dzieje się w szkołach. Od razu warto to spuentować konkluzją, że CBOS zbadał stanowisko Polaków w tej sprawie. Przeciw większej niż do tej pory kontroli kuratoriów było aż 75 proc. wszystkich badanych, w tym 66 proc. wyborców PiS. Nie uznawano więc, że w szkołach dzieje się coś alarmującego.

Niewątpliwie na obecną pozycję zawodową nauczycieli duży wpływ miał ich wielotygodniowy strajk wiosną 2019 roku, w przededniu wyborów do europarlamentu. Doszło wtedy do znamiennej zamiany ról. Jeszcze w roku 2015 to PiS bronił żarliwie Karty nauczyciela gwarantującej tej grupie zawodowej stosunkowo niskie pensum i rozmaite finansowe, skądinąd drobne, przywileje. To prawica ganiła platformerskie samorządy za zamykanie (najczęściej z powodów demograficznych) szkół.

Kiedy jednak Związek Nauczycielstwa Polskiego poprowadził tę grupę zawodową do pierwszego od lat płacowego wystąpienia w skali ogólnopolskiej, stosunek partii rządzącej do niej się zmienił. Rząd Mateusza Morawieckiego przypominał nie bez racji, że podczas poprzednich ośmiu lat rządów PO–PSL nauczyciele dostawali jedynie śladowe podwyżki. Upór ZNP przypisywał uprzedzeniom ideowym i politycznym jego działaczy. Nieoficjalnie mówiono również o niechęci większości nauczycieli do prawicy.

Zarazem przeciągający się strajk, zagrażający maturom, mógł podważyć nauczycielski prestiż. Propaganda rządowa zaczęła przedstawiać belfrów jako pijawki domagające się wysokiej płacy za stosunkowo krótką pracę. W kręgach rządowych pojawiły się pomysły na osłabienie zapisów Karty Nauczyciela. W końcu Przemysław Czarnek, minister od jesieni 2019 roku, ich nie zrealizował. Ale z pewnością już wtedy nie wszyscy rodzice odczuwali solidarność z nauczycielami. Niemniej tamto starcie zostało przysłonięte przez ideowe kontrowersje wokół oblicza polskiej szkoły, symbolizowane właśnie przez nazwisko Czarnka.

PiS wolał socjalne i ekonomiczne prezenty dla najszerszych grup społecznych. Uznał, że nauczyciele i tak w większości nie będą go popierać, więc przetrzymał ich strajk. Było to jednak pyrrusowe zwycięstwo pisowskiego rządu. Po likwidacji gimnazjów zreformował on programy przedmiotów humanistycznych tak, aby położyć większy nacisk na wychowanie patriotyczne i obywatelskie. Nie dało się jednak w pełni zrealizować tych wizji, skoro nauczyciele byli wobec nich niechętni. Pozostały permanentne kwasy. W mediach społecznościowych rodzice o bardziej prawicowym nastawieniu skłonni byli oskarżać nauczycieli o uderzanie w ich tradycyjny światopogląd. Teraz zapewne to zjawisko się nasili, zwłaszcza jeśli resort edukacji zostanie przyznany Nowej Lewicy, gdy dojdzie do zmiany programów itd.

Zarazem jednak polska szkoła nie była obdarzana pełnym zaufaniem przez liberałów i lewicowców. Z ich mediów społecznościowych można było wyczytać nieufność, nie tylko wobec szkolnych programów, ale i szkolnej praktyki. Panowało może nie dominujące, ale jednak słyszalne przekonanie, że edukacja jest, po organizacyjnej reformie minister Anny Zalewskiej, polem „pisowskiej indoktrynacji”.

Prawdy w tym było niewiele. Nauczyciele uczyli tak naprawdę, jak chcieli i czego chcieli. W Warszawie w wielu szkołach ponadpodstawowych nie wprowadzono nowego przedmiotu historia i teraźniejszość, uznanego za ideologiczny wymysł PiS-u, ucząc w ramach jego godzin tradycyjnej, chronologicznej historii. Sam znam takie przypadki. Choć z pewnością postrzeganie przez największych ultrasów strony opozycyjnej nauczycieli jako funkcjonariuszy dobrej zmiany nie dodawało im pewności siebie.

Czytaj więcej

Piotr Gliński: Dbamy o artystów lepiej niż poprzednicy

Nauczyciele i „płatki śniegu”

Tak naprawdę polityczne konteksty to tylko część opowieści o prestiżu nauczycielskiego zawodu. Zachodni psychologowie stworzyli pojęcie „syndrom płatków śniegu”. Młodzi ludzie są coraz mniej samodzielni, łatwo się zrażają, na dokładkę zastępują tradycyjne szukanie wiedzy zamykaniem się w wirtualnym świecie smartfona. Internet stanowi dla nich źródło informacji, nie zawsze skądinąd rzetelnych. Dodatkowo dzięki niemu są w stanie markować odrabianie prac domowych. Towarzyszy temu narastająca roszczeniowość ich rodziców.

Rozluźnienie szkolnej dyscypliny to proces wieloletni. PiS zapowiadał naprawę tej sytuacji za pomocą zmian prawnych, ale zrealizował to tylko połowicznie. Teraz i ta połowiczność może być podważona. Partie opozycji zdążyły już zapowiedzieć zwolnienie uczniów z obowiązku odrabiania prac domowych. Zresztą sprzyja temu przekonanie, że programy szkolne są przeładowane. Tyle że zadawanie do domu służy przecież wyrabianiu rozmaitych nawyków, przede wszystkim kreatywności i systematyczności.

Ale i bez polityków system tradycyjnej szkoły zaczynał się sypać. Poniekąd także ze względu na nastawienie rodziców. Nie ulega wątpliwości, że co najmniej od utworzenia gimnazjów w czasach rządów AWS-UW poprzeczka szkolnych wymagań jest systematycznie obniżana. Zredukowano liczbę godzin przedmiotów ogólnokształcących, a w oczach ludzi kształcących się w latach 70. czy 80. matury są coraz łatwiejsze. Celem jest umasowienie edukacji – to zjawisko ogólnoświatowe. Szkoła jest traktowana przede wszystkim jako narzędzie socjalizacji. To jednak tylko zwiększa presję ze strony samych uczniów i ich rodzin. Pomyślne zdawanie kolejnych egzaminów jest coraz częściej postrzegane nie jako wyzwanie, okazja do mobilizacji i wysiłku, lecz jako prawo.

Dochodzi do tego żądanie rodziców, aby szkoła zastępowała ich w zadaniach wychowawczych. Mówią o tym nauczyciele, ale jest to zjawisko opisane również przez psychologów i socjologów. Samym nauczycielom pozostaje negocjowanie z coraz bardziej roszczeniowymi rodzinami, podczas gdy uczniowie nie sprawiają aż takich problemów. W tych warunkach tylko szczególnym wysiłkiem albo jakimś zbiegiem okoliczności można zostać zza szkolnego biurka dla dzieci lub młodzieży mistrzem.

Gdzieś na obrzeżach obecnego systemu edukacyjnego krąży utopia szkoły bezstresowej, zrywającej z rutyną egzaminów, uczącej nie tego, co wymaga wysiłku, a tego, co przyjemne i interesujące w wieku lat 14 czy 17. Jest to zabarwione pewną ideologią: na przykład pokusą rugowania wiedzy o przeszłości albo jej deformacji wymogami politycznej poprawności. Ale wartością ma być samo „ulżenie” uczniowi postrzegane jako część wyzwalania człowieka z paternalistycznej czy kapitalistycznej opresji. Wyznawcami tych teorii są bardziej akademicy czy media niż sami nauczyciele, choć i wśród nich nie brakuje pojedynczych zwolenników nicowania tradycyjnej szkoły. Rzecz w tym, że wizja alternatywna jawi się jako mgławicowa, o niewiadomych skutkach.

Nie oznacza to, że w tradycyjnej szkole wszystko jest wspaniałe i nie należy dążyć do żadnych zmian. Wspominałem o przeładowanych programach. Nie są one bardziej obciążone wiedzą niż te z czasów PRL czy z początków III RP, kiedy matura była elitarnym przywilejem. Ale warto raz jeszcze sięgnąć do przywoływanych już badań CBOS.

Aż 66 proc. badanych uważa, że polska szkoła uczy patriotyzmu. I to dobrze. Aż 52 proc., że zapewnia wysoki poziom wiedzy. Zarazem tylko 41 proc. twierdzi, że uczy samodzielnego myślenia (45 proc. jest przeciwnego zdania). Aż 56 proc. zaprzecza, jakoby uczyła radzenia sobie z problemami, jakie niesie współczesne życie.To jest jakiś dzwonek ostrzegawczy. Piszę „jakiś”, bo sprawa nie jest prosta. Znakomity pedagog prof. Aleksander Nalaskowski mówił kiedyś, że szkoła powinna być trochę staroświecka i nie do końca nadążać za współczesnością. Bo powinna oswajać uczniów z kulturowymi kodami tradycji. I z wartościami ponadczasowymi, które niekoniecznie da się od razu znaleźć w smartfonie. Możliwe jednak, że za dużo w niej „pamięciówki”, mechanicznych schematów. Na pewno zaś powinna być jak najnowocześniej wyposażona. Narzędzia przekazywania wiedzy i wychowania muszą być na miarę XXI wieku.

Sprzeczne oczekiwania

Polscy nauczyciele miotają się między tymi sprzecznymi tendencjami i oczekiwaniami. Mają też do czynienia z uczniami coraz trudniejszymi do prowadzenia. Prawdopodobnie jest to jedna z przyczyn coraz częstszych dezercji z zawodu. Między ZNP i ministrem Czarnkiem toczyły się w ciągu ostatnich dwóch lat burzliwe spory na temat tego, jak duża jest skala wakatów w edukacji. Nie ulega wątpliwości, że jest ich coraz więcej, choć może nie tyle, ile starała się wykazać antypisowska opozycja. Zarazem niż demograficzny powoduje, że w pewnych szkołach dla części nauczycieli nie ma już dziś pracy. Ci, co pozostają w systemie, mogą się obawiać, że to samo może ich czekać za kilka lat. Bo liczebność młodych roczników wciąż się kurczy.

Czynnik materialny nie jest więc najważniejszy. Ale także ma znaczenie. Około roku 2015 zdawało się, że to PiS będzie starał się postawić na nauczycieli jako swoistą elitę. Szybko z tego zrezygnowano, choć skala podwyżek była większa niż za poprzednich rządów Platformy.

Czytaj więcej

PO i PiS nawzajem obwiniają się o aferę wizową, ale nie uciekną od wspólnych decyzji

Dziś to nowa koalicja zdaje się stawiać na ciała pedagogiczne, widząc w nich swoich sympatyków, a nie przeciwników. Jeśli uda im się operacja z podwyżkami, nauczyciele znajdą się być może najbliżej statusu klasy średniej w polskiej historii, o ile wyłączymy do pewnego stopnia II Rzeczpospolitą, która ich hołubiła, zwłaszcza w latach 30. To może zahamować proces ucieczki z zawodu, a nawet przyciągać tych, dla których dzisiejsza szkoła to wciąż stereotypowa zapaść i brak środków. Z pewnością pedagog mogący kupić sobie dobry samochód i zajechać nim przed szkołę, ma nieco większą szansę na to, że będzie szanowany przez swoich uczniów.

Ważne jest jednak i to, czy będzie miał do dyspozycji nowoczesne pomoce naukowe. Czy będzie uczył według sensownego programu niepodlegającego ustawicznym modyfikacjom politycznym i ideologicznym. Czy nie zostanie przytłoczony dodatkowymi biurokratycznymi obowiązkami, co obiecuje każda kolejna ekipa. Czy będzie miał czas wolny na rozwijanie się (stąd to niższe niż dla większości zawodów pensum). Czy system uchroni go przed zawodowym wypaleniem. I wreszcie czy otoczenie szkoły nie będzie go traktowało jako sługę albo wręcz podnóżka uczniów oraz ich rodziców.

I pod tym względem zapowiedzi nowej koalicji są równie przypadkowe i niekonkretne jak praktyka Zjednoczonej Prawicy, która nauczycieli po części opuściła. Poznamy ich po owocach – to jedyna puenta, jaka się nasuwa.

Donald Tusk, domagając się niezwłocznego powołania swojego rządu przez prezydenta, ponaglał go, twierdząc, że chce jak najszybciej znaleźć pieniądze na 30-procentowe podwyżki dla nauczycieli. Czy będzie jednak w stanie je odnaleźć? Jeśli tak, to ciekawe, czyim kosztem i jak pogodzi to z wciąż aktualnym zagrożeniem inflacyjnym. Niemniej przekonanie, że podniesienie nauczycielskich pensji to klucz do odbudowy prestiżu tego zawodu, jest tak stare jak III Rzeczpospolita.

Pozostało 97% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi