Polityczne starcie o wychowanie dzieci

Stosunek do dzieci, do ich wychowania, także do ich pozycji w rodzinie będzie – bo musi być – przedmiotem sporów i kulturowych wojenek. Istnieje jednak sfera, w której możemy próbować zapewnić im maksimum bezpieczeństwa, niejako ponad podziałami.

Publikacja: 26.05.2023 17:00

Podczas Marszu Sprawiedliwości, 14 maja w Częstochowie, demonstrujący przeszli obok szkoły skatowane

Podczas Marszu Sprawiedliwości, 14 maja w Częstochowie, demonstrujący przeszli obok szkoły skatowanego Kamila, ośrodka pomocy społecznej i sądu

Foto: Waldemar Deska/pap

Śmierć ośmioletniego Kamila, z ręki ojczyma i za przyzwoleniem patologicznej rodziny, wywołała w Polsce gorącą dyskusję. Na ile zawiniła domniemana atmosfera tolerancji wobec przemocy domowej? Czy Zjednoczona Prawica, rządząca od prawie ośmiu lat, wytworzyła tę atmosferę w imię ochrony rodziny? W imię zabezpieczania jej przed nadmierną ingerencją ze strony państwa?

Tak co najmniej sugerują politycy opozycji i niektórzy eksperci. Czasem trudno mówić tylko o sugerowaniu. Donald Tusk zaraz po wybuchu sprawy zamordowania Kamila mówił wprost, że politycy PiS osłaniają sprawców bicia dzieci (choć równocześnie domagają się dla nich kary śmierci – to odpowiedź na opinię premiera Morawieckiego). Tusk opowiadał o „królach życia”, którzy biją swoje rodziny, upijają się, a jednak są wspierani finansowo przez państwo. W odpowiedzi PiS oskarżyło go o obrażanie Polaków pobierających pieniądze w ramach 500+.

Czytaj więcej

Harcerze wolą Mikołajczyka

W cieniu ideologicznych narracji

Kiedy szuka się diagnozy, trwa bitwa na dane. Rząd powołuje się na liczby. W roku 2021 odnotowano 11 tys. przypadków przemocy wobec dzieci. W ostatnim roku rządów Platformy Obywatelskiej – 21 tys. OKO.press, portal bliski liberalno-lewicowej opozycji, próbuje podważać siłę takich zestawień. Dziś policja i prokuratura, a także inne instytucje państwowe, mają być po prostu mniej wrażliwe na ochronę dzieci. To ma być następstwo atmosfery wytwarzanej odgórnie. Trudniej więc o wykrywalność i stanowcze reagowanie.

Są to jednak jedynie domniemania portalu. Faktem jest, że w roku 2022 założono 61 tys. Niebieskich Kart, które oznaczają zauważenie zagrożenia domową przemocą. W roku 2015 było to jedynie 17 tys. Może więc jednak reakcje są coraz bardziej twarde, co można wiązać zwłaszcza z ustawą antyprzemocową z roku 2020, do której jeszcze wrócimy.

Z drugiej strony są procedury, są przepisy, a jednak nikt nie stanął w obronie Kamila, kiedy przychodził do szkoły posiniaczony. Nie dostrzegano niczego? Chłopiec chodził do szkoły specjalnej i prawie nie mówił, może nie chciano kłopotów. Pracownicy socjalni występowali do sądu o odebranie dzieci tej rodzinie, ale nie z powodu przemocy. Zawiodła wymiana informacji między odpowiednimi instytucjami socjalnymi z Częstochowy i Olkusza, gdy rodzina się przeprowadziła. Sąd rodzinny w Olkuszu nie spieszył się z decyzją o oddaniu dzieci w pieczę zastępczą. Ale też sędziowie twierdzą dziś, że MOPS o biciu ich nie informował.

Mamy dwie narracje. Lewica i liberałowie mówią o niedostatecznej ochronie ze strony państwa. Szuka się przy tym, czasem na oślep, absurdalnych powiązań. Kiedy minister edukacji Przemysław Czarnek broni szkoły, która miała zrobić „wszystko” (pytała kilka razy matkę o stan „potłuczonego” Kamila), jeden z portali twierdzi gołosłownie, że dyrekcja tej szkoły ma „polityczne umocowanie”. Prawica wskazuje z kolei na sędziów jako najsłabsze ogniwo w systemie tej ochrony, a sądy są ulubionym winnym obozu rządzącego. Czasem zresztą naprawdę bywają winne – z nieporadności albo i z bezduszności. Nie jest jednak jasne, czy tak było akurat w tym przypadku. Mają to wyjaśnić postępowania dyscyplinarne zarządzone przez ministra Ziobrę.

Widzimy więc klasyczne upolitycznianie wszystkiego. Czy jednak ideologia nie pojawia się choćby gdzieś w tle? „Niekiedy istnieje konieczność zastosowania przymusu fizycznego, w tym kary cielesnej. Konieczność stosowania tego rodzaju kar wydaje się być oczywista: qui bene amat, bene castigat (kto kocha naprawdę, ten karci surowo), melius est pueros flere quam senes (lepiej płakać w dzieciństwie niż na starość) – mówili starożytni, którym trudno zarzucić wyznawanie nierealistycznej wizji człowieka" – napisał profesor Czarnek w jednej ze swoich prac.

Rzecz była inspirowana jeszcze sporem o ustawę nazywaną „antyklapsową” – z roku 2010. Dziś Czarnek tłumaczy, że całkiem czym innym jest debata o klapsie, a czym innym o katowaniu. Zgadzam się, że to co innego. Ale też wychwalanie „surowego karcenia” jako dowodu miłości brzmi cokolwiek anachronicznie i zdradliwie. Nie twierdzę, że szedł za tym głosem ojczym Kamila. Był po prostu zdegenerowaną bestią. Ale już instytucje państwowe mogły podobne głosy, a po prawej stronie było ich więcej, odbierać jako dyrektywę pewnej wyrozumiałości wobec zaglądania do cudzych mieszkań. Choć jasnego dowodu przeprowadzić się tu nie da.

Po pierwsze: rodzina?

Zarazem tzw. druga strona ułatwia sobie tę debatę. Oto posłanka KO Monika Rosa chyba jako pierwsza oznajmiła w Polsacie, że sądy bały się odbierać dzieci po tym, gdy na początku rządów PiS specjalną ustawą zakazano im tego robić z powodu biedy. I posłanka, i następni dyskutanci, także tzw. eksperci, zaczęli powtarzać mantrę, że takich przypadków oddawania dzieci w pieczę zastępczą z powodu samych warunków ekonomicznych po prostu nie było. Była za to „atmosfera” sprzyjająca rodzinie jako trwałej komórce, której nie można rozrywać.

Przypomnę, że ten zakaz został zapowiedziany przez PiS w kampanii 2015 r. Spełniał dwa ideowe zapotrzebowania: to gest wobec trwałości rodziny, ale i wobec biedniejszych warstw społeczeństwa. Ale też opierano się na głośnych przykładach, np. na historii rodziny z Wałbrzycha, której odebrano na początku 2015 r. pięcioro dzieci. Media nie podważały tego, że stało się tak z powodu warunków materialnych. Historia była prześwietlona dość gruntownie.

Owszem, zderzały się już wówczas dwie narracje. Zbigniew Ziobro twierdził, że w pierwszym półroczu 2015 r. było aż 61 takich przypadków. Opozycyjne portale podważały tę liczbę. I twierdziły, że nie decydowała nigdy sama bieda, ale inne okoliczności, np. alkoholizm rodziców. Podobnie mówił jesienią 2016 r., już po uchwaleniu ustawy, ówczesny rzecznik praw dziecka, nominat PO Marek Michalak – na Kongresie Sędziów Rodzinnych.

Ale można znaleźć opisy przypadków przeczących tej tezie. Portal Wirtualna Polska, niepodejrzewany o związki z prawicowym stylem myślenia, opowiadał o parze z Chrzanowa, Łukaszu i Elizie, notabene żyjącej bez ślubu, której odebrano w roku 2015 czwórkę dzieci z powodu warunków ekonomicznych. Oni sami twierdzili, że stało się to po tym, jak zwrócili się o pomoc społeczną. W tym samym tekście pojawił się przykład Magdy z małopolskiej wsi, której odebrano córkę. Naturalnie nie wiemy, czy był to na pewno jedyny powód. Ale artykuł nie przynosił dowodów, że tak nie było.

Ostatecznie specjalną ustawę uchwalono w lutym 2016 r. 409 głosami przeciw dwóm, przy 25 wstrzymujących się. Zdaje się więc, że opozycja nie kwestionowała społecznej diagnozy, dotyczącej choćby poszczególnych przypadków. Dopiero lata później wróciło narzekanie na „atmosferę”, która miała być pokłosiem tamtego kierunku myślenia. Czy to jednak oznacza, że popełniono wtedy błąd? Polityka zawsze jest sztuką wyboru spośród sprzecznych wartości. Ludzie związani z pisowskim rządem przypominają, że po tej ustawie liczba przypadków odbierania dzieci rodzicom przez sądy z powodu patologii nie malała, a rosła. Czy więc naprawdę zaczęło obowiązywać myślenie: przede wszystkim rodzina jako całość, potem dobro dziecko?

Czytaj więcej

Wojtyła nie był złośliwym mafiosem

Przeciw przemocy, tylko na ile

Rzecz w tym, że potem można wskazać zawahania obozu rządzącego w determinacji nakierowanej na zwalczanie rodzinnych patologii. Najmocniej w roku 2019, kiedy pojawiła się myśl o napisaniu kompleksowej ustawy przeciw domowej przemocy. Resort rodziny zaproponował wówczas, aby pojedyncze (można by rzec „pierwsze”) pobicie nie było kwalifikowane jako taka przemoc. I żeby Niebieską Kartę zakładać jedynie za zgodą ofiary (pozostającą często pod presją domowego tyrana).

Ta inicjatywa spotkała się z mocną krytyką. Porównywano zapis o „pierwszym biciu” do przepisów obowiązujących w Rosji Putina. Pod presją sprzeciwów premier Morawiecki wycofał kontrowersyjne przepisy. Ustawę antyprzemocową uchwalono dopiero jesienią 2020 r. Jednak działo się to akurat w atmosferze względnej zgody między zjednoczoną prawicą a liberalną i lewicową opozycją. Ba, na łamach Krytyki Politycznej czy portali zajmujących się walką z przemocą pojawiły się zdawkowe pochwały pod adresem resortu Ziobry – za twardość przyjętych przepisów. On sam do dziś się nimi reklamuje, co jest pewnym wyłomem w stereotypie patriarchalnej maczystowskiej prawicy.

Przeciw głosowała jedynie Konfederacja. Ustawa pozwala na usunięcie z mieszkania opresora na mocy decyzji samej policji, bez decyzji udziału sądu, na którą trzeba by czekać miesiącami, jeśli nie latami. I na ustanowienie zakazu zbliżania się. Konfederacja i niektórzy konserwatywni komentatorzy podnosili, że może to stwarzać pole do manipulacji. Łatwo pozbyć się niechcianego już partnera na podstawie spreparowanego oskarżenia.

No właśnie, znowu mamy do czynienia z konfliktem różnych wartości. Organizacje walczące z przemocą twierdzą, że policjanci za rzadko stosują tę procedurę. Czy dlatego, że boją się konfliktu? A może kierują się fałszywą solidarnością z „damskimi bokserami”? Ale może jednak, przynajmniej czasami, boją się popełnienia błędu, skrzywdzenia kogoś? Rzecz będzie inaczej wyglądać w biednej wielodzietnej rodzinie, a inaczej w przypadku skonfliktowanej zamożnej pary. Mamy dostęp do statystyk, ale nie do szczegółowych historii poszczególnych przypadków.

Choć rząd PiS wypowiedział wojnę „damskim bokserom”, nie do końca spełniał oczekiwania organizacji działających na rzecz najmłodszych. Od lat redukował dofinansowanie telefonu zaufania dla dzieci prowadzonego przez Fundację Dajemy Dzieciom Siłę, aż wreszcie w roku 2022 cofnął je ostatecznie, co stało się okazją do protestów i do publicznej zbiórki.

Ta fundacja jest skądinąd autorką alarmistycznych raportów. Ostatni z roku 2022 oceniał skalę przemocy wobec dzieci w rodzinach na 41 proc., co mi się wydaje, na podstawie potocznej obserwacji, szacunkiem przesadzonym (pytanie o metodę badania). Niemniej jednak rządzący, niewspierający telefonu zaufania, mogli się znowu jawić jako małoduszni i niedoceniający rozmiarów problemu. Kiedy pojawiają się takie historie jak ta Kamila, wrażenie to musi się pogłębiać. Już po pogrzebie w Częstochowie na jaw wyszło kilka kolejnych przypadków. W niektórych chodziło o pastwienie się nad niemowlętami.

Tradycja czy patologia

Można do woli spierać się o ideologiczny kontekst tych historii. Dla progresistów to dowód na degenerację tradycyjnej rodziny, wciąż osłanianej patriarchalnymi przesądami. Wymaga to pewnego zniuansowania. W ponad trzech czwartych przypadków oprawcami bywają konkubenci matek. Dzieje się to na ogół w rodzinach porozbijanych, uzależnionych od alkoholu (tradycja), ale i od narkotyków (obyczajowa nowinka). Z pewnością nieżyjących według nauki Kościoła katolickiego, przeciwnie: w jakiejś mierze wyłączonych ze wspólnotowych więzów. Używanie tego, co się w nich dzieje, do oskarżania tradycyjnej polskiej rodziny, to nadużycie.

Jest wszakże inne pytanie. Czy władza używała wszelkich metod, aby przeciwdziałać złu, jakie się w takich rodzinach, w takich mieszkaniach działy? A może jednak powstrzymywała się przed tym, kierując się przebrzmiałymi stereotypami? Gdy brać pod uwagę wypowiedzi polityków, ale i ich wahania legislacyjne, można uznać, że tak było. Lub przynajmniej bywało.

Kłopot w tym, że druga, progresywna, strona ma z kolei problem ze zgłaszaniem nowych remediów. Pojawia się żądanie swoistego wyodrębnienia tematu dręczonych dzieci (dziś są częścią szerszej kwestii „domowej przemocy”). Skądinąd przyznajmy, że obecne procedury antyprzemocowe nie pasują do każdej sytuacji. A co, jeśli dziecko pada ofiarą obojga rodziców? Kto i skąd miałby się wyprowadzać?

Propozycje monitorowania każdego przypadku wiąże się ze znacznymi kosztami i dużą mobilizacją. Kiedy mówi się o szkoleniach dla skądinąd niedopłacanych pracowników socjalnych, kuratorów sądowych, sędziów rodzinnych, policjantów, a może i nauczycieli, rzecz wydaje mi się oczywista. Bo poza procedurami jest jeszcze kwestia mentalności. Ona zmienia się najwolniej.

Jeśli jednak dojdziemy do żądania uproszczenia procedur odbierania dzieci ze „złych” rodzin, pamiętajmy: ten kij ma dwa końce. Być może dziś wahadło jest wciąż wychylone w taką stronę, że niedostatecznie chroni najmłodszych. Może samo bicie na alarm spowoduje jego przesunięcie się w stronę większego ich bezpieczeństwa. Ale jeśli rzecz skończy się – powiedzmy, za rządów innej, centrolewicowej koalicji – powołaniem urzędu na wzór niemieckiego Jugendamtu, działającego bez sądowych wyroków, przypomnę, że jego decyzje bywają pochopne i naznaczone krzywdą konkretnych rodziców.

Nie chciałbym widzieć w Polsce systemu norweskiego, w którym odbieranie dzieci stało się czasem dochodowym procederem. Rozumiem, że przypominanie o takich skrajnościach zaraz po śmierci Kamila może się wydawać małostkowym dmuchaniem na zimne. Ale ludzkie społeczności mają niestety tendencję do wylewanie dziecka z kąpielą – i to w reakcji na jak najprawdziwsze patologie.

Walka z seksualizacją a wybory

Na koniec warto zauważyć też to, że dzieci stają się tematem wyborczym również dla Zjednoczonej Prawicy. Komitet zbierający podpisy pod społecznym projektem „ochrony dzieci przed seksualizacją” jest wyraźnie afiliowany przy PiS. Jego prace inaugurowali prezes Jarosław Kaczyński i marszałek Sejmu Elżbieta Witek.

Strona progresywna przeciwstawia te dwa tematy. Zamiast chronić dzieci przed zabijaniem czy znęcaniem się, prawica chce je zabezpieczać przed urojonymi zagrożeniami – pada rytualny komunikat. Czy rzeczywiście musimy wybierać mycie rąk lub nóg? Marszałek Witek, z zawodu nauczycielka, mówiła o szkodach dla psychiki dziecka, kiedy pewne tematy porusza się za plecami rodziców w przedszkolach i szkołach, zbyt wcześnie albo zbyt brutalnie. Wydaje mi się to przestrogą prawdziwą. Nawet delikatny temat „wyboru płci” z dramatycznego problemu społecznego zaczął się już zmieniać w modę. Wie to każdy, kto ma dzieci w obecnych szkołach. Albo ma krewnych i znajomych z takimi dziećmi.

Moja wątpliwość jest inna. Ciężko jest się rozeznać w zapisach owej ustawy. Na stronie komitetu dostajemy owszem formularz poparcia, ale nie dostajemy tekstu, jedynie niezbyt precyzyjny opis. Czy faktycznie wszystko da się tu opisać w kategoriach jasnych przepisów prawnych?

Czytamy, że ustawa będzie wymagać szczegółowego rozliczania organizacji wchodzących do szkół z prelekcjami i szkoleniami. I żądać klarownej zgody rodziców na ich obecność w szkolnych murach. Tymczasem od roku 2020 w sejmowej zamrażarce leży projekt prezydenta Andrzeja Dudy, który zawierał podobne wymagania.

Konkurował on z bardziej biurokratycznym projektem zwiększenia kontroli nad szkołami, jaki przedstawiał minister Czarnek. Co jednak szkodziło, żeby już dawno zacząć nad nim prace? Czy czekano na kolejną kampanię wyborczą, żeby mieć temat do jeremiad (choćby najsłuszniejszych)? Czy chodzi o to, żeby złapać jakiegoś króliczka, czy żeby go jedynie permanentnie gonić, najlepiej na pięć minut przed wyborami?

Stosunek do dzieci, do ich wychowania, także do ich pozycji w rodzinie, będzie – bo musi być – przedmiotem sporów i kulturowych wojenek. Mam jednak wrażenie, że istnieje sfera, w której możemy próbować zapewnić im maksimum bezpieczeństwa, niejako ponad podziałami. Choć zawsze przytrafią się przypadki, którym państwo nie zdoła zapobiec. Choćby dlatego, że nie zdąży.

Gdyby dało się do końca przekonać ludzi prawicy, że dobro dziecko ma priorytet ponad ideowymi oporami w imię obawy o trwałość władzy rodzicielskiej. Ale też gdyby dało się przekonać liberałów i lewicowców, że warto chronić dzieci przed odbieraniem im dzieciństwa ideologicznymi konceptami. Myślę, że w tym pierwszym przypadku mamy już jakiś postęp. W tym drugim ciężko jest wojować z modami.

Kampanie kiepsko skądinąd sprzyjają kompromisom. Ale też to właśnie podczas nich różne palące tematy porusza się najmocniej. Tak jest i teraz. Pytanie, ile z tego wyniknie dobrego, a ile zobaczymy bezładnego naparzania się bez żadnych efektów.

Śmierć ośmioletniego Kamila, z ręki ojczyma i za przyzwoleniem patologicznej rodziny, wywołała w Polsce gorącą dyskusję. Na ile zawiniła domniemana atmosfera tolerancji wobec przemocy domowej? Czy Zjednoczona Prawica, rządząca od prawie ośmiu lat, wytworzyła tę atmosferę w imię ochrony rodziny? W imię zabezpieczania jej przed nadmierną ingerencją ze strony państwa?

Tak co najmniej sugerują politycy opozycji i niektórzy eksperci. Czasem trudno mówić tylko o sugerowaniu. Donald Tusk zaraz po wybuchu sprawy zamordowania Kamila mówił wprost, że politycy PiS osłaniają sprawców bicia dzieci (choć równocześnie domagają się dla nich kary śmierci – to odpowiedź na opinię premiera Morawieckiego). Tusk opowiadał o „królach życia”, którzy biją swoje rodziny, upijają się, a jednak są wspierani finansowo przez państwo. W odpowiedzi PiS oskarżyło go o obrażanie Polaków pobierających pieniądze w ramach 500+.

Pozostało 94% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi