Piotr Zaremba: Wyborcze zagadki to referendum, Konfederacja, Donald Tusk i rezerwy PiS

Tak niejasnej sytuacji przed wyborami nie było od lat. Co stanie się decydującym dla ich wyniku tematem sporów? Czy referendum to szach mat dla opozycji, a PiS potknie się o sędziowskie wyroki? Czy Tusk nie przedobrzy ze stawianiem na siebie? Jaką rolę odegra w tym wszystkim Konfederacja?

Publikacja: 18.08.2023 10:00

Donald Tusk zdecydował, że w opozycji ma się liczyć tylko on (na zdjęciu podczas lipcowego wiecu w K

Donald Tusk zdecydował, że w opozycji ma się liczyć tylko on (na zdjęciu podczas lipcowego wiecu w Koszalinie). Co zrobi, jeśli osłabione w ten sposób Trzecia Droga i Lewica w ogóle nie wejdą do parlamentu?

Foto: Marcin Bielecki/pap

Dopiero co Jarosław Kaczyński nazwał Donalda Tuska – na pikniku wojskowym w Uniejowie – „czystym złem”. To odpłata za epitety Tuska pod adresem polityków PiS i osobiście Kaczyńskiego, z „masowymi mordercami kobiet” na czele. Ale również skutek wywiedzionej z badań decyzji o prowadzeniu kampanii negatywnej.

Historykom pozostawiam badania, ile tu we wzajemnych relacjach obu panów gry na polaryzację, którą ułatwia przecież również personalna natura pojedynku, a ile prawdziwej głębokiej nienawiści żywiącej się urazami z dalszej i bliższej przeszłości, różnicami i podobieństwami charakterów. Zarazem politycy PiS powtarzają prywatnie: „To prawda, pompujemy Tuska. Ale z nim mamy szansę wygrać”. Czy rzeczywiście? To nas naprowadza na pierwszą z pięciu największych zagadek tej kampanii wyborczej.

Czytaj więcej

Piotr Zaremba: Wobec trwającej wojny w Ukrainie musimy być cierpliwi w sprawie Wołynia

Zagadka pierwsza: temat i wynik

Marcin Mastalerek, doradca prezydenta Andrzeja Dudy, zauważył niedawno, że z każdymi kolejnymi wyborami kampanie stają się coraz bardziej nieprzewidywalne. W roku 1997 panowało słuszne przekonanie, że SLD odda władzę prącej do przodu prawicy spod związkowego szyldu Akcji Wyborczej Solidarność. W roku 2001 zdecydowanym faworytem – co się potwierdziło w wyborach – był przebudowany na wodzowski sposób Sojusz Lewicy Demokratycznej Leszka Millera. W roku 2005 SLD był z kolei od początku wielkim przegranym.

Nie wszystko oczywiście było w 100 procentach pewne. W 2001 roku jedna nieprzemyślana wypowiedź Marka Belki o konieczności redukcji wydatków socjalnych pozbawiła SLD większości bezwzględnej. Z kolei w 2005 roku było jasne, że postkomuniści przegrają. Ale już nie było jasne, kto z opozycji: PiS czy PO, będzie pierwszy.

W wyborach prezydenckich 2015 r. faworytem większości sondaży był Bronisław Komorowski. Prezydentem został prowadzący dynamiczniejszą kampanię Andrzej Duda. To już była ta nowa, wieszczona przez Mastalerka epoka. Jeszcze bardziej uderzające są różnice w naturze samych kampanii. Przed 20 czy 10 laty zestaw argumentów, symboli, komunikatów znany był na wiele miesięcy przed wyborami. Teraz niby wiemy wszystko o zawodnikach, a czekamy na zdarzenie, które wywróci logikę pojedynku.

Dziś ani Zjednoczona Prawica, ani traktowana nawet łącznie liberalno-lewicowa opozycja nie sięgają w rozlicznych sondażach po samodzielną większość. Napięcie stało się większe wraz z sondażowym rajdem Konfederacji. To jej rosnące poparcie utrudnia wskazanie czempiona, skoro jej liderzy twierdzą, że nie przyłączą się do żadnej większości.

Z jakościowych badań przeprowadzonych na zlecenie PiS wynika, że dla wyborców najważniejsze są dwa tematy: wojna (więc bezpieczeństwo zewnętrzne) oraz stan gospodarki. Z tego pierwszego wyciągnięto wnioski. Władza przebrała się w mundury. Nieustannie mówi o obronie granic, zafundowała Polakom gigantyczną defiladę na 15 sierpnia, co tłumaczy się sytuacją międzynarodową.

W tej drugiej sprawie, jasnego przekazu po stronie rządowej nie ma. Owszem, wciąż przypomina się o hojnych prezentach dla społeczeństwa i przestrzega przed odebraniem ich Polakom przez „liberała Tuska”. Ale z tych samych badań wynika, że chwalenie się starymi osiągnięciami przez PiS jest średnio skuteczne. Choć premiera Morawieckiego wskazuje jako kompetentnego speca od gospodarki więcej wyborców niż lidera Koalicji Obywatelskiej.

Z kolei opozycji, która zna te same dane, nie za dobrze wychodzi rozbudzanie niepokoju ekonomicznym kataklizmem. Wciąż wysokiej inflacji towarzyszy niskie bezrobocie i relatywnie duży wzrost gospodarczy. Pozostają propozycje rzucane chaotycznie i po jakimś czasie zapominane, jak potężne podwyżki dla budżetówki w apogeum inflacji. Odrębne stanowisko zajmuje tu Konfederacja, która rozbudza u młodszego pokolenia lęk przed nadmiernym rozdawnictwem kojarzonym z obydwoma partyjnymi kolosami.

Kampania opozycji jest na razie bardzo ostra (przede wszystkim w wykonaniu Tuska), ale reaktywna. Korzysta się z dowolnych zdarzeń przynoszonych przez los. Jednego dnia mogą to być białoruskie śmigłowce nad polskim terytorium. Drugiego, wpadka ministra zdrowia Adama Niedzielskiego ujawniającego treść recepty poznańskiego lekarza. Trzeciego, historia mieszkanki Krakowa ratowanej przed samobójczą próbą przez policję w taki sposób, że można ją przedstawić jako ofiarę represji. Każde z tych zdarzeń służy do snucia opowieści: o rozbrojonej Polsce, o totalnej inwigilacji obywateli, o krzywdzie kobiet. Żadna nie nadaje się na razie do snucia jej w nieskończoność. Z badań wynika na przykład, że tematy obyczajowe same w sobie wielkich emocji nie budzą.

Zagadka druga: komu służy siła władzy?

Poza ogólnym wrażeniem zużycia PiS ośmioletnimi rządami opozycja gra permanentną narracją o państwie zawłaszczonym przez PiS, co ma rzutować na wyborczą nierówność. Czy jest ona prawdziwa? Pamiętam oburzenie prawicowej opozycji w kampaniach wygrywanych przez Platformę, kiedy jej politycy latali na wiece wyborcze samolotami na koszt podatników. Nic to więc nowego, ale przyznajmy, że organizowanie rządowych pikników na temat 800+ jest rozwinięciem takiej radosnej „twórczości” poprzedników. Nie tylko finansowe prezenty dla społeczeństwa mają wzmocnić rządzących, ale i związany z nią marketing fundowany z budżetu państwa.

Najbardziej oczywistym symbolem tego korzystania z machiny państwa jest obecność żołnierzy na wojskowych piknikach jako tła dla kolejnych deklaracji wicepremiera Jarosława Kaczyńskiego. Teraz łatwiej ustalić, po co była partyjnemu liderowi ta funkcja. Defilada może się i broni sytuacją za naszą granicą. Ale takie nieoddzielanie państwa od partii to psucie standardów w polityce.

Z drugiej strony opowieść o sferze publicznej totalnie zawłaszczonej przez PiS jest po części propagandą. Owszem media publiczne, szczególnie TVP, są dziś narzędziem rządzących. Przypomnę jednak, że w 1997 roku AWS wygrała przeciw publicznym mediom sterowanym przez postkomunistów. W 2005 roku Lech Kaczyński i PiS mieli przeciw sobie zarówno media publiczne, jak i prywatne. Podobnie Andrzej Duda, a potem PiS w roku 2015. Dziś przynajmniej panuje w tym względzie podział.

Po stronie tej opozycji jest wiele samorządów, szczególnie w wielkich miastach, większość biznesu, ważne korporacje z akademicką na czele, i last but not least większość sędziów. Pomimo opowieści o zastraszaniu przez „upolitycznioną Krajową Radę Sądownictwa” ich wyroki w sprawach mających znaczenie polityczne są przeważnie korzystne dla opozycji. Przypomnijmy chociażby notoryczne uwalnianie od winy i kary zagończyków z KOD i innych manifestantów. W podobno jęczącym pod brzemieniem autorytaryzmu kraju tak zwana Babcia Kasia z Obywateli RP za uderzenie policjanta dostała niewielką grzywnę. Pytanie, czy wyroki tych samych sądów w trybie wyborczym nie staną się ważnym atutem propagandowym opozycji.

Mamy do czynienia z pewnego rodzaju społeczną równowagą, podziałem wpływów. To nie jest prawicowa oligarchia z Węgier ery Viktora Orbána. Dlatego obie strony tak histerycznie mówią o sfałszowaniu wyborów: nie tylko opozycja, ludzie PiS również. W obu przypadkach to są, mam wrażenie, obawy częściowo szczere.

Czytaj więcej

Trzecia droga? Raczej Konfederacja, a nie Hołownia i Kosiniak-Kamysz

Zagadka trzecia: referendum i ukryta rezerwa PiS

Opozycja przedstawia jako element kampanijnej rozgrywki także pisowskie referendum. Jej zdaniem sejmowa większość, zarządzając je, daje obozowi władzy dodatkowy czas i środki na propagowanie swojego stanowiska. Same pytanie mają zaś nie mieć sensu.

Byłoby lepiej, aby referenda służyły rozstrzyganiu konkretnego legislacyjnego sporu. Konstytucja z 1997 r. mówi jedynie o rozstrzygnięciach w „szczególnie ważnych sprawach dla państwa”. W tym kryje się możliwość spytania o cokolwiek, o najbardziej abstrakcyjny albo nieaktualny dylemat.

Komentatorzy oskarżają władzę, że nie chodzi jej o republikańskie wciąganie obywateli do realnych decyzji, a o kampanijną manipulację. Ale też referendum jest częścią politycznego instrumentarium. Oddzielenie debaty fundamentalnej dla wspólnoty od politycznej kuchni jest możliwe, ale też punkt widzenia mocno tu zależy od punktu siedzenia.

Czy prezydent Bronisław Komorowski zarządzający referendum w sprawie jednomandatowych okręgów wyborczych i finansowania partii z budżetu na progu własnej kampanii w 2015 r. był manipulatorem? Chyba bardziej istotne, że nie wyczuł nastrojów społecznych, odgrzewając spory mało aktualne, na dokładkę zaś przypominając o niespełnionych obietnicach własnej partii, Platformy. Skądinąd, przyznajmy, nie połączył referendum z wyborami prezydenckimi. PiS ma mniej skrupułów.

Przypomnę jednak, że Kaczyński, inicjując początkowo referendum w jednej sprawie: relokacji, dotknął żywego i aktualnego sporu, choć może bardziej jest to spór Zjednoczonej Prawicy z Brukselą niż z zajmującą niejasne stanowisko wobec paktu imigracyjnego opozycją. Reszta to już gra. Kiedy badania wykazały, że temat relokacji kręci Polaków średnio, sztabowcy zaczęli wymyślać kolejne pytania.

Czy sensowne? To dotyczące wieku emerytalnego służy przypomnieniu dawnych „win” rządu Tuska, a nie rozstrzyganiu czegoś nowego. Pytanie o wyprzedaż państwowych przedsiębiorstw jest poza wszystkim rażąco nieprecyzyjne. Formalnie rzecz biorąc, nie dotyczy spółek skarbu Państwa, a kilkudziesięciu marginalnych firm, choć politycy PiS tłumaczą to inaczej. W obu przypadkach najistotniejsza jest przestroga przed prawdziwymi lub wydumanymi intencjami opozycji.

Względnie aktualne jest pytanie o barierę na polsko-białoruskiej granicy. Tu starcie miało miejsce dopiero co, a dla intelektualnego zaplecza liberalnej opozycji ta bariera to nadal jątrząca rana. Ale także i w tym przypadku rzecz dotyczy decyzji, która już zapadła. Trudno zarazem nie odnieść wrażenia, że dla partii opozycyjnych te pytania są kłopotem. Jej liderzy zapowiadają, że w referendum nie zagłosują. Mogą w ten sposób osiągnąć zaniżenie frekwencji, a tym samym doprowadzić do uznania wyników za niewiążące. Zarazem będą jeszcze przed głosowaniem obwiniani o złe zamiary w takich sprawach jak wiek emerytalny, imigranci czy wyprzedaż majątku narodowego.

PiS zyskuje dzięki tym pytaniom pewną kontrolę nad tematyką kampanii. A zarazem są to komunikaty ważne dla już przekonanych. Uderzające, jak bardzo nie wychodzą one w przyszłość. Ma się wrażenie (choć nie całkiem w przypadku pytań związanych z imigrantami) odgrywania mocno zużytych przebojów.

Ciekawe, czym PiS chce przyciągnąć wyborców nowych, tych z trochę innej bajki. Na razie w jego kręgach przywódczych panuje przekonanie, że kolejne sondaże nie w pełni oddają rzeczywistość. Pewien sztabowiec Zjednoczonej Prawicy tłumaczył mi, że badania opinii są obciążone wyjątkowo dużą liczbą odmów, zwłaszcza na wsi i w małych miejscowościach. To ma być rezerwa, bo tacy wyborcy mają wciąż wstydzić się „obciachu”, jakim jest przyznawanie się do poparcia formacji rządzącej Polską przez osiem lat.

Ja takiej możliwości wobec kształtu debaty i mediów w Polsce nawet i nie wykluczam. Ale pewności nie mam.

Zagadka czwarta: czy Tusk skonsumuje samego siebie?

Donald Tusk jest kluczowym zawodnikiem w tej kampanii, ale też kluczowym tematem. Jego nazwisko pada w kampanijnych wystąpieniach dużo częściej niż nazwa jego partii. Sam wybrał taką rolę. Nie pokazuje żadnej drużyny, na scenie jest tylko on. Prowadzi kampanię od początku do końca negatywną. Jego dawny partyjny kolega Bogusław Sonik przytoczył jego słowa o braku znaczenia programów dla tej rozgrywki. Istotne mają być emocje.

To w imię ich krzesania oskarża Prawo i Sprawiedliwość o masowe „zabójstwa” kobiet w ciąży, chociaż w czasach jego rządów umierało ich więcej niż w ostatnich latach. Albo mówi o totalnym rozbrojeniu Polski w sytuacji, kiedy PiS powiększył armię prawie dwukrotnie. W odpowiedzi na referendalne pytanie o barierę na granicy z Białorusią ogłosił, że jest ona nieskuteczna. Choć przecież dopiero co odrzucał ją z całkiem innych powodów. Itd., itp.

Jego spotkania z wyborcami są niemal wyłącznie hymnami nienawiści wobec rządzących. Przyznajmy, że ostatnio Kaczyński zaczął go coraz gorliwiej gonić, ale wobec obowiązkowego rytuału chwalenia własnych rządów normy Tuska jednak nie przekroczył.

Byłem przekonany, że monotonna Tuskowa toksyczność może się okazać barierą dla wyborczej ekspansji. I ta bariera istnieje. Ale na razie plusy przeważają nad minusami. Plusem jest podmywanie siły pozostałych partii opozycji: Trzeciej Drogi i Lewicy na rzecz list partyjnych KO–PO.

Tu jednak pojawia się dylemat. Gdy Koalicja podbijaniem bębenka polaryzacji pomniejszy siłę konkurencji po swojej stronie, a nie pożywi się za bardzo wśród nieprzekonanych, efekt może być zaskakujący. Jeśli Trzecia Droga nie przekroczy progu 8 proc. dla koalicji, Lewica – 5 proc., suma mandatów potrzebnych dla sformowania rządu Donalda Tuska w przyszłym Sejmie może się okazać niewystarczająca.

Jest pytanie, czy to tylko konsekwencja taktyki samego lidera KO–PO dbającego, aby zabierać Szymonowi Hołowni, Władysławowi Kosiniakowi-Kamyszowi i Włodzimierzowi Czarzastemu okazję do samodzielnego błyśnięcia, gdzie tylko się da. Chyba nie całkiem, choć tej taktyki trudno nie zauważyć.

To tamci liderzy zdecydowali się na mało rozsądną linię. Można było przewidzieć skutki już za pierwszym razem, kiedy któryś z tej trójki, upierając się przy samodzielnym starcie, równocześnie pozdrawiał „kolegów z Platformy” i zapowiadał wspólne rządzenie po wyborach. Rozumowanie kategoriami jednego „bloku demokratycznego”, który jest połączony moralistycznym oporem wobec „pisowskich autokratów”, to zalążek ryzyka. Konfederacja mówi o generalnym wywróceniu stolika i na tym korzysta. Ci trzej są coraz mniej czytelni.

Nie wdając się w analizy różnic programowych między KO–PO i jej „młodszymi braćmi”, warto stwierdzić jedno. Wyborcy mogą pytać: po co głosować na „młodszych braci”, skoro oni sami wskazują na hegemona. Skoro są jedną drużyną, z niewiadomych powodów startującą oddzielnie. Po co popierać małpkę, skoro jest kataryniarz? Czyli Tusk.

Mamy więc hipotezę: opozycja może paść ofiarą własnego skomplikowanego kształtu, ale i wzajemnych relacji. Czy można było tego uniknąć? Sondaże różnie ważyły siłę potencjalnej jednej listy – jedne dawały szansę na bezwzględną większość „demokratów”, inne ostrzegały przed groźbą zniechęcenia części wyborców. Dochodziły obawy „młodszych braci” przed jedną listą jako narzędziem Tuska. Przecież zmarginalizował wiele ważnych postaci z własnego ugrupowania.

Czytaj więcej

Polityczne starcie o wychowanie dzieci

Zagadka piąta: Konfederacja

Liderzy Konfederacji widzą się już w roli rozgrywających całą scenę polityczną. Z kolei politycy z obu głównych wyborczych walców wciąż mają nadzieję, że na koniec Konfederacja złapie zadyszkę. – Polaryzacja będzie jeszcze większa, oni się w tym nie odnajdą, nie mają siły kreowania własnych tematów, nie dysponują własnymi silnymi mediami, sama obecność Sławomira Mentzena w internecie nie wystarczy – klarował mi niedawno ważny polityk PiS. Platformersi powtarzają to samo.

Co miałaby oznaczać erozja dopiero co skleconego obozu neofitów, wolnorynkowego, eurosceptycznego i kokietującego antysystemowością? Czy skuszone wolnościowym przesłaniem młode kobiety uwierzą Tuskowi, że poszły pod skrzydła męskich szowinistów i klerykałów, na dokładkę potencjalnych koalicjantów PiS? A może młodzi i przedsiębiorczy przyznają na koniec rację Kaczyńskiemu, że ufają nadmiernie dziecinnej, utopijnej wizji ekonomii bez socjalnych zabezpieczeń? Gdzie wtedy przejdą ze swoimi preferencjami?

Jeśli jednak te rachuby się nie sprawdzą, Konfederacja, oceniana dziś na ponad 60 mandatów w nowym Sejmie, będzie największą zagadką już po wyborach. Przemysław Wipler, wracający do swoich dawnych kolegów spod znaku Janusza Korwin-Mikkego, zdążył w rozmowie z Onetem opowiedzieć się za koalicją raczej z obecną opozycją (ale bez Lewicy; czy to się arytmetycznie złoży?).

Czy Wipler ujawnił realny scenariusz luźnego związku różnych grup? Inni liderzy „Konfy” temu zaprzeczają. Czy tylko ujawnił własne emocje wobec PiS, których skądinąd w Konfederacji buzuje sporo, ale które on jako były poseł PiS przeżywa może mocniej niż inni? Skądinąd dał tą swoją wypowiedzią argumenty sztabowcom Kaczyńskiego. Oto Konfederację można przedstawiać jako mainstreamowego sojusznika eurokraty Tuska.

Dziś Konfederacja czerpie korzyści z odcinania się od głównych graczy. Czy da się utrzymać w takiej roli bez końca? Mówi się od dawna, że liderzy Konfederacji bardziej boją się PiS, który miałby ich skonsumować, jak kiedyś osłabił Ligę Polskich Rodzin. Ale ten sam Wipler powiedział coś jeszcze. Współrządy Konfederacji z kimkolwiek miałyby trwać krótko i skończyć się kolejnymi wyborami.

Czy Polacy zaufają formacji, która chce odcinać kupony nie od stworzenia z kimkolwiek stabilnej większości, a od permanentnej destabilizacji? W czasach, kiedy stabilność wobec wojny przy granicy i wobec kryzysu związanego z wojną jest szczególnie istotna? I kiedy się połapią w potencjalnym zagrożeniu? Przed tymi wyborami czy dopiero po nich?

Z drugiej strony, czy sami nowi posłowie Konfederacji po poniesieniu wyborczych wydatków i umoszczeniu się na Wiejskiej zgodzą się na awanturę pod tytułem „nowe wybory”? Czy nie uznają tego za fanaberię liderów? Politycy PiS snują wizje wyjęcia przynajmniej niektórych z nich (choć myślą tak również o PSL-owcach). Czy będzie to realne, kiedy im samym do większości będzie brakowało powiedzmy 40 mandatów? Z kolei rozważania intelektualnego zaplecza Tuska o tym, że może trzeba będzie skorzystać, choć „ze wstrętem”, z poparcia Konfederacji, zanikły, kiedy ich lider podjął frontalny atak na blok Mentzena i Bosaka. Tak naprawdę każde rozwiązanie z udziałem tego bloku wydaje się być dziś z punktu widzenia zdrowego rozsądku nierealne.

Będziemy więc patrzeć, jak niemożliwe staje się możliwym. Ale najpierw zmaterializuje się wizja najbardziej niszczącej kampanii. I jedna, i druga strona epatuje komentatorów tym, co będzie się działo jesienią. Zapowiada szeptem najstraszniejsze widowisko w historii Polski. Zimną wojnę. Domową, a może bardziej plemienną.

Dopiero co Jarosław Kaczyński nazwał Donalda Tuska – na pikniku wojskowym w Uniejowie – „czystym złem”. To odpłata za epitety Tuska pod adresem polityków PiS i osobiście Kaczyńskiego, z „masowymi mordercami kobiet” na czele. Ale również skutek wywiedzionej z badań decyzji o prowadzeniu kampanii negatywnej.

Historykom pozostawiam badania, ile tu we wzajemnych relacjach obu panów gry na polaryzację, którą ułatwia przecież również personalna natura pojedynku, a ile prawdziwej głębokiej nienawiści żywiącej się urazami z dalszej i bliższej przeszłości, różnicami i podobieństwami charakterów. Zarazem politycy PiS powtarzają prywatnie: „To prawda, pompujemy Tuska. Ale z nim mamy szansę wygrać”. Czy rzeczywiście? To nas naprowadza na pierwszą z pięciu największych zagadek tej kampanii wyborczej.

Pozostało 96% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi