Piotr Zaremba: Reedukowanie Polaków czas zacząć

W rozproszonych sporach o IPN, muzea, o Wyklętych czy wymowę filmów i przedstawień teatralnych uciera się polityka historyczna nowej władzy. Mam sporo obaw co do jej kształtu i celów.

Publikacja: 29.03.2024 10:00

Oficjalne czynniki wyrzucają dziś na śmietnik nie tylko kontrowersyjnego Józefa Kurasia „Ognia”. Poc

Oficjalne czynniki wyrzucają dziś na śmietnik nie tylko kontrowersyjnego Józefa Kurasia „Ognia”. Poczta Polska wstrzymała znaczek z innym dowódcą antykomunistycznej partyzantki Hieronimem Dekutowskim „Zaporą” (na zdjęciu krzyż w miejscu odnalezienia jego szczątków na tzw. Łączce na warszawskich Powązkach; 2022 r.)

Foto: Wojciech Stróżyk/Alamy/PAP

Historia permanentnie dzieje się na naszych oczach. A nawet przyspiesza, jeśli wspomnieć najście ABW w Wielkim Tygodniu na dom byłego ministra sprawiedliwości Zbigniewa Ziobry. Za to po trzech miesiącach rządów nowej koalicji, kiedy prawie wszystko stało się przedmiotem ostrej wojny między wielkimi politycznymi obozami, relatywnie mało mówi się o stosunku do tego, co naprawdę stało się już historią.

W przedwyborczych „100 konkretach na 100 dni” Koalicji Obywatelskiej, poddawanych dziś surowym egzegezom i przeglądom (pod kątem tego, co wykonano, a czego nawet nie ruszono), nie było zapowiedzi dotyczących polityki historycznej. Z jednym wyjątkiem – deklaracji usunięcia ze szkół przedmiotu historia i teraźniejszość umieszczonej w rozdziale o edukacji. Na co skądinąd poprzednia władza sama sobie zapracowała. Bo nie było logiczne wprowadzanie wykładów o historii najnowszej do dwóch pierwszych klas szkoły średniej obok normalnego kursu dziejów starożytnych, średniowiecznych i nowożytnych. Ani tym bardziej podsuwanie młodych ludziom tak bardzo zaangażowanego w doraźne współczesne spory podręcznika do HiT autorstwa prof. Wojciecha Roszkowskiego.

Czytaj więcej

Trump. Utracony sojusznik?

Engelking, Friszke, Machcewicz wzywają do likwidacji IPN. „Jedynie słuszna narracja”

Poza tym jednak spory wokół historii są na razie jakby wyciszone. A przecież zaplecze intelektualne nowej koalicji aż przebiera nogami, żeby o niej mówić – w duchu rewizji polityki historycznej prawicy z ostatnich ośmiu lat. Znamienny był tu styczniowy list kilku znaczących historyków mocno zaangażowanych w życie publiczne.

Pod tekstem bijącym bardzo mocno w Instytut Pamięci Narodowej podpisali się: prof. Barbara Engelking, prof. Andrzej Friszke, prof. Dariusz Libionka, prof. Paweł Machcewicz, dr Krzysztof Persak, prof. Dariusz Stola i prof. Rafał Wnuk. Ogłosili: „Degenerację IPN stwierdzamy z tym większym bólem, że większość z nas albo kiedyś w nim pracowała, albo była z nim związana”.

Ich zdaniem „placówka ta po zmianach z 2016 roku oddaliła się znacznie od akademickich standardów prowadzenia działań badawczych i edukacyjnych, w zamian promując »jedyną słuszną« narrację o historii, która zgadzała się z linią ideową władzy”. Nie opatrzono tej ogólnej tezy wieloma przykładami poza stwierdzeniem, że „propagowana przez tę instytucję wizja polskiej historii opiera się na wąskim, etnicznym rozumieniu pojęcia narodu i figurze Polaka katolika, gloryfikacji nacjonalizmu i zdystansowaniu się od wartości obywatelskich”.

Czy dotyczy to także IPN-owskich publikacji o dziejach ruchu ludowego i socjalistów sprzeciwiających się władzy komunistycznej? A co z obfitym dorobkiem dotyczącym historii PRL, w tym antypeerelowskiej i zwłaszcza solidarnościowej opozycji? W liście skrytykowano „dowartościowywanie” Brygady Świętokrzyskiej, formacji nacjonalistycznej i od pewnego momentu taktycznie współpracującej z Niemcami. Prawda, niektóre oddziały IPN cierpiały na endecki przechył. Sam to krytykowałem. Tyle że przedstawianie całej instytucji jako nacjonalistycznej jaczejki to toporne uogólnienie. Ciekawe, co by na to powiedział choćby znakomity historyk PRL prof. Jerzy Eisler, pełniący przez lata, przy kolejnych prezesach, także tych z nadania PiS, funkcję szefa warszawskiego oddziału Instytutu, z pewnością daleki od prawicy, przy tym wzorzec z Sèvres naukowej rzetelności.

Autorzy listu, atakując domniemane upolitycznienie IPN, zażądali likwidacji zarówno jego pionu badawczego (od badań mają być uczelnie i naukowe instytuty), jak i edukacyjnego, który ich zdaniem uprawia propagandę. Nie będę bronił każdej IPN-owskiej imprezy czy publikacji. Mam jednak wrażenie, że za formułką „propaganda” kryje się pomieszanie pojęć. Polityka historyczna nie powinna polegać na fałszowaniu faktów. Natomiast koncentrowanie się na tym, z czego Polacy mogą i powinni być dumni, wydaje mi się logicznym zadaniem takiej instytucji.

Według elity lewego skrzydła środowiska historycznego zachowane być powinno jedynie archiwum Instytutu. Żądania tej grupy nowa władza pozostawiła na razie bez reakcji. Oczywiście podczas debaty budżetowej posłowie koalicji 15 października (lub 13 grudnia, jak chce opozycja) atakowali czasem IPN. Padały formułki o propagandzie. Ale choć budżet tej instytucji obcięto w stosunku do projektu rządu Morawieckiego o 68 mln zł, do niespełna 600 mln zł, jest on wciąż o 46 mln zł wyższy niż ten z roku poprzedniego. Można odnieść wrażenie odłożenia tej jednej wojny na później – przy ogólnym preferowaniu przez nowy rząd politycznych bijatyk właściwie w każdej sprawie.

Ze względu na tę metodę działania, ale i ze względu na naturę całego obozu, z silnym lewicowym i także postpeerelowskim wsadem, nie wierzę, aby ekipa Donalda Tuska do bardziej radykalnej rozprawy z IPN nie wróciła. W przeszłości Platforma Obywatelska kilka razy żądała po prostu jego skasowania.

Sami historycy podpisani pod styczniowym listem wyrazili zrozumienie dla tej zwłoki. Uznali, że na realizację ich wizji polityki historycznej przyjdzie czas, kiedy kto inny będzie prezydentem. Teraz w przypadku majstrowania przy ustawie o IPN trzeba by się liczyć z wetem Andrzeja Dudy.

Pretensje do Muzeum Historii Polski. Ale jak tu oskarżać dyrektora Roberta Kostrę o nacjonalizm?

Nie wyklucza to innych ewentualnych kontrowersji, choćby wokół kształtu historycznych muzeów. Prof. Paweł Machcewicz, przez kilka lat doradca Tuska podczas jego pierwszego premierostwa, był twórcą i pierwszym dyrektorem gdańskiego Muzeum II Wojny Światowej. W 2016 r. stracił to stanowisko usunięty przez ministra kultury Piotra Glińskiego. Dziś wydaje się być kandydatem na ważnego recenzenta polityki muzealnej nowej ekipy. Ale choć nowy szef resortu kultury Bartłomiej Sienkiewicz zdążył usunąć jego następcę z Muzeum II Wojny Światowej, Machcewicz chętniej recenzuje domniemany kształt otwartego tuż przed wyborami Muzeum Historii Polski.

Tak naprawdę ma pretensje o drobiazgi. Muzeum, choć niby otwarte, wciąż nie jest gotowe, mamy tam tylko wystawę wybranych eksponatów. Ale te drobiazgi zyskują polityczną wagę. Oto w stosunku do całkiem współczesnej historii eksponuje się smoleńską katastrofę i wsparcie dla Ukraińców, ale już nie walkę „w obronie konstytucji”, nie Strajk Kobiet. W odniesieniu do solidarnościowej konspiracji nadaje się pismu „Solidarności Walczącej” równorzędny status z „Tygodnikiem Mazowsze”. Czy nie ze względu na premiera Morawieckiego, którego ojciec założył Solidarność Walczącą? Wystarczy to okrasić pretensją o wystąpienie tegoż Morawieckiego podczas ceremonii otwierania muzeum i mamy gotową hermeneutykę podejrzeń.

Tyle że Roberta Kostrę, mianowanego szefem Muzeum Historii Polski jeszcze za pierwszego PiS, trudno będzie oskarżać o perspektywę „nacjonalistyczną” czy o nadmierne uprawicowienie przekazu. Obecna władza ma z nim zresztą problem wizerunkowy, bo przez osiem lat rządów Tuska, a potem Ewy Kopacz, ludzie PO nie zrobili prawie nic dla tego projektu. Nabrał on kształtu dopiero za rządów PiS. Ewentualne pozbycie się Kostry, który doprowadził przed ostatnimi wyborami do otwarcia samego budynku, wyglądałoby w tej sytuacji na ponury, niesprawiedliwy żart.

Co nie oznacza, że spory nie wybuchną, może już lada moment. Gdyby chcieć opisać dawną kontrowersję między Machcewiczem i jego następcami kreowanymi przez PiS w Muzeum II Wojny Światowej, można by mówić o zderzeniu perspektywy bardziej uniwersalistycznej, preferowanej za czasów Tuska, i „polonocentrycznej”, którą wolała prawica. Trudno będzie oczywiście oskarżać o „polonocentryczność” Muzeum Historii Polski. Ale znajdzie się zapewne niejedna płaszczyzna konfrontacji. Że za bardzo trąci „bohaterszczyzną”? Że za mało w nim o masach ludowych (tak jak o Strajku Kobiet)? Że tuszuje się grzechy Polaków, a eksponuje ich triumfy i zasługi? Tylko patrzeć, jak te pretensje wybuchną.

Czytaj więcej

„1670”, czyli daleko od rewizjonizmu

PiS się zafiksował na Wyklętych, nowa władza odwraca się do nich plecami. Wstrzymany nawet znaczek z „Zaporą”

Na razie nowa władza raz jeden zamanifestowała szczególnie swoja wolę korekty polityki historycznej: ostentacyjnie pomniejszając rangę dnia Żołnierzy Wyklętych, obchodzonego 1 marca. Decyzja o nieobecności jakichkolwiek polityków obozu rządzącego podczas obchodów ujawnia, jak bardzo zmieniła się Polska w ciągu niewielu lat. Inicjatorem tego święta był przecież w równej mierze Lech Kaczyński, co jego następca z Platformy Obywatelskiej Bronisław Komorowski. Dziś centrolewicowa koalicja odwraca się plecami do tej tradycji. Ta sama koalicja zabiega o przywrócenie przywilejów emerytalnych dawnym esbekom, a dyrektorem Muzeum Wojska Polskiego robi dawnego oficera komunistycznej Wojskowej Służby Wewnętrznej Bogusława Packa.

Prawda, PiS nadmiernie się na tej tradycji zafiksował. Była ona udziałem niewielkiej liczby Polaków, masowe wybory były po II wojnie światowej inne. Nie spróbowano nawet postawić obok niej chociażby tradycji bardziej masowego, cywilnego oporu. Unikano też dyskusji o politycznych i etycznych kontrowersjach wokół zachowań poszczególnych oddziałów i ich dowódców. Odwołała się do tego lewicowa minister rodziny, pracy i polityki społecznej Agnieszka Dziemianowicz-Bąk, zakazując czczenia pamięci Józefa Kurasia „Ognia”, którego podkomendni splamili się kilkoma haniebnymi czynami. I znów refleksja na temat kaprysów historii. Jeszcze w latach 90. „Ognia” był w stanie bronić jeden z najbardziej liberalnych polskich duchownych ks. Józef Tischner. Nie wiem, czy znał wszystkie fakty, ale jako syn Podhala był przywiązany do ducha góralskiej antykomunistycznej insurekcji.

Dziś oficjalne czynniki wyrzucają na śmietnik nie tylko kontrowersyjnego „Ognia”. Mamy decyzję Poczty Polskiej, aby wstrzymać znaczek z innym dowódcą tamtej partyzantki Hieronimem Dekutowskim „Zaporą”. Ten syn PPS-owca nie splamił się mordowaniem niewinnych cywilów, nie był nacjonalistą, był za to męczennikiem. Wraz z pozbyciem się „Zapory”, próbuje się eliminować wszystkich tych chłopców, którzy przecież w zasadniczym starciu o wartości mieli historyczną rację. Bronili Polski, bez szans powodzenia, przed zniewoleniem.

Strącenie ich z piedestału wiąże się z wrażeniem, że kanon historycznych wzorców osobowych ma być gruntownie zrewidowany. W tych kategoriach odbieram też niektóre ze zmian w programach nauczania historii dokonywanych przez lewicową i bliską niegdyś SLD minister Barbarę Nowacką. Jeśli w podstawie programowej zamierza się pozostawić „opór przeciw komunizmowi”, ale usunąć z niej takie personalne przykłady owego oporu jak rotmistrz Pilecki, to choć każdy nauczyciel i tak powinien o nim na takiej lekcji powiedzieć, można odnieść wrażenie, że podsuwa się szkole perspektywę pomijania bohaterów. Mamy być mniej dumni ze swojej historii? Czy taka jest intencja?

„Kos”, „Biała odwaga” czy „Czerwone maki”? Kto będzie miał wstęp na ekrany

Spodziewam się takich rewizji również w sferze popkultury, zwłaszcza tam, gdzie mamy do czynienia z mecenatem instytucji publicznych. Na razie wciąż widzimy pozostałości epoki poprzedniej. Oto za kilka dni w kinach pojawią się „Czerwone maki”, film o bitwie o Monte Cassino, owoc starań poprzedniego resortu kultury.

Dorobek reżysera Krzysztofa Łukaszewicza gwarantuje nam, że będzie on wolny od patetycznej bohaterszczyzny. Ten sam reżyser wprawił w irytację część prawicy („w filmie „Orlęta. Grodno 39”) połączeniem tematyki sowieckiego ataku na polskie kresy w roku 1939 z tematyką polskiego antysemityzmu. Ważne jest zarazem, że zachowuje się wciąż jeszcze logikę historycznej ciągłości, pamiętania o rocznicach i upamiętniania ich (w tym roku minie 80 lat od bitwy o włoski klasztor). Czy tak będzie za kilka lat? Mam w tej sprawie obawy.

Prawda, że emocje wokół historycznych obrazów w kinach nieco słabną. W 2018 r. dwa wyprodukowane niemal w tym samym czasie filmy o polskich lotnikach biorących udział w bitwie o Anglię były w stanie przyciągnąć znaczącą publikę. Dziś może byłoby o to trudniej. Miejsce tytułów krzeszących w widzach patriotyczne emocje (co nie wyklucza bardziej skomplikowanych refleksji) zajmują obrazy przewrotnie traktujące o polskiej historii. „Doppelgänger. Sobowtór” Jana Holoubka czy – zwłaszcza – rewizjonistyczny „Kos” Pawła Maślony to dobre i wcale niejedyne przykłady.

Zauważmy, że one także były produktem poprzedniej epoki, choć podobno szalała prawicowa propaganda i cenzura. Do obu filmów dokładał się Polski Instytut Sztuki Filmowej. Koproducentem „Kosa” była nawet „prawicowa” wówczas telewizja publiczna. Kolejnym dobrym przykładem jest „Biała odwaga” Marcina Koszałki, opowieść o kolaboracji garstki górali, których hitlerowcy mamili iluzją uznania ich za odrębny naród.

Koszałka opowiada, że gdyby prawica zachowała władzę, jego film mógłby nie dostać się na ekrany. Ale właściwie dlaczego? Owszem, Rafał Ziemkiewicz przestrzegał przed nim jako filmem „antypolskim”, ale PISF dał na niego środki, czym jego obecny dyrektor z poprzedniej epoki Radosław Śmigulski dziś się chwali.

„Gazeta Wyborcza” próbuje przedstawiać ten obraz jako naruszenie tabu. Oto także i w Polsce pojawiali się kolaboranci. Ale temat był przecież znany, opracowany. Nawet jeśli nie trafił do zbiorowej wyobraźni, nikt go nie chował pod korcem. Koszałka niepotrzebnie fantazjuje, wymyślając w swoim scenariuszu góralską formację SS. Chyba nawet przypisuje twórcom Goralenvolku zbyt idealistyczne intencje. Zasadniczo wrażenie wywoływane przez ten film jest jednak zgodne z historią i nie podważa żadnego narodowego mitu. Kolaborowała garstka, nie większość mieszkańców Podhala.

W polskiej popkulturze jest wciąż miejsce i na „Czerwone maki”, i na „Białą odwagę”. Jeśli czegoś się obawiam, to tego, że państwowy mecenas nie będzie zachęcał do przywoływania w kinie obrazów polskiej chwały, choćby z rozmaitymi komplikacjami. Czy będzie premiował rzeczywistą pedagogikę wstydu („Biała odwaga” nią wciąż nie jest)? Tego nie wiem. Do tej pory ona niespecjalnie popłacała, by przypomnieć brak sukcesu „Wesela 2” Wojciecha Smarzowskiego. Reżyser próbował drażnić tematem udziału Polaków w Holocauście, ale nawet nie wywołał większego skandalu, raczej obojętność.

Podejrzewam, że minister Bartłomiej Sienkiewicz i ludzie kierowani przez nową koalicję na szeroko rozumiany odcinek kultury sami jeszcze nie wiedzą, co będą premiować i do czego zachęcać. Jednak pokusa bycia „antypisem” ma własną logikę i gatunkowy ciężar. Można to pokazać na przykładzie innego, mniej masowego kulturalnego poligonu, czyli teatru.

Czytaj więcej

Donald Tusk to liberalny wilk w socjalnej skórze

Kto zamordował Rachelę z „Wesela”?

Reżyserka Maja Kleczewska, słynąca skądinąd z antyprawicowych manifestów wygłaszanych za granicą, dopiero co bulwersowała konserwatystów swoją wersją „Dziadów” Adama Mickiewicza. W Teatrze im. Słowackiego osadzeni w więzieniu filomaci zmieniali się w jej inscenizacji w działaczki Strajku Kobiet. Z kolei Ksiądz Piotr okazywał się pedofilem. To naginanie romantycznego dramatu do schematów walki politycznej z PiS prowadziło do groteskowego pokazu braku logiki. Obraz nie zgadzał się z tekstem, wątki rwały się albo popadały w sprzeczność. Ale liberalny hejter na widowni był zachwycony.

Teraz ta sama Kleczewska w tym samym krakowskim Teatrze im. Słowackiego w podobny sposób „przebudowała” „Wesele” Stanisława Wyspiańskiego. Nie będę recenzował tego spektaklu, bo w przeciwieństwie do jej „Dziadów” po prostu go jeszcze nie widziałem. Ale nie mam powodów, aby nie wierzyć w rzetelność opisu w skądinąd euforycznej recenzji Anety Kyzioł na łamach „Polityki”. Jednym z głównych przesłań tego „Wesela” ma być potępienie polskiego antysemityzmu. Widmo Zawiszy Czarnego, jak pisze krytyczka tygodnika, w mundurze Wyklętego strzela do Żydów. Rachela, w sztuce bawiąca się do końca wraz z polskimi gośćmi, na scenie w Słowackim pojawia się jako ofiara – w zakrwawionej halce.

To niejedyny przejaw „aktualizacji”, w której chodzi o to, aby dawne postaci w następstwie najprostszych przebieranek symbolizowały współczesnych ideowych wrogów. Rzecz w tym, że na premierze był obecny minister Sienkiewicz. Ta wersja „Wesela” wprawiła go w taki zachwyt, że natychmiast obiecał samorządowemu Teatrowi im. Słowackiego przejęcie przez ministerstwo jego współprowadzenia. Choć status sceny „narodowej” ma już w Krakowie Stary Teatr.

To jest sygnał, czego nowa władza oczekuje, kiedy mówi się o polskiej historii. Niedługo potem Teatr Klasyki Polskiej pokazał w Warszawie „Księdza Marka” Juliusza Słowackiego. Można różnie oceniać inscenizację filmowca Jacka Raginisa, ale była to próba zmierzenia się z dramatem romantycznym rozgrywającym się podczas konfederacji barskiej zgodnie z intencjami autora.

Ta premiera spotkała się z natychmiastową ripostą naczelnego recenzenta „Wyborczej” Witolda Mrozka. Demaskując Teatr Klasyki jako produkt „dobrej zmiany”, posunął się nawet do oskarżenia tej inscenizacji o co najmniej zgodę na antysemickie wątki i skojarzenia. Częściowo odpowiadać za to ma sam Słowacki, co jednak nie uwalnia inscenizatora i teatru od podejrzeń.

Krakowski teatr dostaje nagrodę za pewną wizję historii i ją można już śmiało nazwać pedagogiką wstydu. Z kolei Teatr Klasyki jest co prawda tolerowany przez nową ekipę, ale pytanie jak długo jeszcze w obliczu takich oskarżeń. Nie jest już nawet istotne, czy Słowacki ujawnił swój antysemityzm – w moim przekonaniu nie. Nie ma go również w wymowie tego spektaklu. Ważniejsze, że ten sposób pisania o historii zakłada całkiem karkołomny, najdalej posunięty program reedukacji polskiej świadomości. Na ile chętnie wezmą w tym programie udział ludzie nowej władzy? Trochę poczekamy na odpowiedź, ale pierwsze sygnały już są.

Historia permanentnie dzieje się na naszych oczach. A nawet przyspiesza, jeśli wspomnieć najście ABW w Wielkim Tygodniu na dom byłego ministra sprawiedliwości Zbigniewa Ziobry. Za to po trzech miesiącach rządów nowej koalicji, kiedy prawie wszystko stało się przedmiotem ostrej wojny między wielkimi politycznymi obozami, relatywnie mało mówi się o stosunku do tego, co naprawdę stało się już historią.

W przedwyborczych „100 konkretach na 100 dni” Koalicji Obywatelskiej, poddawanych dziś surowym egzegezom i przeglądom (pod kątem tego, co wykonano, a czego nawet nie ruszono), nie było zapowiedzi dotyczących polityki historycznej. Z jednym wyjątkiem – deklaracji usunięcia ze szkół przedmiotu historia i teraźniejszość umieszczonej w rozdziale o edukacji. Na co skądinąd poprzednia władza sama sobie zapracowała. Bo nie było logiczne wprowadzanie wykładów o historii najnowszej do dwóch pierwszych klas szkoły średniej obok normalnego kursu dziejów starożytnych, średniowiecznych i nowożytnych. Ani tym bardziej podsuwanie młodych ludziom tak bardzo zaangażowanego w doraźne współczesne spory podręcznika do HiT autorstwa prof. Wojciecha Roszkowskiego.

Pozostało 94% artykułu
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi
Materiał Promocyjny
Zarządzenie flotą może być przyjemnością
Plus Minus
Przydałaby się czystka