Nikt nie spodziewał się, że temat imigrantów zdominuje aż tak bardzo kampanię wyborczą. Od początku chciał nim wymachiwać PiS. Ale miał to być jeden z wielu zarzutów wobec Donalda Tuska. Wprowadzono go w dwóch pytaniach do referendum. Jednak pojawiły się tam obok może jeszcze bardziej fundamentalnych oskarżeń o dawną politykę: o to, co nazwano wyprzedażą majątku narodowego, oraz o podniesienie wieku emerytalnego. Szef PO został obsadzony w roli chytrze maskującego się liberała.
Z kolei sam Tusk miał zamiar grać na innych instrumentach, zwłaszcza na wojnie kulturowej. Przecież marsz „miliona serc” 1 października ma być poświęcony „prawom kobiet”. Zwyciężyła jednak reaktywna natura kampanii Koalicji Obywatelskiej polegającej na szukaniu najczulszych punktów pisowskiej polityki. Skoro uznano, że aferę wizową można obwołać „największą aferą XXI wieku”, temat nasuwał się sam. Nasunął się nawet już nieco wcześniej, acz w nie aż takiej skali, kiedy zaczęto obwiniać PiS o wyjątkowo hojne obdarowywanie przybyszów z Afryki i Azji pozwoleniami na pracę i wizami.
Czytaj więcej
Wypalenie programowe PiS jest do pewnego stopnia zrozumiałe. Bardziej zaskakuje, że mimo ogłoszenia „100 konkretów” tak naprawdę wciąż nie znamy planu rządzenia ekipy Donalda Tuska.
Kto bardziej obłudny
Każda ze stron chce wykazać obłudę strony przeciwnej. Koalicja Obywatelska nie ma wyraźnego zdania w sprawie paktu o imigracji (nakazującego państwom Unii Europejskiej relokację nadwyżek imigrantów). Niedawno kwestionowała sens budowy zapory na granicy z Białorusią. Dziś niby zmieniła zdanie, a nawet domaga się zapory „jeszcze szczelniejszej”, ale kwestionuje pytanie referendalne na ten temat jako zbędne i absurdalne.
Kiedy pojawiły się pierwsze apokaliptyczne sceny z najechanej przez przybyszów z Tunezji włoskiej wyspy Lampedusa, pewien mój znajomy powiedział, że to ci ciemnoskórzy imigranci wygrają wybory w Polsce dla PiS. Z tym większą determinacją Tusk podjął temat niefortunnej polityki wizowej rządu Mateusza Morawieckiego.