Donald Tusk to liberalny wilk w socjalnej skórze

Donald Tusk w exposé cytował „polskiego papieża”, a jednocześnie oddał ministerstwa odpowiedzialne za polskie umysły środowiskom, które chętnie Karola Wojtyłę by wygumkowały. Po co to robi? Zgiełkliwe awantury o ideologię zagłuszą rozmowy o „bazie”: finansach, systemie podatkowym, wpływach lobbies.

Publikacja: 15.12.2023 10:00

Można tylko wierzyć na słowo, że możliwa jest polityka, w której utrzymane zostaną transfery socjaln

Można tylko wierzyć na słowo, że możliwa jest polityka, w której utrzymane zostaną transfery socjalne, dodane będą nowe wielkie wydatki i jednocześnie prowadzona będzie restrykcyjna polityka finansowa. A to wszystko właśnie Donald Tusk zapowiedział

Foto: Wojtek Radwanski/AFP

Ten tekst miał się zaczynać inaczej. Nowy początek nadała mu chamska prowokacja posła Konfederacji Grzegorza Brauna, polityka, o którego równowagę psychiczną niepokoiłem się już od dawna. W dzień wygłoszenia exposé przez nowego premiera Donalda Tuska Braun zaatakował obchody żydowskiego święta Chanuka w gmachu Sejmu. To akt antysemityzmu raniący wiele osób, a zarazem znakomita okazja, aby w cieniu podejrzenia znalazła się, jeśli nie cała Polska, to przynajmniej polska prawica, i to w mediach światowych.

Czytaj więcej

„Siódemka. SzÓs polskich królowa”: Mijając ze sceny Wodzisław i Jędrzejów

I tak to PiS odpowie za Brauna

W wielu miejscach można już znaleźć pierwsze nagłówki zagranicznych portali poświęconych temu zdarzeniu. Czytamy tam na przykład, że polski poseł zaatakował chanukowe ozdoby po tym, jak nowy premier piętnował w Sejmie ksenofobię. Wicemarszałek sejmu z Nowej Lewicy Włodzimierz Czarzasty już zdążył powiązać eksces Brauna z „podziałami w Polsce”. Podczas kolejnych debat, najpierw nad exposé Mateusza Morawieckiego, a potem Donalda Tuska, tabuny posłów nowej koalicji oskarżały nie Konfederację, lecz PiS o wypowiedzi pełne ksenofobii czy rasizmu. Mamy więc pożądane skojarzenie: Tusk jako zbawca Polski przed widmem antysemityzmu.

Usłyszymy, że prorosyjski, antyukraiński i antyszczepionkowy poseł Konfederacji został stworzony przez „atmosferę”, a jej autorem jest oczywiście PiS. Choć warto przypomnieć, że podczas tego samego posiedzenia Grzegorz Braun atakował najmocniej właśnie tę formację. Kierując się obsesjami dotyczącymi pandemii, nazwał premiera Morawieckiego „zbrodniarzem”. I jeszcze jedno: większa część polskiej prawicy – zwłaszcza pisowskiej – bywa bardziej proizraelska niż środowiska lewicowe.

W efekcie tego, choć Braun nieco skradł Tuskowi show w jednym z najważniejszych dla niego dni, większe straty zadał formacji Jarosława Kaczyńskiego. To kolejny krok, no może pół kroku, w kierunku moralnej (a być może nawet prawnej) „delegalizacji” polskiej prawicy. To konsekwencja nastrojów wytwarzanych i bez przedstawień Brauna przez większość mediów, przez elity akademickie, prawnicze czy artystyczne, a wreszcie przez instytucje europejskie. Odpowiedzią Prawa i Sprawiedliwości będzie z kolei narastająca frustracja prowadząca do gestów etycznie wątpliwych, a wizerunkowo samobójczych. Jak rzucenie przez Kaczyńskiego pod adresem Tuska epitetu „niemiecki agent”.

Nieoczekiwana zmiana miejsc

Gdyby na serio zestawić ze sobą obydwa exposé, Morawieckiego i Tuska, można by stwierdzić, że obaj politycy zamienili się na chwilę rolami. Odchodzący premier poza wyliczaniem osiągnięć swojej ekipy (niewątpliwych: bezrobocie jest jednym z najniższych w Europie, a dochody z budżetu powiększono znacząco) mówił sporo o wyzwaniach przyszłości. Było trochę o cyfryzacji, o sztucznej inteligencji, pojawiła się sugestia, aby w związku z przemianami technologicznymi pracować nad wizją całkiem nowego rynku pracy i związanymi z tym remediami (m.in. podstawowy dochód gwarantowany). Morawiecki poświęcił też wiele miejsca postulatom kobiet na rynku pracy.

To wszystko mogło przemawiać do wyobraźni, nawet i młodych wyborców, którzy od tego obozu się odsunęli. Nasuwała się tylko myśl, sformułowana sarkastycznie przez marszałka Szymona Hołownię: dlaczego mówi to wszystko dopiero teraz? Także skład dwutygodniowego rządu Morawieckiego tworzył nowy wizerunek rządzących. Na pytanie, dlaczego teraz, można by odpowiedzieć, że trudno być progresywnym w rozmaitych przesłaniach, próbując reprezentować grupy z różnych powodów zaniepokojone kierunkami transformacji. To wystąpienie oderwane było od jakiejkolwiek społecznej praktyki, miało naturę wyłącznie PR-owskiego ozdobnika na finał.

Można by przyszłościowe rozważania Morawieckiego uznać za sztuczki. Ale z kolei w exposé Donalda Tuska o przyszłości było bardzo niewiele. Trudno z niego wyczytać wizję mocowania się z wyzwaniami cywilizacji postprzemysłowej. Miało ono raczej naturę rzewnej pogadanki o odzyskanej wolności. To konsekwencja całej kampanijnej linii Tuska, kiedy to kreował się na swoistego spadkobiercę Solidarności.

Zarazem dostaliśmy swoistą przeplatankę. W jednym zdaniu Tusk nawoływał do zasypywania podziałów i przywracania wspólnoty, a w następnym stawiał odchodzącej ekipie najcięższe zarzuty. Skoro Polacy, głosując przeciw prawicy, wierzyli, cytując słowa piosenki, że „przegonimy mrok, przegonimy zło”, to z kim nowa koalicja ma budować tę wspólnotę? Dotyczy to przede wszystkim nie tak nielicznych wyborców PiS, którzy ochoczo trwali przy czymś, co nowy premier opisuje jako w zasadzie zło absolutne.

Czytaj więcej

„Janusz Kukuła. Ja to ktoś inny”: Hymn na cześć aktorów

W poszukiwaniu programu Tuska

Ale opowieść o wolnościowym zrywie ma też i inne konsekwencje. Zwolniła ona Donalda Tuska z przedstawiania precyzyjnego programu, który w dużej mierze zastąpił moralizowaniem, upajaniem się hasłami typu „ruch 15 października” czy „koalicja 15 października”. Poseł Nowej Lewicy (wcześniej SLD), a zarazem nowy wicepremier Krzysztof Gawkowski zdążył nawet dostrzec w Polsce „pokolenie 15 października”. Mało brakuje, aby w polskich szkołach zaczęto wykładać ten mit jak lekcje o jakimś powstaniu czy rewolucji.

Tusk, formułując stosunkowo nieliczne zapowiedzi na przyszłość, odsyłał do „100 konkretów” Koalicji Obywatelskiej oraz do umowy koalicyjnej między czterema politycznymi środowiskami. Rzecz w tym, że obydwa zbiory zawierają wiele dość przypadkowych i pełnych dziur haseł. Na dokładkę co do niektórych punktów pojawiły się już wątpliwości dotyczące definicji oraz terminów, a zapowiedzi te mają być tylko ogólną deklaracją intencji odsyłających w bliżej nieokreśloną przyszłość.

Po trosze robi tak każda formacja przechodząca od wyborczej agitacji do rządzenia, nie tylko w Polsce. Rzecz jednak w proporcjach. Wizja unieważnienia lub rozmycia głoszonych przed wyborami postulatów dotyczy przede wszystkim najbardziej kosztownych obietnic ekonomicznych i socjalnych. Perspektywa na zerowy kredyt mieszkaniowy czy podwojenie kwoty wolnej od podatku rozwiewa się coraz wyraźniej. I nie wszystko da się wytłumaczyć faktem, że nowi ministrowie są ostrożni, bo nie mają jeszcze dostępu do danych budżetowych.

Bez wątpienia zwłaszcza Koalicja Obywatelska wdała się w kampanii w ryzykowną licytację z PiS na rozdawnictwo. Można się oburzać, że częściowo nie zamierza skutków tej licytacji dotrzymywać, a powinna – w imię wizji polityki przyzwoitej. Ale po cichu można też uznać, że to w sumie lepiej dla publicznych finansów.

Nowej opozycji, konserwatywno-socjalnej, łatwiej będzie ogłaszać, że oto Polacy dostali liberalnego wilka w socjalnej, owczej skórze. To pewnie będzie jeden z istotnych tematów politycznego sporu w najbliższych miesiącach. Tusk uznał najwyraźniej w obliczu wyborów, że bez tych obietnic samo hasło „wolności i postępu” nie zagwarantuje zwycięstwa. Tak jak przez lata to Kaczyński z Morawieckim zapewniali socjalną osłonę swoim koncepcjom silnego narodowego państwa broniącego polskiej suwerenności. Tyle że oni niektóre ze swoich zapowiedzi, czy też w zasadzie większość, spełniali po wyborach.

Pytanie tylko, czy frazeologia „wolności i postępu” i powtarzana w kółko formuła „szczęśliwej Polski już czas” wystarczy wyborcom. Albo na jak długo. Polska polaryzacja polega między innymi na tym, że każda ze stron – mowa o elektoratach – przyjmie od „swoich” nawet i ekonomiczny niedostatek. Nie wybacza go za to „tamtym”. Ci, którzy poparcie dla nowej koalicji traktują jako symbol spełnienia swoich życiowych aspiracji, mogą Tuskowi wybaczyć niejedno. To w dużej mierze wojna na kulturowe skojarzenia, na wizerunki albo wręcz na gombrowiczowskie miny.

Lider Konfederacji Krzysztof Bosak słusznie przypisał nowej koalicji nie mniejsze poczucie mesjanizmu niż u poprzednich rządzących. Bo faktycznie jest to wspólnota bardziej tożsamościowa niż programowa. Oczywiście można wskazywać na punkty w kolejnych programowych dokumentach, z których coś wspólnego się wyłania, tyle że rzadziej dotyczy „bazy”, częściej „nadbudowy”. Nieprzypadkowo Tusk kładł taki nacisk na prawa kobiet. Nieprzypadkowo też powtarzał litanię o sianiu przez PiS nienawiści wobec różnych mniejszości. To jedno z najczęstszych zaklęć nowej koalicji.

Brak zapisu o prawie legalizującym aborcję na życzenie do umowy koalicyjnej nie przeszkodzi w jej faktycznej legalizacji przy pomocy „kryteriów” Ministerstwa Zdrowia. W exposé znalazła się już odpowiednia aluzja. Zarazem nie znalazła się, podobnie jak we wcześniejszych dokumentach, zapowiedź związków partnerskich, a tym bardziej małżeństw jednopłciowych. Zapewne ze względu na konserwatywne opory ludowców. Aczkolwiek sam Tusk kilka razy obiecywał je w kampanii. Teraz tę decyzję może przyspieszyć wyrok Europejskiego Trybunału Praw Człowieka, który w tym samym dniu, kiedy wygłaszane było exposé, domagał się od Polski „równych praw” dla takich par.

Silna armia dla konserwatystów

Wypada wspomnieć o tym, co powinno się ludziom o konserwatywnych skłonnościach w rekomendacjach Tuska podobać. Choćby zapowiedź trwania przy szczelności granic, także granicy wschodniej. Dowiedzieliśmy się od nowego premiera, że można o tę szczelność dbać i równocześnie być „ludzkim”. Na pewno nie w takim sensie, jak to rozumieją organizacje pozarządowe, stojące w praktyce na gruncie otwartych granic.

Zatem jest to sprzeczność, i ona szybko się ujawni. Nie da się ścigać masowego łamania prawa bez choćby odrobiny przymusu. Ale warto odnotować, że przynajmniej w tym punkcie nowy premier uznaje polskie państwo za byt realny i wart ochrony. Nawet jeśli wychodzi tym naprzeciw unijnym (zwłaszcza niemieckim) oczekiwaniom, bo nasza wschodnia granica jest zarazem granicą UE.

Z tym wiąże się także zdawkowe, ale uznanie zbrojeń za priorytet. Niestety, bez żadnych liczb ani danych. Za to powiązane z mocnymi deklaracjami wspierania Ukrainy. One same w sobie nie są prawicowe ani lewicowe. I chociaż część konserwatystów kreuje się w Polsce na rzeczników realizmu geopolitycznego à la Viktor Orbán, to bez wątpienia, jeśli prowojskowe nastawienie tej ekipy się utrzyma, będzie to sprzeczne ze stereotypem centrolewicy.

W tym przedziale mieści się też zadeklarowany przez Tuska, trochę jakby tytułem dygresji, sceptycyzm wobec federalizacyjnych planów części unijnych elit. To stanowisko świeże, którego w kampanii unikał. Na dokładkę nie wiemy, czy da się je pogodzić z mocnymi deklaracjami powrotu Polski do głównego nurtu Unii Europejskiej. To zależy również od tego, jak w państwach europejskich rozłożą się nastroje. Tusk z pewnością nie chce w tej sprawie ryzykować. Ale przynajmniej otwiera sobie pole do jakiejś gry: między oczekiwaniami innych europejskich stolic a niekoniecznie skłaniającymi się ku federalizacji nastrojami większości Polaków. Jeśli konserwatyzm potraktować rozszerzająco, jako sprzeciw wobec nadmiernego etatyzmu, dostaliśmy kilka zapowiedzi gospodarczych w tym duchu, choćby „kasowego PIT”.

To gest wobec polskiej klasy średniej, aczkolwiek za mało takich propozycji padło, aby uznać nową koalicję za liberalną w klasycznym, ekonomicznym wymiarze. Można jedynie uwierzyć na słowo, że równocześnie możliwa jest polityka, w której utrzymane zostaną transfery socjalne z czasów PiS, dodane zostaną także nowe wielkie wydatki (podwyżki dla budżetówki!), a przy tym wszystkim prowadzona będzie restrykcyjna polityka finansowa. A to właśnie Donald Tusk zapowiedział.

Czytaj więcej

Piotr Zaremba: Kaczyński, opozycja i Mentzen, czyli sojusze prezesa NIK Mariana Banasia

Zwycięstwo politpoprawności

Puste przestrzenie w exposé wypełniała wata zapowiedzi i sugestii ideologicznych. U Tuska i jego ludzi z KO to głównie retoryka pełna „tolerancji” i „praw mniejszości”, a także gotowość na ustępstwa wobec poprawnościowych trendów. U polityków Lewicy, czasem i Polski 2050, to z kolei wojownicza wiara w szybką przebudowę i reedukację społeczeństwa. Kiedy nauka (ministrem nauki został Dariusz Wieczorek z Nowej Lewicy), a w gruncie rzeczy i edukacja (nowy minister edukacji to Barbara Nowacka, wybrana do Sejmu z list KO), zostaje oddana ludziom o lewicowych tożsamościach, należy się spodziewać nadgorliwych krucjat mających wykuwać „nowego człowieka”. Lewica wejdzie w to tym chętniej, że jej postulaty socjalne zostały po części zignorowane przez KO i Trzecią Drogę. Bo chociażby takie tematy jak budownictwo mieszkaniowe są przedmiotem obłych, rozwodnionych deklaracji.

Pierwszy przykład z brzegu: posłanka Anna Maria Żukowska, prawa ręka Włodzimierza Czarzastego i nowa przewodnicząca Klubu Parlamentarnego Lewicy, wyliczając w debacie postulaty swojego środowiska, kładła nacisk na urzędowe ściganie i karanie tzw. mowy nienawiści. Ta sama posłanka Żukowska słusznie zażądała potępienia w sejmowej uchwale posła Brauna za to, co wygadywał o judaizmie. Ale tak naprawdę nie o takie wypowiedzi tu chodzi. Polityczka Lewicy dała inny przykład: prezydent Andrzej Duda powinien być ukarany za swoją konkluzję, że „LGBT to nie ludzie, a ideologia”. Każdy, kto pamięta kontekst tamtej wypowiedzi głowy państwa, wie, że nie odmawiał on człowieczeństwa gejom i lesbijkom. Chodziło o to, że w haśle powstrzymania ekspansji środowisk LGBT nie proponuje się krzywdzenia ludzi, tylko odrzucenie ich czysto politycznych postulatów. W umowie koalicyjnej zapisano wprost, że chce się zakazać mowy nienawiści z powodu płci lub orientacji seksualnej. Będziesz przeciw postulatom kręgów feministycznych lub lobby LGBT, dowiesz się, że „nienawidzisz”.

Ostatnio felietonistka Agata Passent zszokowała opinię publiczną blogerską opowieścią o stosunku młodzieży z pewnego sopockiego liceum do kwestii szkolnych lektur. Dowiedzieliśmy się, że młodzi nie chcą książek Henryka Sienkiewicza (co na to jego potomek, nowy minister kultury?). Ale co ciekawsze, że są za cancel culture. Nie chcą podobno czytać powieści J.K. Rowling, autorki cyklu o Harrym Potterze. Passent, która nie znała głośnej w swoim czasie i nieoczywistej wypowiedzi pisarki, łatwo dała się jednak przekonać, że Brytyjka jest rasistką i homofobką.

Kompletny nonsens. Ale to zdarzenie pokazuje, jak zaawansowane są pewne trendy antykulturowe na Zachodzie. Rowling naprawdę została tam poddana swoistemu wykluczeniu ze względu na swoje poglądy na temat płci. W Polsce nie brak hunwejbinów, którzy zajęliby się podobnymi rozprawami, także w przestrzeni szeroko rozumianej edukacji. Że jeszcze do tego nie doszliśmy? A czy ktoś podejrzewałaby kilka lat temu, że katolicy będą się tłumaczyć z Jana Pawła II?

À propos, Tusk w exposé cytował „polskiego papieża”. Jednocześnie zapewnia w koalicji ważny wpływ na polskie umysły politykom, którzy gotowi są wyganiać równie gorliwie Karola Wojtyłę, co feministkę Rowling. Po co to robi? Z powodu arytmetyki, ale też i dlatego, że zgiełkliwe awantury o ideologię zagłuszą rozmowy o „bazie”: finansach, systemie podatkowym, o wpływach lobbies. Także i dlatego, że lewicowe wzmożenia będą batem na prawicę, gdyby ta próbowała się odradzać jako większość. Oczywiście on i jego koledzy, wygodni cynicy, będą czasem takie kampanie dopuszczać, a czasem z lekka hamować.

Populizm w edukacji

Przy okazji szkoły trudno nie poprzeć decyzji o 30 proc. podwyżkach dla nauczycieli. Należało im się. Co więcej, jeśli nowa koalicja słowa dotrzyma, pojawia się szansa na edukację z lepszą, bardziej stabilną kadrą. Ale jeśli temu dowartościowaniu belfrów ma towarzyszyć pochopny atak na instytucję tradycyjnej szkoły, to edukacja ze starych problemów popadnie w nowe. Jestem gotów na dyskusję, na ile tradycyjna szkoła pasuje do epoki cyfrowej rewolucji i sztucznej inteligencji. Ale boję się, że większość polityków nowej koalicji rozumuje te wyzwania prościej. To komentator „Gazety Wyborczej” kilka lat temu obwiniał za ekspansję prawicy większe zainteresowanie młodych ludzi szkolną historią. Czy to oznacza, że wystarczy użyć odwrotnej społecznej inżynierii, aby ten niepożądany trend zablokować raz na zawsze?

Ideologia to w tym przypadku zresztą nie tylko spór z tradycyjnie pojmowaną humanistyką. Bo dostaliśmy zapowiedź odchudzenia podstawy programowej, gdyż dzieci i młodzież odczuwają podobno w szkołach przeciążenie. I dostajemy znamienny podpunkt w umowie koalicyjnej: „Ograniczymy obowiązki związane z zadawaniem prac domowych, tak by czas po szkole był przeznaczony tylko dla rodziny i rozwijania swoich pasji”.

Podczas kampanii dostawaliśmy raz od Donalda Tuska, raz od Rafała Trzaskowskiego jeszcze bardziej zdecydowane zapowiedzi: skończymy z zadawaniem prac domowych w szkołach. Na papierze mamy formułkę „ograniczenia”. Do jakich rozmiarów? Czy ktoś to tak naprawdę zbadał?

Rozmawiajmy o zbyt przeładowanych programach, choć już czuję, że skończy się kolejną wojną o redukowanie historii, co ma wymiar tożsamościowy. Ale jeśli chodzi o zadawanie prac do domu, rzecz jest inna. Państwo ma prawo decydować o szkolnych programach, jednolitych dla całego kraju. Ale czy i o metodach pracy z uczniami? Ja bym to zostawił nauczycielom, szkołom. Odgórny populizm pod tytułem „damy dzieciakom więcej luzu” jest grą pod publiczkę.

Czytaj więcej

Po wyborach tworzymy mity, a powinniśmy zderzyć się z rzeczywistością

Jest coś jeszcze. Magazyn „Wprost” opublikował rozmowę z dr Magdaleną Archacką, dziekan Wydziału Pedagogicznego Akademii Humanistyczno-Ekonomicznej w Łodzi. Ona kampanię przeciw podobno opresywnej, „pruskiej” szkole uznaje za zagrywkę pod publiczkę. I przypomina, po co są prace domowe, jakie zdolności i jakie nawyki rozwijają. Czy – to już uwaga ode mnie – nie będziemy wypuszczać z systemu edukacyjnego młodych ludzi z przekonaniem, że mają prawa, za to żadnych obowiązków?

Ale dr Archacka mówi coś jeszcze. W tym uwalnianiu uczniów z opresji starego systemu widzi ona ryzyko „klasizmu”. Dlaczego? Bo mniejsze obowiązki obciążające wszystkich oznaczają więcej szans dla dzieci z rodzin o wysokim kapitale kulturalnym, które nabywają kody kulturowe i umiejętności w naturalny sposób – w swoich środowiskach pierwotniejszych niż szkoła. Tak oto populizm dla wszystkich może działać na rzecz zwiększania nierówności. Co na to lewica? Nic, bo jest lewicą kawiorową. Także Szymon Hołownia brał udział w tej dziecinadzie.

Takich punktów spornych i dylematów jest daleko więcej, wystarczy przypomnieć o milczeniu nowej ekipy wobec polityki historycznej czy wobec pielęgnowania dziedzictwa narodowego. PiS zwiększył troskę o finansowanie zabytków dziesięciokrotnie w stosunku do dorobku poprzedniej ekipy rządzącej PO–PSL. W normalnych czasach perspektywa, że stare podejście może wrócić, powinna niepokoić nie tylko zawodowych konserwatystów, ale w ogóle szerokie intelektualne elity. No, ale one świętują w Polsce odsunięcie znienawidzonej partii od władzy. Tak dalece, że poza rytuałami, grepsami i memami widzą niezbyt wiele.

Ten tekst miał się zaczynać inaczej. Nowy początek nadała mu chamska prowokacja posła Konfederacji Grzegorza Brauna, polityka, o którego równowagę psychiczną niepokoiłem się już od dawna. W dzień wygłoszenia exposé przez nowego premiera Donalda Tuska Braun zaatakował obchody żydowskiego święta Chanuka w gmachu Sejmu. To akt antysemityzmu raniący wiele osób, a zarazem znakomita okazja, aby w cieniu podejrzenia znalazła się, jeśli nie cała Polska, to przynajmniej polska prawica, i to w mediach światowych.

Pozostało 97% artykułu
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi
Materiał Promocyjny
Zarządzenie flotą może być przyjemnością
Plus Minus
Przydałaby się czystka