Piotr Zaremba: W samorządach nie ma zwycięstw, ani porażek

Nie mamy wyczekiwanej przez „rewanżystów” klęski PiS. Choć nie mamy i jego zwycięstwa. Niższa frekwencja miała służyć jego żelaznemu elektoratowi, a jednak stanęło na zamrożeniu układu sił z jesieni 2023 r.

Publikacja: 12.04.2024 10:00

Mogę zrozumieć, dlaczego Jarosław Kaczyński ogłosił „dziewiąte z kolei zwycięstwo” PiS. Formalnie ni

Mogę zrozumieć, dlaczego Jarosław Kaczyński ogłosił „dziewiąte z kolei zwycięstwo” PiS. Formalnie nie minął się z prawdą, a chciał tchnąć w działaczy optymizm. Wyniki są jednak słabsze niż 15 października 2023 r. Na zdjęciu Jarosław Kaczyński oddaje głos w wyborach samorządowych, Warszawa, 7 kwietnia 2024 r.

Foto: Andrzej Iwanczuk/REPORTER

Kiedy telewizje podały pierwsze sondażowe wyniki wyborów do sejmików wojewódzkich, poseł Roman Giertych rozpoczął gorączkowy kontratak. Wrzucał na platformę X po pięć postów na godzinę z jedną tezą: wszystko się jeszcze zmieni. PiS miał przez długie godziny niecałe 2 pkt proc. przewagi nad KO (33,7 proc. do 31,9 proc.). Giertych ogłaszał w kolejnych „wojennych” komunikatach, że w miarę realnych obliczeń ten wynik zmieni się na korzyść KO, podawał nawet konkretne liczby.

Ostateczna różnica jest wszakże jeszcze większa niż ta z exit poll: 34,27 proc. do 30,59 proc. A to Giertych na jednym z wieców mówił o tych wyborach jako o referendum. Koalicja miała wreszcie zająć należne sobie pierwsze miejsce. Dodajmy od razu: miejsce symboliczne, ale jeśli ten symbol miał być istotny… Harcownikom nowej władzy coraz częściej zdarza się w kolejnych przypływach euforii trafiać kulą w płot. Dwa miesiące temu Tomasz Lis zapowiadał, że PiS spadnie do 20 proc., ba, zachęcał internautów, aby go wyśmiewali, jeśli tak się nie stanie. Giertych pisał w niedzielny późny wieczór, że komentatorzy piszący o „zwycięstwie PiS” będą się wstydzić swoich tekstów.

Czytaj więcej

Piotr Zaremba: Reedukowanie Polaków czas zacząć

Niepełna wygrana KO i oddech ulgi PiS

Teraz Giertych pisze już coś innego: że przecież partie nowej koalicji rządowej wciąż dominują nad PiS. To jest zresztą także refren samego Donalda Tuska, który ogłosił na konferencji prasowej, dwa dni po wyborach, że skoro wyniki partyjne są zbiorczo mniej więcej takie same jak 15 października, to nic złego się nie stało. Choć przyznał też, że ludzie spodziewali się czegoś więcej. Wieczoru wyborczego Tusk nie zaczął od tematu sejmików, a od triumfu Rafała Trzaskowskiego w Warszawie i Aleksandry Dulkiewicz w Gdańsku – oboje wygrali w pierwszej turze. Zadeklarował, że to „klęska PiS”. A przecież te dwie metropolie to nie cała Polska.

Oczywiście drugą stroną zjawiska euforii na pokaz w głównej partii rządzącej jest wrażenie mijania się z rzeczywistością w centrum dowodzenia głównej partii opozycyjnej. Mogę zrozumieć, dlaczego Jarosław Kaczyński ogłosił „dziewiąte z kolei zwycięstwo” PiS. Formalnie nie minął się z prawdą, a chciał tchnąć w działaczy optymizm. Ale kiedy usłyszałem od niego, że z takim rezultatem jego obóz miałby szansę objąć władzę w państwie, poczułem się zaniepokojony. Wyniki są słabsze niż 15 października 2023 roku, i procentowo (wtedy było 35,38 proc.), i w liczbach wyborców – mieliśmy teraz drastycznie niższą frekwencję. Czy Kaczyński uważa, że takie mijanie się z faktami to cena „dobrej atmosfery”? A może naprawdę tak mu się zdawało?

Niezależnie od motywów takich deklaracji stanowi to część szerszego zjawiska. Iluzja „zwycięstwa” może na dłuższą metę osłabiać w Zjednoczonej Prawicy wolę walki i poprawy własnego przekazu, zamiast ją podsycać, wybierając zamiast niej urzędowy optymizm. Od razu przypominają się czasy przaśnej propagandy mediów poprzedniej władzy, które zwodziły rozmaitymi iluzjami także własnych ludzi.

Kiedy zaś wszyscy zauważyli za plecami prezesa PiS Jacka Kurskiego, przypomniały się od razu czasy przaśnej propagandy mediów poprzedniej władzy, które zwodziły rozmaitymi iluzjami także własnych ludzi. W latach tłustych, kiedy PiS zbierał owoce swojej ambitnej polityki, przede wszystkim społeczno-gospodarczej, nie było to zagrożeniem. Ale w miarę wyczerpywania się paliwa zaczęło to przeszkadzać.

Równocześnie zaś trudno było pisowcom do końca odmawiać westchnienia ulgi. Bo przecież miało być tak, jak bajał Tomasz Lis. Kampania samorządowa prowadzona przez ogólnopolskich liderów partyjnych zawsze skręcała w kierunku tematów dotyczących całej Polski. Ale kontekst troski o małe ojczyzny z reguły ją rozmiękczał, owocując ogólnikowymi banałami. Tym razem Donald Tusk sprowadził ją do wielkiego hymnu na temat „rozliczania PiS”. Zawędrowano daleko w swoistej kryminalizacji opozycji. Najścia na dom Zbigniewa Ziobry i innych polityków (wraz z towarzyszącymi im aresztowaniami) były częścią tej kampanii.

Politycy PiS, powtarzając, że „są na tak”, próbowali przypominać o niespełnionych obietnicach nowej koalicji i punktować ją w takich kwestiach, jak Centralny Port Komunikacyjny. Komentatorzy uznali jednak, że nie udało im się tego tonu trwale zachować. Zapewne to kwestia naturalnych cech tej partii oraz stylu uprawiania polityki przez jej coraz starszego lidera. Ale też niełatwo było utrzymać konstruktywny ton w obliczu czystek, rewizji i policyjnych represji. Na końcu Tusk rozszyfrował skrót ZP (Zjednoczona Prawica) jako Zorganizowana Przestępczość.

Sądzę, że niezależnie od prawdziwości sporej części oskarżeń korupcja nie ma w Polsce jednej partyjnej barwy, o czym przekonują nas wciąż wlokące się sprawy ludzi związanych z Tuskiem i nową koalicją. Rzecz jednak w czym innym. Takie epitety miały wystraszyć nie tylko polityków opozycji, ale i wyborców. Miały przynieść efekt kolejnej, jeszcze gruntowniej niszczącej fali. Wielu Polaków mogło odwrócić się od dołujących „loserów”. Kolejnym źródłem nadziei było uzyskanie naturalnego efektu przyrostu poparcia dla rządzących. I on nie nastąpił.

Nie mamy więc wyczekiwanej przez „rewanżystów” klęski PiS. Choć nie mamy i jego zwycięstwa. Niższa frekwencja miała służyć jego żelaznemu elektoratowi, a jednak przy nieobecności przy urnach wielu wyborców koalicji 15 października (zwłaszcza najmłodszych) stanęło na zamrożeniu układu sił z jesieni zeszłego roku. PiS w największym stopniu znalazł oparcie w specyfice (także światopoglądowej) Polski Wschodniej i Południowo-Wschodniej i w oczywistym niezadowoleniu rolników. Zarazem nawet wśród nich tylko 57 proc. poparło prawicę Kaczyńskiego.

Tusk przedstawia wyniki jako kolejny krok w kierunku wydzierania PiS władzy w Polsce. I tak zapewne jest: 5 sejmików na 16 to mniej niż 7, a tyle miała prawica pod koniec poprzedniej samorządowej kadencji. Kurczy się baza polityczna, kurczą zasoby. Zarazem rzecznicy odwetu wieścili wydarcie im wszystkich lub prawie wszystkich województw. I tak się nie stało. Choć na ostateczne werdykty jeszcze bym zaczekał.

Nowa koalicja dysponuje dziś znacznymi środkami dezintegrowania środowisk politycznych w regionach. Jeśli w roku 2018 radny Wojciech Kałuża mógł zostać kupiony przez PiS w województwie górnośląskim, co było kluczem do przejęcia tam władzy, teraz podobną operację możemy zobaczyć, być może w większej skali, w odwrotną stronę.

Skądinąd ważne jest pytanie, na ile PiS pomoże sam sobie. W sejmiku podlaskim władza może zależeć od ekscentrycznego, sławnego z memów „pana Areczka”, radnego Konfederacji Stanisława Derehajły. W przededniu takich targów oglądam w TV Republika poseł Joannę Lichocką besztającą wspólnie z zawsze stronniczym prowadzącym Miłoszem Kłeczkiem polityka Konfederacji „za zdradę prawicy”. Ot, pisowska polityka w pełnej krasie.

Bezradność PiS w miastach. Nie zmienią tego drugie tury wyborów na prezydentów w Kielcach, Poznaniu i Rzeszowie

Oddzielnie egzaminuje się PiS zwłaszcza z pogłębiającej się erozji wpływów w miastach – tych największych, ale też i średnich. Kiedyś politycy tej formacji bywali przynajmniej głównymi konkurentami zwycięskich liberałów czy lewicowców. Dziś w wielu miastach (Kraków, Wrocław) nie mają nawet drugiego miejsca, a rozgrywki toczą się w obrębie szeroko rozumianego „antyPiS”. Przeciśnięcie się ludzi Kaczyńskiego do drugiej tury w Poznaniu, Kielcach czy Rzeszowie raczej podkreśla mizerność ich wyników. Dotyczy to także miast ściany wschodniej.

Jest to słabość głównej partii opozycyjnej, która aspiruje przecież do roli formacji ogólnonarodowej. Czy jednak jej powodem są nietrafione decyzje kadrowe i słabe kampanie? Tak uważał prof. Andrzej Nowak próbujący udzielać tej formacji przyjaznych rad. Jego zdaniem PiS był zawsze odwrócony tyłem do samorządu, co mściło się zwłaszcza w przypadku najbardziej personalnych, widowiskowych pojedynków o posady włodarzy miast. To nie jest opinia wroga.

Równocześnie zaś w grę wchodzą także inne okoliczności. Czy łatwo jest zabiegać o życzliwość mieszkańców miast, kiedy usiłuje się równocześnie na serio reprezentować wieś i małe miasteczka, ostatnio choćby protestujących rolników? Czy snobującym się na nowoczesność mieszczuchom może odpowiadać partia konserwatywna w sferze wartości, ostatnio na dodatek mocno przesunięta w kierunku eurosceptycznym, także z powodu ewolucji samej Unii, coraz bardziej zideologizowanej i stawiającej na europejski centralizm? Jednym słowem, czy można godzić ogień z wodą w dobie polaryzacji?

Kiedy kandydat PiS na prezydenta Warszawy Tobiasz Bocheński próbował mówić językiem Polaka z klasy średniej, poszkodowanego przez organizacyjną nieporadność i uprzykrzające życie ekologiczne eksperymenty ekipy Rafała Trzaskowskiego, usłyszał, że jest za mało ludowy, a jego przebieranie się za wielkomiejskiego technokratę i tak nie odniesie skutku. Był skądinąd i za mało znano, i zbyt słabo promowany. Ale możliwe też, że większość mieszkańców Warszawy nie potrzebuje zmiany, przy wszystkich mieliznach platformerskiego rządzenia, trwającego zresztą od lat 90. Potrzebuje tylko poczucia przynależności do grona ludzi europejskich i postępowych.

Czy w dalekiej perspektywie taki determinizm jest do przełamania? Co będzie, kiedy za kilka lat ci sami ludzie dowiedzą się, że są skazani na gigantyczne wydatki z tytułu polityki klimatycznej z woli Unii Europejskiej? Czy zacisną zęby i zabiorą się za kosztowne remonty? A co powiedzą na masowy napływ do Polski imigrantów lub na płacenie za nich? Czy nadal dochowają wierności formacjom występującym w Polsce jako wykonawcy woli Brukseli? To jakaś szansa dla prawicy, aby wróciła do miast, gdzie od czasów Lecha Kaczyńskiego nie udawało się jej rządzić.

Tylko jak tłumaczyć nowe zagrożenia miejskim wyborcom? Próba takiego tłumaczenia pojawi się już przy okazji wyborów europejskich za dwa miesiące. Choć tematy związane z UE dają PiS pewne szanse, możliwe, że okażą się przedwczesne. Wątek kosztów unijnych eksperymentów wciąż brzmi w Polsce – może poza środowiskiem rolniczym – jak abstrakcja. A przecież jeśli utrzyma się logika dominacji „europejskich” miast nad bardziej konserwatywną prowincją, PiS może nie móc trwale wrócić do władzy.

Czytaj więcej

Prof. Andrzej Nowak: Łatwiej bronić wolności, kiedy rozwija się ona na wyspie

Jaki wpływ na wybory samorządowe miał Kanał Zero Krzysztofa Stanowskiego?

To są lekcje do odrobienia dla prawicy. A co z wnioskami w obozie rządowym? Wrażenie, że nie wszystko poszło po jego myśli, jednak pojawiło się po tych wyborach. W wypowiedziach oficjalnie zadowolonego Tuska to są jedynie aluzje, drobne akcenty. Liderzy Lewicy są zasępieni własnym słabym wynikiem (6,3 proc.), ale próba objaśnienia go na razie nie pada (i to jest temat na osobny tekst). Politycy Trzeciej Drogi narzekają na wewnątrzkoalicyjne awantury. Skądinąd bez zachowania konsekwencji. Najpierw wzywają: „Dość kłótni”. Potem zaś snują ustami wicemarszałka z PSL Piotra Zgorzelskiego wizję pozbawienia Włodzimierza Czarzastego perspektywy objęcia urzędu marszałka Sejmu – w ramach rotacji.

Wielu, szczególnie młodych, wyborców centrolewicy nie pobiegło podziękować liderom nowej koalicji głosowaniem na ich kandydatów. Może woleli grillować przy ładnej pogodzie. Ale może ich uwadze nie uszła debata o niezrealizowanych 100 konkretach. Albo o blokowanych inwestycjach typu CPK. Przy całym ujednoliceniu medialnego przekazu pewne zasługi ma tu internetowy Kanał Zero Krzysztofa Stanowskiego, inicjujący na ten temat rzeczowe dyskusje. To oczywiście wystarczy, żeby zasłużyć na nienawiść „Gazety Wyborczej” czy takich pogromców symetrystów, jak Giertych czy Lis. Ale obóz Tuska wciąż nie ma monopolu na przekaz.

Są inne nieśmiałe sygnały czegoś nowego, ledwie po kilku miesiącach rządów koalicji. Oto według powyborczych analiz Ipsosa z roku 2023 wśród najmłodszych wyborców (do 29. roku życia) PiS był na szarym końcu wśród wyborczych preferencji (nieco ponad 14 proc.). Dziś według tych samych badań przeniósł się na miejsce drugie (z wynikiem 21,6 proc.). Prym nadal dzierży KO (24,2 proc.). Coś jednak drgnęło? Czy to początek odczarowywania prawicy?

Może tak, może nie. Z pewnością nie jest to zapowiedź szybkiego, triumfalnego odzyskiwania władzy, jak potrafią to opowiadać politycy PiS. Ale też na miejscu liderów obecnej koalicji rządzącej zadałbym sobie pytanie o skuteczność ich linii. Linii przykrywania kłopotów – lub choćby wątpliwości co do ich polityki – policyjno-prokuratorsko-sądowymi widowiskami, które równocześnie absorbowały polityków PiS, utrudniając im odgrywanie roli „normalnej opozycji”.

To była istota ich kampanii dyktowana przez samego Tuska, ale nawet najspokojniejsi liderzy Trzeciej Drogi nie uniknęli takiego tonu. Takie posunięcia, jak zapowiedź wprowadzenia „babciowego”, tak naprawdę już na sam jej finał, nie zmieniły tego wrażenia. Kontrastowała z tym ośmieszająca siła rozliczeń z innych obietnic. Na szczęście dopiero po wyborach premier oznajmił, że nie ma wpływu na ceny benzyny. Ale to, że obiecywał jako przyszły szef rządu cenę za litr 5,19 zł, słyszała cała Polska.

Ciekawy komentarz do zużywania się tego twardego kursu, oparty na badaniach jakościowych, sformułował Marcin Duma, szef pracowni sondażowej Ibris. Był pytany przed wyborami o kampanię „rozliczeń” przez Grzegorza Sroczyńskiego w Gazecie.pl. Oto, co odpowiedział: „Im bardziej radykalne rzeczy się dzieją, tym mocniej twitter będzie klaskał. Natomiast wśród obywateli pojawia się przypuszczenie – i ono zaczęło nam wychodzić w trakcie badań – że jeżeli nowa władza serwuje zbyt gorącą pieczeń rozliczeniową, to po coś. Po co? »Ano po to, żeby odwrócić moją uwagę« – tak ludzie często kombinują. Od czego odwrócić uwagę? – drążymy. »No jak to? Od tych rzeczy, które obiecali, a nie robią«. (…) Mówią wprost: »Słuchajcie, a to nie jest tak, że jeśli oni głównie pchają nam rozliczenia z Kaczorem, to nie chcą robić innych rzeczy?«. I nie mówią tego wyborcy prawicowi, tylko również wyborcy KO. Dociskanie kolanem – a teraz, bach, na ziemię Ziobrę, bach, i Kaczyńskiego w kajdanki – natychmiast rodziłoby to przekonanie, że jest to teatrzyk. Przecież to PiS miał taką skłonność, że jak coś nie szło, to rzucali granat w szambo. Polacy nie głosowali za podtrzymaniem takiego sposobu rządzenia”.

Mówienie dziś takich rzeczy oznacza narażanie się na hejt Silnych Razem i pokrewnych środowisk. Możliwe, że Tusk będzie dalej podążał taką drogą, bo nie umie inaczej. I możliwe, choć mniej prawdopodobne, że nastąpi tu jakaś korekta. Wyborcy nowej koalicji z pewnością oczekują na konkretne efekty nie tylko kolejnych śledztw. Tymczasem jak na razie jedynymi realnymi narzędziami polityki są prokuratorzy Adama Bodnara.

Dlaczego PiS może odnosić przytłaczające sukcesy wyborcze w Stalowej Woli i Otwocku, ale w Warszawie jest bez szans?

To wydaje mi się nawet ważniejszą konkluzją niż konieczność zażegnania wewnątrzkoalicyjnych waśni. Politycy PiS są przekonani, że sam sygnał, iż ich partia przetrwała najgorsze, może wpłynąć na pewne złagodzenie kursu, bo rozmaite służby nie będą chciały się narażać ludziom, którzy mogą kiedyś jeszcze wrócić do władzy. Moim zdaniem ten sygnał jest zbyt subtelny, aby przekonał samego Tuska, którym wbrew pozorom powodują nie tylko kalkulacje, ale także emocje i fobie.

W jednej sprawie obecnie rządzący obóz mógł zyskać wyraźny atut w rozgrywce z opozycją. Trzaskowski jest dziś logiczniejszym niż wczoraj kandydatem na prezydenta, z dużą szansą na wygraną. Szymon Hołownia popełnił szkolny błąd, nie wystawiając w Warszawie kandydata Trzeciej Drogi, co mogło się zakończyć drugą turą. Jeśli to osłabi w przyszłości prezydenckie aspiracje marszałka Sejmu, może mieć pretensje tylko do siebie. Jest oczywiście pytanie o prezydenckie aspiracje samego Tuska. Ale jeśli Trzaskowski będzie bardzo napierał, premierowi trudno będzie go powstrzymać.

Szybka porażka Bocheńskiego, jeszcze niedawno wskazywanego jako kandydata do tego urzędu, zwiastuje kłopot PiS z tą rywalizacją. Owszem, w roku 2015 Kaczyński gładko wylansował mało znanego europosła Andrzeja Dudę. Ale choć PiS skorzystał potem wielokrotnie na jego prezydenturze, prezes jest niezadowolony z jego samodzielności. Chyba nie zechce powtarzać podobnego eksperymentu. A gdyby nawet i chciał, takie cuda zdarzają się rzadko. Bocheński był dobrze merytorycznie przygotowany do warszawskiej kampanii, a jednak nie zatrybił.

Bizantyjsko-dworski model funkcjonowania partii rzadko sprzyja najlepszym. To problem obu największych partii, ale PiS w szczególności. Trzaskowski ze swoim gładkim, teflonowym stylem zdążył się wylansować, kiedy Tusk był za granicą. Wielkim działaczom samorządowym, często kontrowersyjnym, ale sprawnym w zarządzaniu własną małą ojczyzną, także aparat Platformy specjalnie nie przeszkodził. PiS ma zaś kłopot z wylansowaniem i tolerowaniem takich ludzi na każdym szczeblu.

Czytaj więcej

Kulawa wiejska noga rządu

Oni czasem wyrastają samodzielnie właśnie na szczeblach najniższych. Z podziwem patrzyłem na dwójkę gości TV Republika: prezydenta podkarpackiej Stalowej Woli Lucjusza Nadbereżnego i prezydenta podwarszawskiego Otwocka Jarosława Margielskiego. Pierwszy dostał po dwóch kadencjach 72 proc. głosów, drugi po jednej kadencji – 76 proc. Mają po 38 lat, więc zaczęli bardzo młodo. Są sprawni, wygadani i najwyraźniej mają receptę na zdobywanie ludzkiego zaufania. Obaj są politykami z PiS, choć – to znamienne – Margielski startował teraz jako kandydat niezależny.

Dlaczego mogą się tacy znaleźć w mniejszych miastach, a nie mogą w metropoliach? Możliwe, że mówi to coś o nich, a możliwe, że o ich społecznościach. Bocheński nie był od nich gorszy, a jednak na Warszawę to już nie wystarczyło. Zarazem mam wrażenie, że sięgnięcie po kogoś takiego byłoby szansą dla prawicy. Ponieważ jako „nienowoczesna”, „nieeuropejska”, oskarżana o wszelkie zło, ma ona pod górkę, szansę jej skutecznego poprowadzenia mają tylko najlepsi, a nie najwierniejsi.

Oczywiście przywołanie tych dwóch nazwisk to tylko przykład. Dobry administrator nie musi być dobrym liderem. Mistrz kampanii w skali jednego miasta może nie porwać całej Polski. Ale kiedy powstawał fikcyjny, dwutygodniowy rząd Morawieckiego po wyborach 15 października, zmiennicy okazywali się sensowniejsi od swoich wieloletnich poprzedników. Czy PiS odrobi i tę lekcję? W warunkach oblężonej twierdzy odrabiać ją będzie znacznie trudniej.

Kiedy telewizje podały pierwsze sondażowe wyniki wyborów do sejmików wojewódzkich, poseł Roman Giertych rozpoczął gorączkowy kontratak. Wrzucał na platformę X po pięć postów na godzinę z jedną tezą: wszystko się jeszcze zmieni. PiS miał przez długie godziny niecałe 2 pkt proc. przewagi nad KO (33,7 proc. do 31,9 proc.). Giertych ogłaszał w kolejnych „wojennych” komunikatach, że w miarę realnych obliczeń ten wynik zmieni się na korzyść KO, podawał nawet konkretne liczby.

Pozostało 98% artykułu
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi
Plus Minus
Przydałaby się czystka
Materiał Promocyjny
Jak wygląda auto elektryczne