Donalda Tuska slalom na wsi. Ile unijnej poprawności, ile gestów wobec rolników

Jeśli wiceminister rolnictwa Michał Kołodziejczak przekonuje, że ma takie samo zdanie w sprawie polityki UE jak demonstranci blokujący drogi traktorami, to przeciwko komu protestują polscy rolnicy?

Publikacja: 16.02.2024 10:00

Sceptycy twierdzą, że chodzi nie o ekonomiczne przetrwanie rolników, ale o utrzymanie poziomu ich za

Sceptycy twierdzą, że chodzi nie o ekonomiczne przetrwanie rolników, ale o utrzymanie poziomu ich zamożności („protestują w traktorach za miliony!”). Czy to tłumaczy ich niezwykłą determinację?

Foto: EAST NEWS

Kiedy zachodni (głównie belgijscy) rolnicy zajęli na przełomie stycznia i lutego Brukselę, i pikietowali pod siedzibami urzędów Unii Europejskiej, paląc przy okazji opony, a nawet zwalając pomniki, tylko Telewizja Republika nadawała o tym relację przez wiele godzin z przesłaniem, że to początek jakiejś bardziej generalnej politycznej fali wymierzonej w eurokratów. Inne media kwitowały temat krótkimi wzmiankami.

Kiedy na polskie drogi wyjechały traktory, zapowiadając protesty mocno utrudniające życie wszystkim nad Wisłą, relacje w innych telewizjach były (i są nadal, bo przecież sprawa jest świeża) już bardziej obszerne. Trudno z nich rezygnować, kiedy przed budynkiem urzędu wojewódzkiego policja używa nawet gazu wobec protestujących. Można by powiedzieć: dzieje się! Co oczywiście nie jest stuprocentową gwarancją, że wielkomiejska Polska śledzi te zdarzenia z zapartym tchem.

W przeszłości zdarzyło mi się pracować w tygodniku, który programowo pomijał w zasadzie wszelkie tematy związane z wsią – jego czytelników miało to bowiem nie interesować. Teraz wciąż zdarza mi się trafiać na internetowe wypowiedzi pełne irytacji wobec roszczeń wsi. „Po co się nimi w ogóle zajmujemy, to tylko 2 procent PKB” – to charakterystyczny głos (dla porządku nie 2, tylko 2,5 proc. PKB).

Czytaj więcej

Poręczny sztandar Donalda Tuska

W Polsce wszyscy za rolnikami

Nie da się nie zauważyć nadziei na prawicy, że ostatnie protesty będą stanowić polityczne paliwo przed wyborami samorządowymi. Bo owszem, to ledwie 2,5 proc. PKB, ale na wsi mieszka wciąż 40 proc. Polaków, choć pełnoprawnych rolników jest znacznie mniej. Trudno się więc dziwić, że i jakieś segmenty nowej władzy próbują się jakby dołączyć do tego wystąpienia. Przeciw komu ostatecznie?

Michał Kołodziejczak, nowy wiceminister rolnictwa, przeniesiony na salony liberalno-lewicowej koalicji niemal wprost z chłopskich barykad, ogłasza: „Rolnicy, nie tylko w Polsce, ale w całej Europie, budzą całe społeczeństwo europejskie, i to jest wielka rzecz, którą robią. Rolnicy pierwsi, też w Polsce, już kilka lat temu mówili, że Zielony Ład czy otwarcie granicy z Ukrainą to będzie koniec dla naszego rolnictwa. Mam dokładnie takie samo zdanie”.

Pytanie tylko, w jakiej sprawie ma takie samo zdanie? Czy na temat polityki otwarcia polskiego, a zarazem unijnego rynku na produkty rolne z Ukrainy? Dopiero co Kołodziejczak obwiniał o to poprzedni rząd PiS. Ale od dwóch miesięcy rządzi nowa ekipa, a nadal nic się w tej sytuacji nie zmieniło. Komisja Europejska podtrzymuje rozporządzenie o bezcłowym obrocie towarów z Ukrainą. Zarazem obowiązują zakazy wprowadzane jeszcze przez rząd PiS, ale według rolników granica jest podobno nieszczelna.

Polski rząd szuka rozpaczliwie rozwiązań, tak żeby i wilk był syty, i owca cała. Ostatnie rozsypanie przez demonstrantów ukraińskiego ziarna – w teorii przewożonego w ramach tranzytu – na jednym z przejść granicznych pokazuje, że nie wszystkie wysiłki nowej koalicji przekonują polską wieś.

Winny Wojciechowski? A może...

A może ważny polityk nowej koalicji otwiera sezon sporu z UE na tle jej polityki klimatycznej? Nie tylko bowiem Kołodziejczak, ale i jego szef, PSL-owski minister Czesław Siekierski, ma już na swoim koncie wypowiedzi podważające sens unijnego programu Zielony Ład, przynajmniej w stosunku do rolnictwa. Jednak są to głosy niemal niesłyszalne, bo przecież koalicja Donalda Tuska jako całość żadnej poważniejszej polemiki z Unią nie podejmuje i raczej nie podejmie.

Owszem, rządzący wymyślili doraźną odpowiedź: winny ma być unijny komisarz do spraw rolnictwa Janusz Wojciechowski, bo przecież to on „odpowiada za politykę rolną”. On, czyli PiS. Powtórzył to prezes Polskiego Stronnictwa Ludowego Władysław Kosiniak-Kamysz, powtarzają i inni politycy koalicji. Doraźnie osiągnięto nawet pewien propagandowy sukces. Jarosław Kaczyński zdążył powiedzieć, że namawia Wojciechowskiego do rezygnacji, aby przeciąć spekulacje, że to „wina PiS”.

Sam komisarz jednak ustąpić nie chce. I przypomina, że to pod jego wpływem Komisja Europejska poczyniła pewne ustępstwa w sprawie rolniczych interesów. Zapewne bardziej pod wpływem protestów, które ogarnęły nie tylko Brukselę, ale poszczególne państwa zachodniej Europy. Niemniej potężna część tego, co dziś boli rolników w Polsce i w Europie, nie zależy od Wojciechowskiego.

O otwarciu rynków na Ukrainę zdecydowała cała Komisja Europejska, a przygotował tę decyzję komisarz do spraw handlu, łotewski polityk Valdis Dombrovskis. Wojciechowski był przeciw, złożył nawet votum separatum. Jeszcze bardziej absurdalne byłoby obciążanie pisowskiego komisarza odpowiedzialnością za politykę klimatyczną Unii. Powiedzieć można wszystko, ale nawet jeśli Wojciechowski odejdzie z Komisji, to problemy i tak nie znikną. A po nadciągających wyborach do Parlamentu Europejskiego odejdzie tak czy inaczej. Może nawet i wcześniej, bo Kaczyński słusznie rozumuje w kategoriach symbolu, podobnie zresztą jak obecna koalicja.

Czytaj więcej

Donald Tusk to liberalny wilk w socjalnej skórze

Jak z greckiej tragedii

Cóż to za problemy, które pozostaną bez względu na urzędników? Przede wszystkim ów niefortunny, także z punktu widzenia naszych geopolitycznych interesów, konflikt Polski z Ukrainą. Można zrozumieć proukraińskie intencje Komisji, mamy przecież do czynienia z krajem prowadzącym krwawą i coraz trudniejszą wojnę.

Z tej pozycji rozumiem i tych polskich polityków, którzy – jak były minister spraw zagranicznych Jacek Czaputowicz – mówili o polskiej „filozofii hien i szakali”. Rozumiem, choć sytuacja bardziej mi się kojarzy z nierozwiązywalnym dylematem z greckiej tragedii, kiedy nie ma dobrego wyjścia. Jednakże wyroki Czaputowicza formułowane tuż przed wyborami na tę wielowymiarowość sytuacji nie zwracały uwagi.

Mogę też zrozumieć ukraińskich polityków, takich jak mer Lwowa Andrij Sadowy, nazywających polskich rolników „prorosyjskimi prowokatorami”. Sadowy później przeprosił, ale niewątpliwie Kreml zaciera ręce z powodu tego konfliktu.

Jednocześnie nie sposób uwolnić się od wrażenia, że w tej kwestii unijny mainstream po prostu postawił na Ukrainę wykonującą gesty wobec Niemiec (poparcie dla ich stałej obecności w Radzie Bezpieczeństwa ONZ), a nie na rządzoną jeszcze do niedawna przez eurosceptyczną prawicę Polskę. Tyle że władza w Polsce się właśnie zmieniła, ale decyzje pozostały. Nowy premier Donald Tusk znajduje na ten problem jedną receptę: retoryczne wicie się. Robił to i podczas wizyty w Kijowie, i podczas wiecu w Morągu będącym początkiem kampanii samorządowej Koalicji Obywatelskiej.

Tymczasem mamy do czynienia z dylematem w sporej części systemowym. Pod koniec swoich rządów Mateusz Morawiecki snuł rozważania o nieuczciwej konkurencji wielkoobszarowego, prowadzonego w dużej mierze przez zagraniczne korporacje rolnictwa ukraińskiego. Mniej obserwatorów wie, że podobne uwagi zafundował Francuzom sam prezydent Emmanuel Macron, bo dla jego rolników ukraińskie płody rolne to także problem. Tyle że decyzje przeniosły się z poziomu państw narodowych na piętro unijne. Rządy poszczególnych państw członkowskich mogą myśleć o jakichś dodatkowych rekompensatach dla swoich wsi, ale o niczym więcej.

Bezlitosny oddech Zielonego Ładu

Tym bardziej dotyczy to innego tematu rolniczych protestów. „Zielony Ład zagłodzi wszystkich” – głosiła tabliczka na traktorze jednego z demonstrantów. Inna mówiła: „Unia może jeść robaki. My wolimy schabowego i ziemniaki”. To nawiązanie do jednego z przejawów rozpaczliwego skądinąd poszukiwania alternatywnych źródeł żywności wobec wyzwań klimatycznych przez europejskie elity. O ile temat ukraińskiej konkurencji wysuwa się na czoło problemów polskiego rolnika, o tyle akcenty dotyczące polityki Unii są wyraźną kopią protestów zachodnich farmerów.

Kiedy obserwowałem wielogodzinne relacje z „okupacji” Brukseli przez rolników, nasuwała mi się przede wszystkim myśl o alienacji norm prawnych i politycznych celów w takim molochu jak UE. Władza zbyt bliska obywatelom bywa podatna na kumoterstwo, nepotyzm, lokalne układy, ale władza zbyt daleka od ludzi jest niepodatna na nic. Kiedy rolnicy protestowali przeciw polityce swoich rządów, odbywała się jakaś komunikacja. Decyzje Brukseli dziś jawią się jako abstrakcyjne, niekonsultowane z tymi, których dotyczą.

Pakiet nazywany Zielonym Ładem to nie jest pojedynczy akt prawny, tylko zbiór dziesiątków przedsięwzięć przyjmowanych wedle niejasnych procedur, czasem przez Komisję Europejską, czasem przez Parlament Europejski, na ogół wyłączonych spod zasady jednomyślności. Jego ogólny cel został zaakceptowany przez Radę Europejską w grudniu 2019 roku, a zakłada on redukcję emisji dwutlenku węgla: do 55 proc. obecnej emisji w roku 2030, do 10 proc. w roku 2040 i do zera proc. (bezemisyjność) w roku 2050. Tak naprawdę jego poszczególne elementy nie zostały jeszcze wprowadzone w życie, choć czasem bywały już przedmiotem decyzji, jak ten o przyszłym zakazie używania pojazdów z silnikami spalinowymi, będący elementem węższego, energetycznego pakietu Fit for 55 (Gotowi na 55).

Ten zbiór restrykcji i projektów radykalnych zmian, obciążonych potężnymi kosztami finansowymi, ale też i społecznymi, został zaakceptowany przez rządy (co do ogólnej zasady, także przez rząd PiS), ale trudno tu mówić przy ogólnie zbożnym celu, o konsultacjach społecznych czy debacie dostępnej dla przeciętnego obywatela, czy to Francji czy Polski. Plan powstał pod wpływem apokaliptycznych ekspertyz i przestróg speców z różnych dziedzin. W teorii powinna go poprzedzać bez mała filozoficzna dysputa, co w ogóle ma być podstawowym celem ludzkości: dalszy rozwój czy ekologiczne bezpieczeństwo. I znów mamy wybór jak z dramatu, nie da się gładko połączyć jednego z drugim.

Takiej dysputy naturalnie się nie doczekaliśmy, być może w globalizującym się świecie jest ona nierealna. Za to poznajemy, powiedzmy z perspektywy Polski, obwieszczenia odległych „euromędrców”. – Pani von der Leyen ma decydować, co ja robię ze swoją ziemią? – pytał dramatycznie w jednej z relacji telewizyjnych właściciel gospodarstwa na Podkarpaciu.

Pakiet rodzi dylematy w każdej sferze. Wśród argumentów wymierzonych w Centralny Port Komunikacyjny pojawiła się wypowiedź nowej wiceminister edukacji Joanny Muchy z ugrupowania Polska 2050. Spytała ona, czy jest sens stawiać na komunikację lotniczą, jeśli z powodów klimatycznych będzie ona ograniczana. Czy jednak naprawdę wierzymy, że Francja albo Niemcy zdobędą się na takie ograniczenia u siebie? Na razie szukają dróg do „dekarbonizacji” ruchu lotniczego. Mogą być one mozolne.

Inny przykład. Donald Trump zarzucił w obcesowy sposób państwom zachodniej Europy, że się nie zbroją. Zaraz potem media doniosły, że armie i przemysł zbrojeniowy odpowiadają za 5,5 proc. emisji gazów. Czy to znaczy, że zamiast zbrojeń czeka nas totalne rozbrojenie naszego kontynentu? Czy Unia „neutralna gazowo” będzie Unią bezbronną? Pamiętajmy też, że Stary Kontynent stać będzie w ten sposób wobec innych części świata wolnych od takich ograniczeń, nakładanych samym sobie.

Czytaj więcej

Prof. Andrzej Nowak: Łatwiej bronić wolności, kiedy rozwija się ona na wyspie

O Europie bez rolnictwa

Żywność jako temat wydaje mi się wątkiem osobnym. Jej produkcja już teraz przeżywa w Europie kryzys. Między rokiem 2010 i 2022 liczba gospodarstw rolnych zmniejszyła się w UE o jedną czwartą: z 12 do 9 milionów. Perspektywa obostrzeń, takich jak redukcja o połowę używanych w gospodarstwach pestycydów, obowiązek nieobsiewania części ziemi czy rozmaite regulacje dotyczące hodowli, oznacza dalsze pogłębianie nieopłacalności takiej produkcji. Można odnieść wrażenie, że europejskie elity jakby się z tym godzą. Wejście w życie umowy handlowej UE z blokiem krajów Ameryki Łacińskiej to dalszy ciąg tej tendencji. Innym jej wymiarem jest choćby import żywności z Ukrainy czy sprowadzanie jej z Afryki.

Dyskusję, czy potrzebne jest naszej kulturze rolnictwo jako mniejszościowy sposób życia, sobie daruję. Ludzie „nowocześni” i tak jej nie pojmą, ale jakiś minimalny instynkt samozachowawczy powinien cechować łebskich polityków czy ekspertów. Na razie masowej produkcji żywności „alternatywnej”, równie zdrowej i pożywnej jak ta naturalna, nie wymyślili.

Przypomnę tym, którzy gotowi są uznać rolnictwo za przeżytek, bo przecież to niewielka grupa ludzi, a pola uprawne można zmienić w przestrzeń dla wypoczynku, jeśli nie dla deweloperki, że jest jeszcze jedna oczywistość. Samowystarczalność żywnościowa to olbrzymia wartość. Europa pokładająca zaufanie wyłącznie w dostawach z Ukrainy, Afryki albo Ameryki Południowej będzie bezbronna wobec wszelkich kataklizmów. One mogą szybko odciąć takie transporty. To z myślą o tej samowystarczalności, a nie z miłości do wiejskich krajobrazów eurokraci poprzednich generacji wymyślili wspólną politykę rolną z dopłatami do produkcji.

Na razie, co ciekawe, przy wrażeniu alienacji rolniczych protestów ich autorzy coś jednak ugrali swoimi zadymami w samej Brukseli, mimo że przecież nie są tam wielką grupą. Komisja Europejska obiecuje im wycofanie się z niektórych, rzekomo niewzruszonych dogmatów nowej polityki klimatycznej (zmniejszenie użycia chemikaliów, obowiązek zachowywania ugorów), a nawet niewliczanie rolnictwa do generalnej zasady neutralności gazowej. Rzecz w tym, że to tylko żonglowanie nieobowiązującymi jeszcze regułami. Możliwe, że te zapowiedzi pojawiają się tylko w kontekście nadchodzących wyborów do Parlamentu Europejskiego, a znikną, kiedy partie europejskie obecnego mainstreamu (chadecja, socjaldemokraci, zieloni) zachowają pakiet kontrolny w unijnych władzach.

Chłop potęgą jest i basta

Jest rzeczą do dyskusji, czy zasada żywnościowej samowystarczalności obejmująca całą Europę, nie powinna być realizowana względem samej Polski, kraju położonego w tak niewygodnym geopolitycznie miejscu.

Ponadto bez wątpienia polscy rolnicy są tutaj ważniejsi jako czynnik sprawczy w polityce ze względu na swoją liczebność. Obserwatorom, którzy bagatelizują ich protesty, twierdząc, że chodzi nie o ekonomiczne przetrwanie, tylko o utrzymanie poziomu zamożności, zadedykuję swój sceptycyzm. Takich wielotygodniowych, uciążliwych dla nich samych form protestu podejmują się ludzie zdeterminowani.

Pokutuje przekonanie, że w ostatnich wyborach polscy chłopi (jeśli można jeszcze użyć tego anachronicznego terminu) opuścili PiS, przyczyniając się do zwycięstwa nowej centrolewicowej koalicji. W rzeczywistości 67 proc. z nich głosowało na prawicę, czyli tyle samo co w roku 2019. Zmniejszyło się nieco generalne poparcie ludzi mieszkających na wsi dla Kaczyńskiego (42 proc. wobec 56 proc. w wyborach poprzednich). Zagrożenie ukraińską konkurencją czy tzw. piątka dla zwierząt wywołały w wiejskich domach kwasy, ale o porażce PiS zdecydowała większa mobilizacja wyborców z wielkich miast. Hojna polityka socjalna z 500+ na czele, specyficzne prezenty z korzystniejszą waloryzacją rolniczych emerytur plus wspólnota poglądów cywilizacyjnych (choćby na kwestię imigrantów) zadziałały na wsi.

Warto tu podkreślić jedno. PiS nie tylko dowartościowywał mieszkańców wsi. Ta formacja świadomie konserwowała model rolnictwa oparty na gospodarstwach rodzinnych – choćby poprzez ustawowe ograniczenie wtórnego obrotu ziemią. Jarosław Kaczyński kierował się względami wyborczymi (to zarazem konserwowało jego elektorat), ale też czymś więcej. W etos PiS wpisana jest ochrona rozmaitych grup ludności przed zbyt gwałtownymi zmianami, przed modernizacją prowadzącą ku niewiadomym. Chodzi o prawo do ochrony dotychczasowego stylu życia. Aczkolwiek on się zmienia i tak, ale wolniej.

Czy Donald Tusk może taką politykę radykalnie podważyć? Także jemu zależy przecież na zachowaniu cząstki wpływów na wsi, Koalicja Obywatelska ma pewne poparcie wśród rolników, zwłaszcza w województwach zachodnich, choć w ostatnich wyborach Trzecia Droga z PSL-owskim segmentem ją tam wyprzedziła. Tak naprawdę na zabiegi o chłopów skazani są do pewnego stopnia wszyscy – to konsekwencja faktu, że jest ich wciąż sporo.

To zmusza Tuska do politycznego slalomu: między unijną poprawnością a kupowaniem sobie poparcia choćby odrobiny wiejskiej mniejszości. Nie po to przecież klecił na poczekaniu „wiejską nogę” z Michałem Kołodziejczakiem na czele, żeby całkiem te swoje wysiłki grzebać. Ale łatwo nie będzie. Na razie to perspektywa przede wszystkim wiecznej gry na czas. Z niewiadomym skutkiem. Skądinąd i w tej sprawie nigdy nie miał spójnych poglądów.

Czytaj więcej

Nowa koalicja u władzy. Spodziewam się rewolucji kulturowej na sporą skalę

Pytanie o inne rolnictwo

To zresztą prowadzi do szerszego wniosku. Kiedy zalew ukraińskich produktów rolnych zaczął na serio zagrażać polskiemu rolnictwu, wszyscy oceniali tę kwestię niemal wyłącznie w kategoriach doraźnej taktyki. Jeden Marek Budzisz, autor kojarzony z prawicą, ale nie z partyjnym punktem widzenia, zauważył, że to może być sygnał do bardziej długofalowych zmian. Może polskie gospodarstwa są zbyt rozdrobnione? Może szansą na obniżenie kosztów produkcji byłaby jakaś restrukturyzacja rolnictwa, w kierunku większych podmiotów?

Było to jaskrawo sprzeczne z poglądami rządzącego jeszcze PiS. Brzmiało też odrobinę utopijnie. Kto by się podjął takiej zmiany? Jakimi metodami można by ją osiągnąć? Trzeba by naturalnie zliberalizować rynek ziemi i pozdejmować rozmaite osłony z mniejszych gospodarzy. Ale czy to by nie wywołało społecznego oporu tych, którzy w nowym systemie by się nie mieścili? I czy my chcemy wsi zdominowanej przez „obszarników”?

Blok Jarosława Kaczyńskiego jest niezdolny do takiej zmiany z powodów wyborczych, ale w jakimś sensie też aksjologicznych. Obecna wieś jest dla lidera PiS wartością jako bardziej konserwatywna część społeczeństwa. Ale jak się zdaje, dla obecnej koalicji taka operacja, podobna do „grodzenia” w XVI-wiecznej Anglii, choć na pewno mniej brutalna, okazałaby się także nazbyt ryzykowna.

Na to nikt nie jest gotowy, a siła politycznej polaryzacji jeszcze bardziej zniechęca do społecznych eksperymentów. Wieś i rolnictwo, z pewnością potrzebne dzisiejszej Polsce, będą się zmieniały bardzo powoli, co wiąże się z ryzykiem przegranej w konkurencji z zewnętrznymi gospodarkami, tymi spoza Unii.

Czy skazana na porażkę jest także cała Europa? Nawet nie chcę myśleć nad skalą ryzyka takiego obrotu sprawy. Jeszcze wczoraj sądziliśmy, że historia się skończyła. Dziś straszy nas katastrofami.

Kiedy zachodni (głównie belgijscy) rolnicy zajęli na przełomie stycznia i lutego Brukselę, i pikietowali pod siedzibami urzędów Unii Europejskiej, paląc przy okazji opony, a nawet zwalając pomniki, tylko Telewizja Republika nadawała o tym relację przez wiele godzin z przesłaniem, że to początek jakiejś bardziej generalnej politycznej fali wymierzonej w eurokratów. Inne media kwitowały temat krótkimi wzmiankami.

Kiedy na polskie drogi wyjechały traktory, zapowiadając protesty mocno utrudniające życie wszystkim nad Wisłą, relacje w innych telewizjach były (i są nadal, bo przecież sprawa jest świeża) już bardziej obszerne. Trudno z nich rezygnować, kiedy przed budynkiem urzędu wojewódzkiego policja używa nawet gazu wobec protestujących. Można by powiedzieć: dzieje się! Co oczywiście nie jest stuprocentową gwarancją, że wielkomiejska Polska śledzi te zdarzenia z zapartym tchem.

Pozostało 95% artykułu
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi
Materiał Promocyjny
Zarządzenie flotą może być przyjemnością
Plus Minus
Przydałaby się czystka