Piotr Zaremba: Kaczyński, opozycja i Mentzen, czyli sojusze prezesa NIK Mariana Banasia

Marian Banaś doprowadził do ostatecznej zapaści autorytetu tak ważnej instytucji, jaką jest Najwyższa Izba Kontroli. A przy okazji wraz z PiS i całą opozycją udzielił nam niezwykłej lekcji relatywizmu.

Publikacja: 04.08.2023 10:00

Prezes NIK teraz w uścisku z Konfederacją. Marian Banaś i Sławomir Mentzen na wspólnej konferencji p

Prezes NIK teraz w uścisku z Konfederacją. Marian Banaś i Sławomir Mentzen na wspólnej konferencji przed siedzibą Izby w Warszawie, 27 lipca 2023 r.

Foto: PAP/Paweł Supernak

Epopeja prezesa Najwyższej Izby Kontroli Mariana Banasia godna jest filmu w stylu „Kariery Nikosia Dyzmy” Jacka Bromskiego. Tam całkiem współczesnym polskim państwem (choć z lat 90., to była satyra na ówczesny obóz postsolidarnościowy) trzęsie człowiek przypadkowy, który początkowo mniej nawet rozsnuwa własne intrygi, bardziej korzysta z kolejnych, otwierających się nagle możliwości, a one budują jego pozycję w państwie.

Czytaj więcej

Konflikt o imigrantów. Pisowska obstrukcja, unijna presja

Przecież znaliśmy go od lat

Są naturalnie różnice. Dyzma, ten przedwojenny, z powieści Tadeusza Dołęgi-Mostowicza, i ten z III RP grany przez Cezarego Pazurę, był outsiderem. Wygrywającym, bo nikt go nie znał. Tymczasem Banaś to nie jest człowiek znikąd. To dawny opozycjonista z Krakowa, siedzący na początku lat 80. w peerelowskim więzieniu, potem przez lata czynny w życiu publicznym.

To różnica z Dyzmą, ale jest i kolejne podobieństwo. Kiedy wybuchła jego afera, gdy okazało się, że zostawszy już prezesem NIK, nadal wynajmuje posiadaną przez siebie krakowską kamienicę na dom publiczny, rozliczni jego dawni towarzysze walki z komuną ogłaszali na rozlicznych internetowych forach, jak przy okazji historii lustracyjnych: „To niemożliwe. Przecież znaliśmy go od lat”. Widziano więc w Marianie Banasiu kogoś całkiem innego, niż był w istocie.

Podobne do dziejów fordansera zmienionego w prezesa Banku Zbożowego jest wreszcie i to, że wiele kolejnych zwodów Banasia to produkt splotu przypadków, groteskowych okoliczności, w następstwie czego nasz nieledwie literacki bohater zmieniał kolejne twarze. Przy czym nie był w tym sam. Bo podobne wolty fundował partiom i obozom politycznym. One też zmieniały za jego sprawą punkty widzenia wraz z punktami siedzenia.

Paradoksalnie w wielu sprawach Banaś już jako prezes NIK kontrolujący własny obóz miewał rację. Tyle że przynosił tę rację całkowicie podzielonej, można by rzec zniszczonej opinii publicznej w ramach prywatnej wendety. Na sam koniec włączył tę instytucję w kampanię jednej partii, Konfederacji, która bierze na listy wyborcze jego syna.

Mamy więc definitywną zapaść autorytetu w założeniu niezależnego, kontrolującego inne ciała. Nikt się temu szczególnie nie dziwi, bo w Polsce w sferze publicznej możliwa jest dowolna patologia. NIK znaczyła do tej pory niewiele. Teraz przestaje znaczyć cokolwiek. Skądinąd Dyzma walczył tylko o swoje. Prezes NIK powinien walczyć o jej autorytet, bo Izba ma być gwarantem choć minimalnej transparentności życia publicznego. Ale dziś przypominanie takich pryncypiów może jedynie budzić wesołość.

Czy tu mamy kolejną różnicę między historią Dyzmy, który stał się mocarzem, a dziejami Banasia, któremu wciąż do tego daleko? Ale może chodzi tylko o to, aby coś załatwić synowi, a w przyszłości ewentualnie i sobie. Nawet jeśli teraz prezes ma przeciw sobie już niemal całą klasę polityczną, nie tylko swoją dawną partię – PiS.

Izba zrośnięta z polityką

Przypomnę, jesienią roku 2019 Marian Banaś przechodził do NIK ze stanowiska ministra finansów. Wcześniej był wiceministrem tego resortu, szefem kontroli skarbowej. Już samo to mogło budzić wątpliwości – przybywał pełnić rolę głównego kontrolera nie tylko z jądra obozu rządzącego, ale z instytucji, która powinna być głównym przedmiotem jego kontrolnej dociekliwości.

Skądinąd w Polsce nie udało się znaleźć formuły gwarantującej kierowanie NIK bezpartyjnym autorytetom, zewnętrznym wobec świata polityki. Po komunistycznym generale Tadeuszu Hupałowskim był kimś takim przez chwilę wybrany w 1991 r. Walerian Pańko, ale zginął w tajemniczym wypadku, kiedy zbliżył się do afery FOZZ. Kolejny prezes, Lech Kaczyński, to brat lidera Porozumienia Centrum, jednej z partii układającej tamten Sejm, pierwszej kadencji. W 1992 r. zapewniły mu stanowisko przewlekłe międzyklubowe negocjacje i kompromisy w wielopartyjnym Sejmie. Po trzech latach został stworzony kolejny brzydki precedens. Kaczyński kontrolował przynajmniej rządy, z którymi pozostawał w politycznym sporze: najpierw ten Hanny Suchockiej, zdominowany przez Unię Demokratyczną, a potem postkomunistycznej koalicji SLD-PSL. Ta ostatnia postanowiła jednak skończyć z potencjalnym ryzykiem. Latem 1995 r. Kaczyńskiemu skrócono kadencję, zastępując go ludowcem Januszem Wojciechowskim (dziś, co paradoksalne, pisowcem).

Kolejne formacje wybierały swoich prezesów: Akcja Wyborcza Solidarność – Mirosława Sekułę (2001), PiS – Jacka Jezierskiego (2007), PO – Krzysztofa Kwiatkowskiego (2013). Najmniej polityczny z nich był Jezierski, pozostali przesiadali się do gmachu na Filtrowej w Warszawie bezpośrednio z ław poselskich. Czasem po kolejnych wyborach koegzystowali z rządami partii, które ich nie wybierały. Nie wynikały z tego jednak zasadnicze wstrząsy. Prezesi wraz ze swoimi pracownikami stwarzali rządzącym co najwyżej drugorzędne kłopoty, czemu sprzyjały zresztą także ograniczone kompetencje NIK. Lech Kaczyński, państwowiec i zwolennik kontroli jako leku na różne patologie, proponował ich zwiększanie, ale kolejne większości zawsze umiały tego uniknąć.

Krzysztof Kwiatkowski, były minister sprawiedliwości w rządzie Tuska, umiał sprawić wrażenie, że nie będzie miał wyrozumiałości wobec dawnych kolegów z Platformy, a potem następców z PiS. Ale jego determinację złamała sprawa sądowa przeciw niemu. Został oskarżony o ustawianie konkursów w interesie ludowców zainteresowanych posadami w Izbie. Sprawa wlokła się wiele lat. PiS po przejęciu władzy czasem kłuł przypominaniem o tym Kwiatkowskiego, ale nie żądał jego wymiany. Można było odnieść wrażenie, że taki częściowo sparaliżowany zarzutami i atmosferą prezes jest rządzącym wręcz na rękę. Zarazem, choć kolejni prezesi NIK często zlewali się z politycznym tłem, żaden nie przekraczał granicy kompromitacji. Nawet prokuratorsko-sądowe przygody Kwiatkowskiego relacjonowano beznamiętnie, traktując jako swoisty wypadek przy pracy. Nic nie zapowiadało tego, że Marian Banaś, 64-letni (w roku 2019) prawnik, choć i religioznawca, na dokładkę karateka, jakoś zmieni tę tradycję. A jednak…

Czytaj więcej

Jarosław Gajewski o Teatrze Klasyki Polskiej: Nie jesteśmy teatrem dworskim

Standardy Banana Republic

Wkrótce po jego wyborze telewizja TVN nadała dobrze udokumentowany reportaż pokazujący, do czego służy jego krakowska kamienica. Indagowani o to, administrujący budynkiem dresiarze dzwonili przy reporterze telewizji „do Banasia”, zdając się być jego dobrymi znajomymi. W pierwszym odruchu politycy PiS bronili, choć dość niemrawo, swojego świeżego nominata. Opozycji nie pozwolono zadać nawet w Sejmie nowemu prezesowi pytań o tę sprawę, choć konstytucja czyni go „odpowiedzialnym przed Sejmem”. Mówiono coś o prawie domniemania niewinności, choć wcześniej obóz Kaczyńskiego przekonywał, że dotyczy ta zasada wyroków sądowych, ale że osoba w cieniu rozmaitych podejrzeń nie powinna być przyspawana do funkcji.

Zarazem generalny inspektor informacji finansowej powiadomił prokuraturę o niejasnych przepływach finansowych między świeżo upieczonym strażnikiem finansowej integralności państwa a braćmi K., ludźmi mocno podejrzanej konduity. Trafnie podsumował to lewicowy aktywista Jan Śpiewak (fetowany przez prawicę, kiedy demaskował reprywatyzacyjne przekręty w miastach rządzonych przez Platformę Obywatelską, ale nie w przypadku Banasia). „Przypomnijmy, że pan Marian wynajmował znanemu krakowskiemu alfonsowi, kryminaliście, recydywiście i miłośnikowi złotych sygnetów Januszowi K., ps. »Paolo«, kamienicę w Krakowie po promocyjnej cenie 5 tysięcy złotych miesięcznie. Janusz dostał wyrok m.in. za grożenie jednej Pani gwałtem. Kamienica Mariana była wynajmowana na burdel. Co więcej, wcześniej kamienicę, którą pan Marian miał otrzymać od starego AK-owca, wyczyścił z lokatorów. Z jednej strony cieszy, że Generalny Inspektor Informacji Finansowej działa, z drugiej gdzie my do cholery mieszkamy? Jak Marian mógł zostać szefem NIK-u, a wcześniej wysokim urzędnikiem państwowym odpowiedzialnym za finanse publiczne? Gdzie były służby? Skąd się wzięła jego zadziwiająca kariera? Czy Banaś dysponuje kwitami na polityków PiS? Witamy w Banana Republic of Poland”.

Co z kolei pisałem wtedy ja? „Wiem, że to paradoks, bo przecież Banaś to współtwórca pisowskiego cudu: walki z VAT-owskimi mafiami. Za to należy mu się pewnie medal. A za ujawnione koneksje natychmiastowa dymisja. Nie twierdzę, że Kaczyński czy zachwycony urzędnikiem, od lat zresztą związanym z PiS, premier Morawiecki, wiedzieli o tym zagrożeniu. Ale po pierwsze, fakt, że nie wiedzieli, świadczy o tym, że nadal mamy państwo z dykty. Po drugie, po raz kolejny rozstajemy się z tezą, że ludzie prawicy na stanowiskach to jakaś nowa, wyższa moralnie jakość”.

No właśnie. Nawet gdyby generalny inspektor nie miał racji i czynszu nie zaniżano w tym budynku ze względu na podatki, koneksje strażnika integralności z półświatkiem zdawały się przekraczać granice naszej wyobraźni. Sam Banaś pytany, dlaczego w jego kamienicy wynajmuje się pokój na godziny, mówił coś o konieczności ulżenia strudzonym wędrowcom. Pamiętacie to jeszcze?

Nieoczekiwana zmiana miejsc

Pytam o zapamiętanie tych faktów z prostego powodu: wszystko to, czym żyliśmy w roku 2019, w następstwie dalszego korowodu zdarzeń mogło się zatrzeć. Z powodu „nieoczekiwanej zmiany miejsc”, by sięgnąć do tytułu głośnego filmu. Do tej pory mieliśmy do czynienia z ciągiem kompromitacji pisowskiego obozu. A potem… Początkowo PiS wyczekiwał. Zwłaszcza że Banaś dobrał sobie na wiceprezesów polityków tego obozu: Tadeusza Dziubę i Marka Opiołę. Dopiero publiczna wrzawa zmusiła partię do działań. Zaczęto wywierać na prezesa NIK naciski, aby ustąpił. Był tego bliski. Wędrował już do gabinetu marszałek Sejmu Elżbiety Witek ze swoją dymisją.

A jednak zawrócił. Podobno decydujący wpływ na to miał jego syn Jakub Banaś, który już wkrótce ruszył w świat z dramatyczną opowieścią o PiS chcącym zniszczyć wszystkich, których nie może sobie podporządkować. Pojawiły się zresztą trudności ze znalezieniem odpowiedniej procedury odwołania. W konstytucji nic o tym nie ma. W ustawie o NIK wskazuje się kilka przypadków, kiedy można to zrobić, ale żaden nie pasował do tej historii.

PiS nie palił się zresztą do uruchamiania czegokolwiek, bo nowego prezesa trzeba by uzgodnić z kontrolowanym przez opozycję Senatem. Ale też opozycja kategorycznie odmówiła rozmów o tej ewentualnej dymisji. Banaś stał się z tygodnia na tydzień… ofiarą złej władzy.

Władzy, która – owszem – zawiniła, ale nie tym, że chciała się, zbyt późno i nieporadnie, pozbyć urzędnika, który wnosił w wianie nadwątloną reputację w miejsce, gdzie trzeba było być nieskazitelnym. Bardziej niż gdziekolwiek indziej. Trudno się oprzeć wrażeniu, że istniała alternatywna droga. Jakaś wspólna akcja całej klasy politycznej, która mogła się zakończyć nowelizacją ustawy o NIK, tak żeby odwołanie było możliwe. Zabrakło jednak woli po obu stronach, a wobec polaryzacji o wspólnej akcji można było tylko marzyć. Opozycja powtarzała: to jest problem obecnej większości. Z drugiej strony szykowała się na wygodną dla siebie sytuację, gdy NIK znajdzie się w rękach człowieka pogrążonego w nienawiści do Jarosława Kaczyńskiego, pozostającego zarazem poza polityczną kontrolą.

Obrońca publicznych finansów

Od tej pory media związane z opozycją nie przypominały o przeszłości, bardzo niedawnej, prezesa Banasia. Delektowały się za to jego raportami – już pierwszy uderzał w nieprawidłowości w programach związanych z więziennictwem. Wicepremier Jacek Sasin w odpowiedzi nazwał informacje „odwetem Mariana Banasia”. NIK złożył kilkanaście zawiadomień do prokuratury, podległej ministrowi sprawiedliwości Zbigniewowi Ziobrze, którego resort ten raport obciążał. Żadne nie doczekało się uruchomienia dochodzenia, były umarzane jedno po drugim. Możliwe, że tak by było także przy innym prezesie NIK, ale zszargana reputacja Banasia ułatwiała zamiatanie takich tematów pod dywan.

Przez następne lata prezes Izby organizował lub próbował organizować kontrole dotyczące rozmaitych instytucji, także pozabudżetowych funduszów i spółek Skarbu Państwa. Wojował z Polskim Funduszem Rozwoju i Orlenem, protestując przeciw brakowi dostępu kontrolerów do nich. W przypadku Orlenu zapowiadał zbadanie jego ponoć zawyżonych marż generujących wyższe ceny na stacjach.

Fundusz Sprawiedliwości stworzony przez resort Ziobry przedstawiał jako marnotrawczy i służący przejmowaniu pieniędzy na cele polityczne. Banaś próbował brać udział także w sporze o domniemane podsłuchy za pośrednictwem Pegasusa, finansowane zresztą z tego funduszu. W tym przypadku NIK akurat wyraźnie przestrzelił – opowieściami o podsłuchiwanych Pegasusem kontrolerach, czego nie udowodniono. Za to w sporach „systemowych”, o kształt publicznych finansów, Banaś często mówił rzeczy zaskakująco słuszne.

Czytaj więcej

Polskie filmy sprzedają różne wersje przeszłości

Przypomnę, że w czasach ożywienia reformatorskiego po aferze Rywina zarówno PiS, jak i PO zapowiadały likwidację lub poważną redukcję pozabudżetowych agencji i funduszów. Pamiętam, z jakim entuzjazmem zachęcała do tego Jadwiga Staniszkis. Kibicowali jej politycy. Dziś z tamtego zapału nie pozostało nic. Za to NIK po latach wrócił do tej krytyki.

Podczas wystąpienia w Sejmie w tym roku Marian Banaś ujął to tak: „Najwyższa Izba Kontroli negatywnie ocenia kierunki zmian zachodzące w systemie finansów publicznych, w wyniku których gospodarka finansowa państwa prowadzona jest w znacznej części poza budżetem państwa i z pominięciem rygorów właściwych dla tego budżetu. Co więcej, także poza sektorem finansów publicznych”.

Rząd Morawieckiego tłumaczył, że chodzi o operatywność przedsięwzięć związanych z pandemią, a potem z reakcjami na wojnę. Ale oznaczało to równocześnie uchylenie kontroli parlamentarnej nad potężnymi przepływami pieniędzy publicznych. Pieniędzy, które nie były ujmowane w budżecie. Opozycja podzieliła stanowisko Banasia. Padł nawet wniosek, po raz pierwszy w dziejach III RP, o nieudzielenie rządowi absolutorium. Niegroźny jednak dla obecnej władzy, która wciąż ma w Sejmie większość. Banaś coraz bardziej stawał się pupilem opozycji. Całej, a nawet przede wszystkim tej liberalnej i lewicowej, która ostrzeliwała rząd najmocniej, także rewelacjami z kolejnych NIK-owskich raportów.

W roli człowieka Konfederacji

Jednak to także na koniec prezes zmarnotrawił – wybierając rolę sojusznika jednego ugrupowania, Konfederacji, co potępiają dziś mechanicznie i PiS, i PO. Wspólnie ze Sławomirem Mentzenem ogłosił na podwórku siedziby swojej instytucji projekt rozszerzenia uprawnień Najwyższej Izby Kontroli. Miałaby wstęp wszędzie, także do pozabudżetowych funduszy i spółek Skarbu Państwa. Kontrolerzy NIK mieliby uzyskać uprawnienia prokuratorów.

To zdumiewające widowisko. Konfederacja nie tylko nie występowała wcześniej jako rzecznik interesów NIK, lecz w roku 2019 mocno atakowała nowego prezesa. Ale geneza tego aliansu to start Jakuba Banasia w wyborach parlamentarnych z listy formacji Mentzena (ma mieć drugie miejsce na liście wyborczej w Warszawie).

Ten człowiek był już w 2019 roku wskazywany jako odpowiedzialny za interesy ojca z półświatkiem. Jest wraz z żoną oskarżany przez prokuraturę m.in. o wyłudzanie pieniędzy z Funduszu Rewaloryzacji Zabytków Krakowa, notabene właśnie na kamienicę, która zapoczątkowała proces utraty reputacji przez dawnego opozycjonistę i wieloletniego polityka PiS. Był przez chwilę zatrzymany przez Centralne Biuro Antykorupcyjne. To wystarczy, aby zostać uznanym za polityczną ofiarę – tym razem przez konfederatów.

Konkluzja, że w Sejmie może szukać immunitetu, nasuwa się sama. Czy patronuje temu Banaś senior? Podobno dowiedział się o starcie syna z mediów, ale to wersja rodzinna. Choć kuriozalna jest również powolność pisowskiej prokuratury w wyjaśnianiu tej sprawy. Czy to tylko rytualna nieporadność tej instytucji, widoczna w setkach innych historii? Czy rządzącym wygodniej było trzymać w zanadrzu dodatkowy hak na człowieka, który owszem, szkodził im gorliwie, ale być może mógł szkodzić jeszcze bardziej? Jeśli nawet syn zrobił ojcu niespodziankę swoimi decyzjami, to zaskoczenie szybko minęło. Zaraz potem szef NIK przemawiał ręka w rękę z gwiazdą Konfederacji. Podobno wymyślił to zaprzyjaźniony z młodym Banasiem Przemysław Wipler, który staje się jedną z twarzy tego ugrupowania. Miało to pokazać, że Konfederacja nie szykuje koalicji z PiS. Z kolei prezes NIK nie umie odmówić synowi, zarazem swojemu asystentowi, który w przeszłości potrafił wkraczać w jego rozmowy z Jarosławem Kaczyńskim.

Jest w związkach klanu Banasiów z nowymi prymusami polskiej polityki coś tajemniczego. Dla Konfederacji sama korzyść z kojarzenia jej agendy z NIK wydaje się nie za wielka. Czy Sławomir Mentzen sądzi, że zyska opinię bojownika o przejrzystość polskich finansów? A może chce położyć rękę na wrażliwych informacjach, którymi NIK jest naszpikowana?

Czytaj więcej

Kaczyński kontra Tusk. Ostatnie starcie przed zmianą warty?

Czy sam prezes Banaś zyskał coś, czego dotychczas nie miał? Perspektywę ochrony dla swojej rodziny ze strony Konfederacji, która po wyborach będzie języczkiem u wagi w każdym rządowym układzie? A może nadzieję na powrót samemu do polityki w nowych barwach? Mirosław Sekuła po wyjściu z NIK stał się posłem w barwach Platformy i zdążył jeszcze wyróżnić się jako przewodniczący komisji sejmowej, która niby wyjaśniała, a tak naprawdę tuszowała na przełomie 2009 i 2010 r. aferę hazardową.

Mamy w każdym razie do czynienia z wielką lekcją relatywizmu. Udzielił jej Polakom sam Marian Banaś niewidzący nic złego w łączeniu troski o nienaruszalność polskich finansów z szemranymi koneksjami, a potem używający kontroli do nieskrywanej zemsty. Udzielił jej też PiS, niesprawdzający swoich kandydatów na tak wrażliwe funkcje, a potem przez chwilę broniący kadrowej pomyłki, bo „my zawsze zgłaszamy uczciwych”. I udzieliła nam jej opozycja, niewidząca nic złego w faktycznej obronie takiej postaci jak Banaś i korzystaniu z nieformalnego sojuszu z nią. Na koniec udzieliła jej Konfederacja, chętna, aby przyprawić NIK partyjny proporczyk.

Odkrywamy „Banana Republic of Poland” – Jan Śpiewak miał w 2019 r. sto procent racji. Dostajemy też widowisko, w którym krytykiem patologii polskiego państwa stała się osoba co najmniej dwuznaczna. To dodatkowa gwarancja, że patologie nie zostaną usunięte. Co najwyżej trochę się jeszcze o nich pokrzyczy.

Epopeja prezesa Najwyższej Izby Kontroli Mariana Banasia godna jest filmu w stylu „Kariery Nikosia Dyzmy” Jacka Bromskiego. Tam całkiem współczesnym polskim państwem (choć z lat 90., to była satyra na ówczesny obóz postsolidarnościowy) trzęsie człowiek przypadkowy, który początkowo mniej nawet rozsnuwa własne intrygi, bardziej korzysta z kolejnych, otwierających się nagle możliwości, a one budują jego pozycję w państwie.

Przecież znaliśmy go od lat

Pozostało 98% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi