Nowa koalicja u władzy. Spodziewam się rewolucji kulturowej na sporą skalę

Zniknął dawny, choćby grzecznościowy, respekt wielu liberałów wobec tradycji i religii. Został zastąpiony przez ideologiczne histerie.

Publikacja: 10.11.2023 10:00

W rządzie Donalda Tuska rewolucji obyczajowej będzie się trochę opierał jedynie PSL, ale niemrawo i

W rządzie Donalda Tuska rewolucji obyczajowej będzie się trochę opierał jedynie PSL, ale niemrawo i – jak sądzę – mało skutecznie

Foto: ANEK SKARZYńSKI/AFP

Prezydent Andrzej Duda desygnował do roli premiera Mateusza Morawieckiego. Rozumiem grę na czas, rozumiem wierność dawnym zapowiedziom sprzed wyborów. Ale mam wrażenie, że na pewno Morawiecki, a chyba i cała Zjednoczona Prawica, bardziej na tej grze straci, niż zyska.

Nie ma w tym żadnego straszliwego uchybienia, jak wynikałoby z bicia w bębny i z gromkich alarmów (jeszcze) opozycji. Prezydent ma prawo nie chcieć przyłożyć ręki do namaszczenia Donalda Tuska na premiera – po to jest konstrukcja trzech kroków zapisana w konstytucji. Natomiast te dwa tygodnie, podczas których Morawiecki nic nie utarguje i będzie ignorowany przez potencjalnych adresatów koalicyjnej oferty, jego samego jeszcze bardziej naznaczą stygmatem autora porażki. Ale wykażą też bezsilność PiS pozbawionego zdolności koalicyjnych. Na niespełna pół roku przed wyborami samorządowymi to nie będzie dobre wiano. Nie wiem, dlaczego liderzy PiS tak bardzo przebierają do tego nogami.

To jest doraźna polityka, pokłosie kampanii prowadzonej przez obie strony w konwencji nadciągającej apokalipsy. Warto ją śledzić, tak jak warto analizować przyszłe personalia rządowe, domykaną umowę koalicyjną opozycyjnych liderów i dyskusje wewnątrz nowej koalicji o programie. Bo przecież doskonale rozumiemy, że na koniec to tzw. anty-PiS obejmie władzę, a jej zarówno realnym, jak i symbolicznym zwieńczeniem stanie się premierostwo Tuska.

Czytaj więcej

Jak upadał autorytet nauczyciela

Prawicowość w narożniku

Ale warto widzieć tę przemianę w szerszym kontekście niż tylko jako problem podziału partyjnych wpływów czy spełniania konkretnych obietnic społeczno-ekonomicznych (albo niespełniania). Zaraz po wyborach „Plus Minus” ogłosił w tytule na okładce „Koniec prawicowej rewolucji”. Ja z kolei napisałem w jednym z kolejnych numerów, że Zjednoczona Prawica jest wciąż bardzo silna, ba, wraz z prezydentem zdolna przez prawie dwa lata paraliżować politykę nowego układu rządowego. Ale możliwe, że okaże się niezdolna do powrotu kiedykolwiek do władzy. Przynajmniej w swojej obecnej postaci kojarzącej się ze skrótem PiS i z poglądami Jarosława Kaczyńskiego.

Na to proroctwo (a może tylko pytanie) składa się wiele czynników. Z jednej strony nieuchronność zmian cywilizacyjnych przychodzących do Polski w sposób – można by rzec – naturalny. Ale z drugiej – świadomość, że każda władza może pewne procesy przyśpieszać albo spowalniać. Wpływem na szkolnictwo, na media, wspieraniem strumieniem pieniędzy programów edukacyjnych czy kulturalnych o takim, a nie innym zabarwieniu ideowym. Na dokładkę porażka polskiej prawicy zbiegła się w czasie z forsowaniem programu przemiany Unii Europejskiej w byt zbliżony do federalnego superpaństwa.

Potrwa to dobre kilka lat, ale możliwe, że na koniec wystawi polski kształt prawa i polskie życie społeczne na bezpośrednie ingerencje europejskich instytucji. Będą one miały jednoznacznie progresywne i może nie antychrześcijańskie, ale z pewnością achrześcijańskie zabarwienie. Zarazem Unia poza nakazami i zakazami będzie coraz intensywniej finansować taką właśnie agendę.

Prawica i prawicowość w obecnej postaci mogą zostać na trwałe zepchnięte do narożnika. Oczywiście na prawicowość à la PiS można się z wielu powodów zżymać. Sam to nieraz robiłem. Jednak ów wymarzony przez niektórych, subtelny, intelektualny konserwatyzm nie znalazł żadnego trwałego, skutecznego wyrazu w polskiej polityce.

Jego rzecznicy albo kończyli definitywnie na marginesie (Jarosław Gowin), albo przechodzili na drugą stronę, nie rezerwując już sobie nawet niegdyś uznawanej autonomii nawet w kilku wybranych sprawach. Dobrym przykładem jest tu Paweł Kowal, który w sprawie aborcji na życzenie przyjął bez skrzywienia stanowisko Koalicji Obywatelskiej, uznając, że „na kompromis aborcyjny nie ma już miejsca”. I stając się typowym konserwatystą bezobjawowym. Potrzebnym do zilustrowania już nawet nie tezy, że po tamtej stronie jest w pewnych kwestiach różnorodność. Raczej tezy, że reprezentanci rozmaitych kierunków uznają na koniec ten jedyny słuszny – laicko-liberalny.

Świętowanie końca PiS

Znamienna dla mnie jest reakcja Tomasza Terlikowskiego, który w owym pierwszym numerze „Plusa Minusa” po wyborach, dekretującym koniec „prawicowej rewolucji”, ogłosił spełnienie własnego marzenia. Tytuł „Kościół odcięty od władzy” ma zapowiadać, co dobrego zdarzy się teraz. Rządzić będzie władza nienawiązująca do katolicyzmu, a z kolei biskupi przestaną kierować się kursem na sojusz z władzą. Ma to przynieść… no właśnie: co? Bo z tekstu ciężko jest te bezmiary dobra wyczytać.

Można by snuć wizje, że to oddzielenie uczyni katolicyzm czymś z lekka nonkonformistycznym, antysystemowym, kiedy Jan Paweł II przestanie być dorzucany do programów szkolnych przez ministra Czarnka, a nowi liderzy państwa zaczną unikać pojawiania się u boku katolickich hierarchów. Możliwe, że tak będzie, że nastąpi, zwłaszcza wśród młodych, jakieś nowe odchylenie wahadła, jak przed rokiem 2015, kiedy prawicowość chwilami bywała modna. Tyle że ta nadzieja akurat w tym tekście jest zarysowana słabo. Można się jej jedynie domyślać. A w zasadzie jej nie ma.

Możliwe skądinąd, że zmiany w świadomości zaszły zbyt daleko, aby pojawił się efekt takiego kolejnego przesunięcia. Choć szczegółowe badania poglądów młodych Polaków, przeprowadzone notabene na zlecenie niemieckiej Fundacji Adenauera, przedstawiały ich jako coraz mniej religijnych, ale zarazem wciąż dość tradycyjnych.

Terlikowski trochę bagatelizuje niebezpieczeństwo przestawienia wajchy na kierunek antyklerykalny i antytradycjonalny. Bo np. dla ustawy legalizującej aborcję na życzenie może nie być w nowym parlamencie większości (PiS, Konfederacja i przynajmniej część PSL – przeciw), a jeśli nawet by była, jest jeszcze weto prezydenta. Zarazem jako realista przyznaje, że rząd Tuska i tak sobie poradzi – redefiniując pojęcie zagrożenia zdrowia psychicznego matki na poziomie resortu zdrowia. Nie będzie więc symbolicznego przełomu, ale cel zostanie osiągnięty. Do tej pory byłem przekonany, że dla Terlikowskiego prawne ograniczanie przerywania ciąży to może ostatnia rzecz z tradycyjnej katolickiej agendy, która warta jest jeszcze obrony.

W innych kwestiach z kolei autor uchodzący kiedyś za symbol ortodoksyjnego katolicyzmu przedstawia proponowane zmiany jako neutralne. Zgadzam się z nim, że osłabienie finansowego wsparcia dla Kościoła może mu jedynie wyjść na zdrowie. Ale już satysfakcja z powodu przesunięcia katechezy na pierwszą i ostatnią godzinę lekcyjną nie jest oczywista. Po pierwsze, w szkołach z dużą liczbą klas może się okazać organizacyjnie niewykonalne. Po drugie zaś, jest oczywistą dodatkową zachętą dla uczniów, aby ułatwić sobie życie, przychodząc później albo zrywając się ze szkoły wcześniej.

Można przekonywać, że odwrót od religii szkolnej i tak już się dzieje, a w dużych miastach jest masowy. Czy jednak państwo, które postanawia temu procesowi dodatkowo pomóc, naprawdę jest wobec podziałów ideowych społeczeństwa neutralne? Bynajmniej nie porównuję realiów, ale władze Polski Ludowej, dopóki religia była w szkołach (a była do roku 1961), nieprzypadkowo zarządziły podobne regulacje. Podobnie zarządziło też ministerstwo oświaty III Rzeszy. I intencja była oczywista.

Można też do woli debatować, czy nie lepsza byłaby po roku 1990 katecheza w salkach katechetycznych. Do pewnego momentu zainstalowanie jej w szkołach naprawdę zagwarantowało jej większą masowość. Niezależnie jednak od takich całościowych bilansów dziś zrealizowanie tego postulatu, przedstawianego jako umiarkowana alternatywa dla żądania Lewicy wygnania katechetów ze szkół (m.in. przez Trzecią Drogę), jest ruchem mającym zachęcić do niekorzystania z tej „usługi”.

Czytaj więcej

PO i PiS nawzajem obwiniają się o aferę wizową, ale nie uciekną od wspólnych decyzji

Co było nieuchronne

Zarazem Terlikowski twierdzi, że nawet domniemany związek katolicyzmu i Kościoła z prawicową władzą był zabójczy dla masowej religijności. Coś w tym jest, samo wrażenie mogło jej nie służyć, chociaż mit „sojuszu tronu z ołtarzem” był przez osiem lat rządów Zjednoczonej Prawicy co najmniej wyolbrzymiany. Sam publicysta trochę go podważa, przywołując różnice między prawicowym rządem i biskupami, zwłaszcza w kwestii stosunku do imigracji. Nie tylko papież Franciszek, lecz także polscy konserwatywni hierarchowie nie chcieli się w tej kwestii nagiąć do prawicowych poglądów.

Zarazem PiS przez kilka pierwszych lat rządów nie był gotowy nagiąć się w pełni do postulatu dla Kościoła szczególnie ważnego: zaostrzenia prawa antyaborcyjnego. Mam wrażenie, że jeszcze niedawno był on istotny także dla Terlikowskiego. Kiedy grupa konserwatywnych posłów PiS wreszcie przeforsowała swoje stanowisko za pośrednictwem Trybunału Konstytucyjnego, to właśnie to okazało się najbardziej kluczowym zapalnikiem dla masowego odwrotu od Kościoła, fali apostazji, masowych protestów przy użyciu agresywnej retoryki antyreligijnej, a czasem akcji bezpośredniej zwróconej przeciw świątyniom. Dziś wszyscy potwierdzają, że to orzeczenie TK zadało prawicy najbardziej śmiertelny cios w wyborach, choć efekt był odłożony w czasie.

Uważam, że z wielu powodów prawica mogła tego efektu uniknąć. Ale czy dylemat, także z punktu widzenia poglądów Terlikowskiego, nie wygląda na cokolwiek bardziej skomplikowany, wychodzący poza pomstowanie na toksyczne związki władzy świeckiej i duchownej?

Piszę: „Mam wrażenie, że temat aborcji jest dla Terlikowskiego wciąż istotny”. Bo pewności nie mam. Skoro szansą dla Kościoła ma być uświadomienie sobie nieuchronności przemian obyczajowych, „przyjęcie do wiadomości, że ogromna większość młodych ludzi żyje w radykalnie odmiennym świecie, niż wyrośli i pozostają ich rodzice”, pytam, do czego to jest wezwanie. Do rewizji doktryny? Do kompromisu z poglądami, których Kościół wciąż nie akceptuje?

Ja bym się nawet na to selektywnie godził, nigdy nie aspirowałem do etykiety publicysty katolickiego, mnie nie przeszkadza dyskusja o komunii dla rozwiedzionych (porzuconych), nie przeszkadzałaby i na temat dopuszczalności seksu przed ślubem. Ale wiara, że jest to jakaś recepta na utrzymanie rządu dusz, wydaje mi się naiwna i zbyt prosta.

Może gdyby to dokonało się kilkadziesiąt lat temu, dawałoby to Kościołowi, wtedy jeszcze silnemu, szanse na „bycie bliżej wiernych”. Dziś, w warunkach zaciekłej wojny kulturowej, może być odbierane głównie w kategoriach cofania się, jeśli nie kapitulacji. Musi też pociągać kolejne żądania. Nieprzypadkowo podczas obecnej kampanii koronnym postulatem niemal całej opozycji (poza Trzecią Drogą) było uznanie aborcji za coś naturalnego i wręcz dobrego. To, a nie na przykład legalizacja związków jednopłciowych, którą sam, dostrzegając kryjące się w tym zagrożenia, uznaję za nieuchronną.

Zarazem to podsuwanie biskupom mirażu zachowania czy odzyskania wpływu na młodych jest sprowadzaniem logiki Kościoła do mechanizmu partii politycznej szukającej drogi docierania do nowych lub starych elektoratów. Jest to o tyle zabawne, że Terlikowski przestrzega zarazem Kościół przed upolitycznieniem. Ma być nim zbyt otwarte sprzyjanie politykom prawicy. Ale już nie manipulowanie własną agendą i własnymi przekonaniami, aby zachować choć trochę wpływów wśród ludzi. Ja nie wiem, czy ten węzeł gordyjski da się w ogóle rozplątać. Niczego nie podsuwam. Podziwiam łatwość udzielania rad.

Tożsamość jako zło

Namawiając Kościół do zdystansowania się wobec prawicy, autor próbuje ją duchownym obrzydzić. Przedstawia jej polityków jako ludzi, którzy sprowadzają nakazy wiary do ideologii. Przecież katolicyzm jest dla nich jedną więcej postacią obrony tożsamości, głównie narodowej. Jak rozumiem, Terlikowski postuluje rozdzielenie obu wartości. Schemat Polaka-katolika budzi jego niesmak.

Była ta formułka naturalna w obliczu zaborów, wojen i wreszcie opresyjnej doktryny komunizmu, odbierającej Polakom suwerenność, a zarazem bijącej w Kościół jako niezależną instytucję. Dziś zapewne jest w klasycznej wersji nie do utrzymania. Sam Kościół, a przynajmniej jego nurt większościowy, to uznał. To podczas rządów PiS polski Episkopat potępił nacjonalizm, ostro oddzielając go od patriotyzmu.

Zarazem nie mam wcale pewności, czy tożsamościowa rola religii jest całkiem do odrzucenia. Polska tradycja i kultura jest w przeważającej części chrześcijańska, nawet jeśli dostrzeżemy w niej także, i słusznie, inne nurty. Patriotyzm można wyprowadzać z nakazu wspólnotowości, z zasady „Ordo caritatis” – porządku miłowania. Najważniejszym wszakże argumentem, aby nie przeciwstawiać jednego drugiemu, są realia. Pewnie odkryjemy kosmopolitycznych katolików (kiedyś nazywano ich ultramontanami) i patriotycznych ateistów czy agnostyków (ale czy istotnie antyklerykałów?). Są to jednak byty statystycznie marginalne. Tak się składa, że na ogół te emocje występują obok siebie.

Można politykom prawicy (także zachodniej) stawiać dwa sprzeczne zarzuty: że są zbyt ortodoksyjni, aby się otwierać na kulturowe nowinki, i że są powierzchownie albo wręcz postmodernistycznie religijni. Można, pod warunkiem, że samemu nie popada się w uproszczenia. Dotyczy to nawet debaty o imigracji. Naturalnie papież Franciszek stanął de facto na gruncie filozofii otwartych granic. Wydaje się, że stoją na nim też niektóre środowiska w Polsce, także sam Terlikowski.

Ale ta eksplozja postawy, którą prawicowy ateista Zbigniew Szczęsny nazwał „dobrodusznictwem”, jest do podważenia także na gruncie religii. Chęć pomagania bliźnim nie zwalnia nas z obowiązku poczucia odpowiedzialności za naszą wspólnotę. Znów kłania się „Odro caritatis”. Nie ma nic niechrześcijańskiego w trosce o ochronę granic, tak jak nie ma niczego niechrześcijańskiego w obronie własnego domu. Problem własnej tożsamości jest także problemem ochrony tożsamości religijnej. Zwłaszcza kiedy żąda się wpuszczania do Europy ludzi, którym z powodów kulturowych obca jest idea religijnej tolerancji.

Czytaj więcej

Konfederacja. Młodzi kontra żubry politycznego absurdu

Radykałowie w mainstreamie

Ale tak naprawdę za pytaniem, czy powinniśmy z pozycji katolickich odcinać się od prawicy, stoi rozpoznanie konkurencyjnych ofert – dylemat: co w zamian. Terlikowski przedstawia przemiany obyczajowe czy cywilizacyjne jako przejaw wyłącznie naturalnych procesów, niezależnych od tego, kto rządzi. Jako dowód przytacza masowy odwrót Polaków od religijności pod rządami PiS.

Możliwe, że znaczenie miała zbyt bogoojczyźniana narracja PiS i konkretne błędy z aborcyjnym orzeczeniem TK na czele. Warto jednak przypomnieć, że prawica, nie mając w tych kwestiach rządu dusz, przynajmniej hamowała zmiany prawne wpływające na aksjologiczną świadomość społeczeństwa. Teraz naturalne tendencje do urządzania sobie życia według permisywnych zasad, przychodzące do Polski z Zachodu, zbiegną się z wolą polityczną nowej władzy. Naprawdę wierzymy, że to nie będzie miało wpływu na przemiany obyczajowe i cywilizacyjne? Ja sądzę, że je wydatnie przyśpieszy. Czy zadziała w tym przypadku przywoływany przeze mnie na początku efekt przekory? Może tak, a może nie.

Jeden przykład: naprawdę wierzymy, że poddanie resortu edukacji kontroli Lewicy, której posłanki wznosiły podczas kampanii okrzyk „Aborcja jest OK” i wyrzucały na śmietnik prawną klauzulę sumienia lekarzy, to nic nieznaczący ruch kadrowy? Posłanka Agnieszka Dziemianowicz-Bąk może się przedstawiać w rozmowie z „Plusem Minusem” jako niemal tradycjonalistka, niechcąca niczego wywracać. Jej ideowe zaplecze ma wszakże program gruntownej przebudowy świadomości Polaków.

Rzecz dotyczy nie tylko kwestii obyczajowych. Sądzę, że dojdzie do radykalnej korekty programów szkolnych i listy szkolnych lektur w duchu rugowania tradycyjnego patriotyzmu, który dla tych ludzi jest przejawem „maczystowskiego patriarchatu”. Ale wpuszczone na masową skalę do szkół, powstrzymywane przez poprzednią władzę, organizacje pozarządowe zadbają też o przemodelowanie przekonań etycznych dzieci i młodzieży. Będzie się temu opierał trochę PSL, ale niemrawo i – jak sądzę – mało skutecznie.

Zwłaszcza że dochodzi do zacierania różnic między radykałami i platformerskim mainstreamem. Spodziewam się rewolucji kulturowej na sporą skalę. Pragmatycy z KO czy Trzeciej Drogi będą ją tylko lekko hamować. Ich naturalne środowiska przeszły w ostatnich latach gruntowne przemiany pod wpływem politycznej polaryzacji i prądów płynących z Brukseli. Zniknął dawny, choćby grzecznościowy, respekt wielu liberałów wobec tradycji i religii. Został zastąpiony przez ideologiczne histerie. Nawet niektórym ludziom w podeszłym wieku niebo stanęło nagle w płomieniach. Nawet Adam Michnik nie jest dziś w stanie przekonać młodszych kolegów z redakcji „Wyborczej”, że potrzebna jest Polakom stabilna moralność, a co za tym idzie, nie warto całkowicie podkopywać autorytetu Kościoła.

Możliwe, że PiS trochę ten proces przyśpieszył: topornym językiem i prowokacyjnymi, symbolicznymi zachowaniami. Ale jest to tendencja ogólnoeuropejska, jeśli tam mniej wojowniczo manifestowana, to dlatego, że pewne kierunki zmian zostały wcześniej przesądzone. Możemy ją obserwować w krajach, w których nie ma Kaczyńskiego.

To charakterystyczne, ale na cytat z arcybiskupa Jędraszewskiego na Twitterze, poseł KO (nie Lewicy) Michał Szczerba zareagował besztaniem hierarchy za jakąś jego dawniejszą wypowiedź. Młody polityk zwraca się do niego per „ty Jędraszewski”. I teraz najbardziej charakterystyczne: zostaje to powitane pełnym aplauzu komentarzem Leszka Balcerowicza. Witamy w nowej Polsce!

Czy taka atmosfera jest już – niekoniecznie nawet dla katolika, ale dla umiarkowanego tradycjonalisty – naturalna i neutralna? Nie sądzę. Choć może być łagodzona tu i ówdzie oporem różnych środowisk. Nie wydaje mi się jednak, aby główną, godną aplauzu, konsekwencją tych nowych czasów było odpolitycznienie Kościoła. Teza, że księża muszą traktować wszystkie strony politycznej wojny z jednakowym dystansem, wydaje mi się w tej sytuacji mocno surrealistyczna. Czeka nas wielka reedukacja. Ja nie czekam na nią z zachwytem.

Prezydent Andrzej Duda desygnował do roli premiera Mateusza Morawieckiego. Rozumiem grę na czas, rozumiem wierność dawnym zapowiedziom sprzed wyborów. Ale mam wrażenie, że na pewno Morawiecki, a chyba i cała Zjednoczona Prawica, bardziej na tej grze straci, niż zyska.

Nie ma w tym żadnego straszliwego uchybienia, jak wynikałoby z bicia w bębny i z gromkich alarmów (jeszcze) opozycji. Prezydent ma prawo nie chcieć przyłożyć ręki do namaszczenia Donalda Tuska na premiera – po to jest konstrukcja trzech kroków zapisana w konstytucji. Natomiast te dwa tygodnie, podczas których Morawiecki nic nie utarguje i będzie ignorowany przez potencjalnych adresatów koalicyjnej oferty, jego samego jeszcze bardziej naznaczą stygmatem autora porażki. Ale wykażą też bezsilność PiS pozbawionego zdolności koalicyjnych. Na niespełna pół roku przed wyborami samorządowymi to nie będzie dobre wiano. Nie wiem, dlaczego liderzy PiS tak bardzo przebierają do tego nogami.

Pozostało 95% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi