Polskie filmy sprzedają różne wersje przeszłości

W Polsce wcale nie brakuje wielowymiarowych i zniuansowanych seriali historycznych. Mam nadzieję, że będzie ich coraz więcej, wbrew logice polaryzacji, która każe dowodzić często bardzo topornych historiozofii.

Publikacja: 12.05.2023 17:00

„Polowanie na ćmy” w TVP. A więc możliwy jest serial ponad podziałami. Na zdjęciu: aktorki Monika Kr

„Polowanie na ćmy” w TVP. A więc możliwy jest serial ponad podziałami. Na zdjęciu: aktorki Monika Krzywkowska (z lewej) i Daria Polumina

Foto: Ola Grochowska

Filmowa popkultura wciąż wybiera tematykę historyczną, choć wiele razy ogłaszano znużenie nią. I wciąż jest ona przestrzenią permanentnej kontrowersji, chwilami wręcz ideowych bitew.

Konserwatywni recenzenci i widzowie nie mogą się odnaleźć w tak zwanym kinie pedagogiki wstydu. Można tu wskazać kilka głośnych tytułów, choć tak naprawdę nie jest ich aż tak dużo, jak by wynikało z prawicowych jeremiad. Kino częściej szuka, choćby z powodów komercyjnych, kompromisu z różnymi grupami widzów.

Czytaj więcej

Przedwyborcza licytacja o względy rolników

Między wstydem a megalomanią

Symbolem tej nieco wzbierającej fali był ostatni film Wojciecha Smarzowskiego „Wesele”, w którym nie tylko Polacy z lat wojny zostali sprowadzeni do roli krwiożerczej antyżydowskiej dziczy, ale twórcy przyjęli założenie trwałości polskiej odpowiedzialności, także w następnych pokoleniach. W efekcie zainteresowany historią „wyklętych” współczesny chłopak okazuje się amatorem napaści na domy Ukraińców. Ten akurat wątek zyskał smaczną puentę w postaci zachowań dzisiejszych Polaków wobec ukraińskich uchodźców wojennych.

Zarazem po prawej stronie mamy kipiącą potrzebę oburzania się ponad potrzebę. Bardzo przyzwoity film Krzysztofa Łukaszewicza „Orlęta. Grodno ’39”, skądinąd pierwszy o agresji sowieckiej na Polskę w roku 1939, został przez niektórych prawicowych komentatorów okrzyknięty jako nieledwie antypolski. Wystarczyło, że bohaterem Łukaszewicz zrobił żydowskiego gimnazjalistę broniącego wbrew komunistycznemu bratu, a wraz z polskimi kolegami, Grodna przed Sowietami. Ale wcześniej doznającego narodowych uprzedzeń. Próbowałem tłumaczyć, że to film o sile polskości (skądinąd taki przypadek miał miejsce). Na próżno. Emocje są zbyt mocne. Rozmaite fortece pobudowane są trwale.

Z kolei mainstreamowa krytyka oskarża rządzącą prawicę o sponsorowanie naiwnie patriotycznego, czytankowego, czarno-białego i apologetycznego podejścia do polskich dziejów. To paradoksalne, zważywszy, że wicepremier i minister kultury zbiera równolegle cięgi z prawej strony jako sponsor „Grodna”. Owszem, można wskazać kilka filmów historycznych, nie zawsze szczególnych faworytów władzy, gdzie reżyserzy malowali bardziej na kolanach niż dobrze (formułka z anegdotki o malarzu Janie Styce portretującym Jezusa). Ale to nie jest wcale standard.

Dlatego właśnie tak długo trwa poprawianie filmu o rotmistrzu Pileckim (Krzysztof Łukaszewicz przejął go po Leszku Wosiewiczu). Istotne, żeby ten temat przyciągał czymś więcej niż wagą tematu. Media liberalne i lewicowe drwią z tego poprawiania. Jakiekolwiek błędy zostały w toku tej realizacji popełnione, rozumiem te starania. Publiczny sponsoring umożliwia coś, co uprawia każda, także niewspierana publicznymi pieniędzmi, kinematografia – prowadzenie do pewnego stopnia polityki historycznej, upamiętnianie i utrwalanie zdarzeń i zjawisk ważnych dla wspólnoty.

Po co „Polowanie na ćmy”?

Możliwe jest zarazem trochę inne podejście do historii, przekraczające ten podział. I tu zaskoczenie. TVP wraz z producencką firmą Akson dała popis takiego podejścia: w postaci serialu „Polowanie na ćmy”. To adaptacja powieści Wacława Holewińskiego „Pogrom. 1905”, pierwszej części tryptyku zajmującego się Warszawą podczas tamtej rewolucji.

Ma być jeszcze film kinowy z tą samą historią, kolejność jest odrobinę niepraktyczna – logiczniej byłoby chyba najpierw pokazać całą historię w skrócie, a potem delektować się przed małym ekranem szczegółami.

Ale powstaje pytanie, czy „Polowanie na ćmy” to przede wszystkim upamiętnienie rewolucji, którą ja skądinąd uważam za ostatnie powstanie narodowe. I której pamięć jest dla mnie ważna, pomimo wszelkich kontrowersji wokół nieprzygotowanego zrywu i wokół terrorystycznych metod buntowników.

Już Holewiński, pisarz płodny, a postrzegany jako konserwatysta, mógł być adresatem pytań. Owszem, rewolucję traktował z respektem, zarazem nie ukrywał jej słabych stron. Ale bardziej chyba pisał swoją powieść dla uwiecznienia panoramy społecznej i obyczajowej tamtej Warszawy. A więc historia dla przyjemności opowiadania o niej samej? Rozkoszowania się nią, choć także, pomimo czasowego odstępu, czerpania z niej rozmaitych nauk.

Autorki scenariusza: Katarzyna Tybinka i Anna Gabryś, oraz sprawny twórca popularnego kina, reżyser Michał Rogalski, nieco ścisnęli ten fresk. Wybierając kilka głównych postaci i wątków, co powieściopisarz zaakceptował, biorąc nawet udział w promowaniu adaptacji. W siedmioodcinkowej fabule zmieszczono zasadniczą, spójną i ostrą jak brzytwa intrygę. Ona sama musi wywołać zdziwienie. Oto na pierwszy plan wysuwa się sprowokowany przez carską Ochranę wielodniowy pogrom domów publicznych.

Rosjanie robią to, aby rozładować rewolucyjne nastroje, odwrócić od nich uwagę. Także po to, aby ściągnąć do Warszawy wojsko. Mamy więc świetną wiwisekcję mechanizmów carskiego państwa, bardzo dziś na czasie. Zarazem, w serialu nawet bardziej niż w powieści, mamy też wrażenie opowiadania historii widzianej z perspektywy burdeli.

Recenzji serial doczekał się śladowych. Przy dzisiejszej polaryzacji wszystko, co nie służy ideologicznej awanturze, jest ledwie zauważane. Jakżeby tuby dawnego mainstreamu miały dostrzec w telewizyjnej Jedynce coś nietypowego, niekonwencjonalnego. W mediach społecznościowych widać jednocześnie spore zmieszanie odbiorcy konserwatywnego.

Gdzie tu historia przez duże „H”? Gdzie rewolucja, czy to broniona, czy potępiana? No i te burdele! Ktoś nawet posunął się do twierdzenia, że serial wpisuje się w kampanię „Gazety Wyborczej” na rzecz „sexworkerek”. Co oczywiście jest nonsensem, bo pokazuje się nam całkiem inny, historyczny rodzaj prostytucji, będącej często koniecznością społeczną, czasem drogą ucieczki, jak dla głównej bohaterki o pseudonimie Yvette, będącej jednak także (dodatkowy żart) „towarzyszką Aleksandrą” tęskniącą za „towarzyszem Józefem”.

A czy można użyć kina historycznego dla oddawania procesów społecznych, pokazywania obyczajów? Może w kinie zachodnim, ale przecież nie w polskim. Skądinąd scenarzystkom i reżyserowi wyszła perspektywa mocno feministyczna, oczywiście w wymiarze sprzed ponad 100 lat. Kobiety bronią tu w różnoraki sposób swojej niezależności, walczą o godność. Czasem z pewną przesadą. Nawet tyrady Yvette przeciw nieczułości rewolucjonistów niezauważających ludzi spoza sprawy wydały mi się cokolwiek wydumane. Ale trzeba przyznać, że dydaktyki jest tu zdumiewająco mało, także dzięki celnym, inteligentnym dialogom.

Czytaj więcej

Wojtyła nie był złośliwym mafiosem

Historia poza mitami

Na koniec dostajemy i rewolucję, zaskakująco kruchą i osamotnioną, skazaną na klęskę od pierwszej chwili. A przecież – widzieliśmy to już choćby przed wielu laty w „Gorączce” Agnieszki Holland – niepozbawioną tragicznego patosu, również patriotycznego. Ale na to trzeba zaczekać do siódmego odcinka. Nie wszystkim starczy cierpliwości, choć serial miał przyzwoitą, ok. 2-mln widownię.

Poza wszystkim był on szalenie efektowny w prezentowaniu Warszawy jako wielonarodowej, okrutnej, naładowanej nędzą i rozpaczą dżungli, tak jak pokazywano w innych filmach Londyn, Paryż czy Nowy Jork. Specjalni koordynatorzy organizowali potężne sceny uliczne. Odżywało dawne miasto z jego dekoracjami i kostiumami. To z jednej strony popis sprawności, w której swoją rolę odgrywały fundusze TVP, ale i pewna producencka ręka Michała Kwiecińskiego z Aksona. Z drugiej strony to jednak przypomnienie logiki dziejów, której tworzywem były nie tylko polskie, ale i na przykład żydowskie, plebejskie masy.

No i jak sobie z tym poradzić? Czy to wizja pisowska, albo chociaż konserwatywna? A przecież to film współprodukowany przez TVP. Zarazem jest to wizja tyleż ciekawa, co mądra, a przede wszystkim prawdziwa. Wykraczająca poza utarte mity. Co skądinąd wcale nie musi oznaczać delegalizacji narodowej mitologii. Czasem warto spojrzeć na naszą przeszłość z innej perspektywy, przez inne okulary. Znaleźć innych antenatów lub przynajmniej dawnych sąsiadów.

Za to wszystko należy się wielki pokłon twórcom tego serialu. Można dodać jego rozliczne walory artystyczne. Nie tylko rozbuchaną wizualność, ale też świetne role, w szczególności Soni Mietelicy, Moniki Krzywkowskiej i Ukrainki Darii Poluniny w roli walczących o swoje kobiet oraz Przemysława Stippy jako miejskiego policjanta, zarazem prowokatora i złoczyńcy, Wiktora Grüna.

Ale, co paradoksalne, to jest także wkład w dyskusję o polskości. Prawda, przynoszący najróżniejsze komplikacje w miejsce prostych tez, ale warto się z nimi zmierzyć. Bez przegięć, które niosą ze sobą zarówno narodowi brązownicy, jak i rewizjoniści spod znaku „historii ludowej”. Naturalnie, mam świadomość, że pełna symetria nie jest do osiągnięcia, zresztą punkt widzenia zależy od perspektywy patrzącego.

Dolny Śląsk bez symetryzmu

Kilka tygodni przed „Polowaniem na ćmy” pożegnaliśmy inny serial TVP: „Dom pod Dwoma Orłami” Waldemara Krzystka, jednego z weteranów filmowych opowieści o polskiej historii, w różnych wymiarach i z różnych perspektyw. Długo czekaliśmy na ten cykl. Doszukiwano się w tym opóźnieniu rozterek dotyczących historycznych kontrowersji (w jednym z odcinków mamy powrót do rzezi wołyńskiej). Bardziej prawdopodobne, że zwłokę wywołały spory organizacyjne i artystyczne – między autorami i producentem.

Tu także dostaliśmy perspektywę nader oryginalną. Mieliśmy trochę opowieści o krzywdach Polaków z kresów, był o tym nawet i „Wołyń” Smarzowskiego, jeszcze sprzed jego bardzo motywowanych ideologicznie rozgrywek z polskością. Ale tylko Krzystek, człowiek skądś, konkretnie z Dolnego Śląska, mógł zaproponować oryginalne połączenie: poprzez miejsce.

Jeden wrocławski dom pozwala na spotkanie historii dawniejszej (Niemcy stamtąd) i późniejszej (przybysze ze Wschodu). Myśl Krzystka, do której dochodzimy może w serialu nazbyt powoli, ale za to z intelektualną precyzją, jest taka: nie uciekajmy od różnych rodzajów i wersji przeszłości. Pytajmy o nie. Nawet jeśli niesie to pytającym szok, czasem ból.

Mamy przygniatającą, zapierającą dech martyrologiczną scenę wywożenia Polaków na Sybir. I mamy pokazaną w logice antycznej tragedii spiralę przemocy na Wołyniu z roku 1943. Kontrastuje z tymi sekwencjami rzeczywistość nazistowskiego Wrocławia. Przed wojną w Domu pod Dwoma Orłami mieszkała niemiecka rodzina Weberów. Oglądamy ich miotanie się: między dobrymi odruchami i miałkim oportunizmem.

Bałem się, że poza wrażeniem zderzenia totalitaryzmów i nacjonalizmów dostaniemy też coś innego. Zderzenie polskiego i niemieckiego pierwiastka wrocławskiego może prowadzić do fałszywego symetryzmu wobec Polaków z kresów: i tu, i tam wypędzeni. I tu, i tam dramat utraconego matecznika. Ale nie, Krzystek unika takiej pułapki. Owszem, mamy próbującą zachować przyzwoitość niemiecką lekarkę Lisę Weber, ale moralne staczanie się jej kiedyś elitarnego otoczenia to wnikliwe studium kameralnie przedstawionego nihilizmu. Sekwencja oglądania przez jej brata Karla filmu z egzekucji pośród rozbawionych dawnych znajomych to mistrzostwo świata. Prawdziwą grozę budzi nosiciel owego nihilizmu, gestapowiec Hissen.

Jeśli niemiecki ślad we Wrocławiu staje się ważny dla losów polskich bohaterów, to bardziej w postaci tropienia ludzkich odruchów, choćby wobec dzieci. Te odruchy pojawiają się, zgodnie z prawdą historyczną, bardziej po polskiej stronie. Co nie znaczy, że wszyscy Niemcy są potworami z bajek braci Grimm. To także wydałoby mi się przegięciem.

„Polowanie na ćmy” to rozmach, widowisko, sugestywne nawet na małym ekranie. „Dom pod Dwoma Orłami” operuje bardziej szczegółem, nastrojem. Mamy w nim zarazem znakomite kreacje: Małgorzaty Zajączkowskiej (Babcia Szablewska), Karoliny Gruszki (młoda Szablewska), Karoliny Rzepy (Lisa), Adriana Zaremby (Karl), Przemysława Stippy (Hissen), Soni Mietielicy (wnuczka) i wielu innych. Krzystek aktorów umie prowadzić jak mało kto. Ale też każe im grać o czymś. Uniwersalizm losów jednostek miotanych przez historię nakłada się na empatię wobec strasznej logiki polskich dziejów.

Nie ma tu nadmiaru patosu, nie ma nauczania ani tym bardziej pouczania. Tym atrakcyjniejsze staje się wezwanie: zaglądajcie w dzieje własnych rodzin, pytajcie własne babcie. Czasu na to jest coraz mniej, współczesny wątek „Domu”, kiedy zaczyna się grzebanie w historii, to rok 1997, czas wielkiej powodzi we Wrocławiu.

Bycie „skądś” ułatwia mądre niekonwencjonalne konsumowanie historii. Pewnie dotyczy to i warszawiaka Holewińskiego, i dolnoślązaka Krzystka. Mam nadzieję, że takich opowieści, pełnych, wielowymiarowych, zniuansowanych, co wcale nie oznacza abstrahowania od wartości czy nieprzypominania o racjach, będzie coraz więcej, nie coraz mniej. Wbrew logice polaryzacji, która każe dowodzić, także w filmach, rozmaitych, często bardzo topornych historiozofii.

Czytaj więcej

Polski katolicyzm jak w oblężonej twierdzy

O Kościele wciąż trudno

Oczywiście, poprzeczki są zawieszane na różnych wysokościach. Łączyłem na przykład nadzieje z filmem Michała Kondrata „Prorok” o kardynale Stefanie Wyszyńskim. Producentem tego kinowego filmu jest także TVP. Mamy w nim dużą dbałość o materialne realia. I mamy doskonałą obsadę. Dla samego aktorskiego pojedynku Adama Ferencego (Władysław Gomułka) ze Sławomirem Grzymkowskim (Wyszyński) warto to zobaczyć. A jednak są i rozczarowania.

Mam wrażenie, że dojrzeliśmy już do opowiedzenia o kontrowersjach wokół Prymasa Tysiąclecia, co nie musi wcale od razu prowadzić do obrazoburstwa. W tej opowieści o Wyszyńskim nie zobaczymy ani rozbratu kardynała z liberalną, także katolicko-liberalną inteligencją, ani dwuznaczności jego paktów z komunistami. Nie zobaczymy także moralnej kontrowersji wobec sławnego „Wybaczamy i prosimy o wybaczenie” skierowanego w roku 1965 do Niemców. A kontrowersja była poważna i rozgrywała się także w Kościele.

Nie usłyszymy rozterek Prymasa Tysiąclecia, jak się zachować w roku 1968. Nie opowie się nam także o rozmaitych smaczkach lekkiego autokratyzmu przywództwa Wyszyńskiego, co wcale nie musi prowadzić do jego potępienia. Amerykanie, Anglicy umieją opowiadać o postaciach kontrowersyjnych z całym uznaniem dla ich dorobku, ale i z wydobywaniem na wierzch dylematów, konfliktów, ciemniejszych stron. W Polsce to więcej niż trudne, a teraz wobec tabloidyzacji kontrowersji pewnie jeszcze trudniejsze.

Tak naprawdę prawie żadne z podejść bardziej konserwatywnych twórców (a Kondrat do nich należy) do tematyki historyczno-kościelnej nie zakończyło się sukcesem, są wyjątki, ale nieliczne. Opowieści z drugiej strony też się raczej nie powiodły, może poza poprawnym „Zieją” Roberta Glińskiego, uwikłanym jednak w kontrowersje wobec poglądów tytułowego kościelnego ekscentryka. Teraz Gliński nakręcił kolejny film z dziejów polskiego Kościoła: o inwigilowaniu Karola Wojtyły. Ciekawe, czy to się uda. I czy dyskusja nie zostanie uwikłana w graniczące z paranoją współczesne wojny o tę postać.

W kierunku różnorodności

Nie wszystkie granice da się przekroczyć. A jednak mam wrażenie, że przyzwoite kino o historii wciąż w Polsce powstaje. Ma przeróżne postaci. Kiedy dokumentalista Jacek Bławut umieszcza metaforę klęski Polski po wrześniu 1939 r. w klaustrofobicznej przestrzeni okrętu podwodnego („Orzeł”), jedni się zżymają na szczątkową fabułę, inni są zachwyceni surową prawdą obrazu.

Warto jednak zwrócić uwagę na to, że w poszukiwaniach nowego spojrzenia na historię aktywny udział bierze telewizja publiczna, krytykowana, nieraz słusznie, za polityczne przegięcia po stronie obecnego rządu. Czy jednak bez TVP powstałby drapieżny, ale i mądry „Filip”, adaptacja prozy Leopolda Tyrmanda, pokazująca ludzi uwikłanych w wojnę z całkiem niekonwencjonalnej perspektywy?

A czy zobaczylibyśmy bez niej „Polowanie na ćmy”? A wrocławską sagę Krzystka? To ciekawe doświadczenie, bynajmniej nie czarno-białe. Tak samo nie czarno-białe jak historia, o której te obrazy opowiadają. Chętnie bym się przekonał, że polska historia zasługuje na najróżniejsze poetyki i ujęcia. To zależy od samych twórców.

Amerykańskie kino stało się w pełni normalne, kiedy po notorycznym przemilczaniu czarnoskórych bohaterów, przecież mieszkańców USA, stać je było na pozytywne i negatywne postaci tego koloru skóry. Dziś jednak wobec wtórnej ideologicznej rewolucji mamy przegięcie wyłącznie apologetyczne i mocno dydaktyczne. Polskie kino pomimo rozmaitych obcęgów ideologii zdaje się odnajdywać czasami różnorodność i niejednoznaczność spojrzeń. Ale czy to trwała tendencja? Pożyjemy, zobaczymy.

Filmowa popkultura wciąż wybiera tematykę historyczną, choć wiele razy ogłaszano znużenie nią. I wciąż jest ona przestrzenią permanentnej kontrowersji, chwilami wręcz ideowych bitew.

Konserwatywni recenzenci i widzowie nie mogą się odnaleźć w tak zwanym kinie pedagogiki wstydu. Można tu wskazać kilka głośnych tytułów, choć tak naprawdę nie jest ich aż tak dużo, jak by wynikało z prawicowych jeremiad. Kino częściej szuka, choćby z powodów komercyjnych, kompromisu z różnymi grupami widzów.

Pozostało 97% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi