Skądinąd tworzy to sytuację, w której na blokowaniu rozliczeń przez Kijów mogą skorzystać „realiści” spod znaku Konfederacji. Załóżmy, że władze Ukrainy swoją odmową podzielenia się wrażliwością z Polakami fundują problem nie tylko nam, ale i sobie. Bo Polska z potężną, mającą wpływ na rząd Konfederacją, żywiącą się antyukraińskim resentymentem, będzie dla nich mniej wygodna. To nadal nie tłumaczy, jak mamy Ukraińców „zmusić”, aby otrzeźwieli. Realizacją choćby namiastek polityki tejże Konfederacji?
Kataryna czy Makowski zakładają, jak rozumiem, że Duda z Morawieckim unikają tego tematu w dyplomatycznych rozmowach. Tego jednak, pomijając już ostatnie wołyńskie wzmożenie PiS związane z kampanią wyborczą, nie da się dowieść.
Można argumentować, że wymuszone przeprosiny okazałyby się nie tylko nic niewarte moralnie, ale i mało wartościowe polityczne, bo żeby dojść do rzeczywistych zmian we wzajemnych relacjach, trzeba osiągnąć realną zmianę nastawienia ukraińskich elit. Ale poza wszystkim raz jeszcze spytam o narzędzia „zmuszania”.
Czy nasza proukraińska polityka dziś to kwestia nadzwyczajnej czułostkowości polskich polityków? Albo ich ślepych antyrosyjskich resentymentów? Ja odpowiadam, że to kwestia naszego najlepiej pojmowanego interesu narodowego. Prowadzi to, owszem, do pata w historycznych rozliczeniach. Co jest jednak istotniejsze: obowiązki związane z polityką historyczną czy wyzwania współczesności?
Zgodnie z logiką narzekających na kapitulanctwo Polska powinna się podczas szczytu NATO w Wilnie wyrzec roli ambasadora ukraińskiego interesu. Po to, aby zmusić tym prezydenta Zełenskiego, żeby powiedział o Wołyniu coś, co nas zadowoli. Jednak licytacja na rzecz Ukrainy była tam powiązana ze wzmacnianiem gotowości NATO do obrony tak zwanej wschodniej flanki. Nieskłonny do pełnego zadowolenia Kijowa Zachód tym hojniej obdarowywał nas.
Poza wszystkim Ukraińcy są narodem upartym, dowiedli tego, stawiając twardy opór Rosji, kiedy nikt w ich konsekwencję nie wierzył. Możliwe, że z tym samym uporem będą bronić swoich mitów opartych na Stepanie Banderze. Nie nawołuję do tego, aby się z tym godzić na zawsze. Ale przekonanie, że wystarczy silniejsza wola Kaczyńskiego, Morawieckiego czy Dudy, aby oni zatańczyli tak, jak my im zagramy, wydaje się złudzeniem.
PiS, oskarżany nieustannie o zbyt głośne tupanie lub pobrzękiwanie szabelką, staje się dyżurnym podsądnym w procesie o rzekome kapitulanctwo. Zabawne, że w roli prokuratorów występują także pozostałe partie. Przed rokiem 2015 to one (pomijam ludzi Konfederacji i trochę PSL) wzywały, aby się Wołyniem zbytnio nie przejmować. A dziś też nie oferują rządzącym konkretnej rady. Jedynie przekonanie, że wystarczy nacisnąć...
Oczywiście, można to rozumowanie odwrócić. Skoro jesteście nieraz przesadnie asertywni wobec Niemiec, Unii czy nawet Czech, dlaczego nie spróbujecie tego wobec Ukrainy? Tyle że wojna w dużej mierze zamknęła tu hipotetyczne pole manewru. Czy Ukraińcy to wiedzą, czy kierują się prostymi odruchami, trudno orzec, ale gdyby Polacy spróbowali nagle stanowczości wobec nich, byliby samobójcami. O tym, że zwłaszcza ludziom o tradycyjnych poglądach swoisty targ z ofiarami współczesnych zbrodni powinien się wydawać obrzydliwy, już nawet nie wspominam. To, że „realiści” z „Do Rzeczy” tego nie pojmują, wiem od dawna. Ale inni?
Tylko cierpliwość
Nie jestem głuchy na argumenty tych, którzy przestrzegają, że dzisiejsza idealizacja naszych relacji z Kijowem dozna w przyszłości bezlitosnego testu. Że przekonamy się, jak mało warte są uściski polskich przywódców z Wołodymyrem Zełenskim. Już nie tylko w kontekście rozmowy o Wołyniu, ale współczesnych oczekiwań, choćby na otwarcie się odbudowywanej Ukrainy na polski kapitał.
Może tak, może nie. Zwracam jednak uwagę, że rozmowa toczy się w warunkach braku sensownego scenariusza zakończenia wojny rosyjsko-ukraińskiej. Nie warto dzielić skóry na niedźwiedziu, który przechadza się całkiem dziarsko. Odradzam to innym.
Cierpliwość – co nie znaczy wcale braku własnego zdania – może zaprocentować, ale może też nie za bardzo pomóc w odczytywaniu wspólnej historii. Ale nie widzę dla niej dziś sensownej alternatywy.