Problemy Polski są tak samo ważne jak Francji czy Niemiec. Zachodnia Europa powinna to wreszcie zrozumieć
Mimo ogromnego kredytu zaufania wobec Donalda Tuska w Europie, pojawiły się już komentarze, które z niecierpliwością, a nawet oburzeniem odnotowały decyzje Warszawy w kluczowych sprawach UE. Nowy hiperproeuropejski polski rząd w pierwszych tygodniach urzędowania zdążył już głosować przeciwko paktowi migracyjnemu Unii, utrzymał wzmocnioną kontrolę granicy z Białorusią, przyjął negatywne stanowisko w sprawie zmian traktatu proponowanych przez Parlament Europejski, zachowuje krytyczne stanowisko wobec liberalizacji handlu z Ukrainą i zaczął zadawać znane pytania o koszty redukcji emisji CO2 o 90 proc. do 2040 roku. Ile w tym gry taktycznej, a ile szczerego podążania szlakiem Jarosława Kaczyńskiego i Mateusza Morawieckiego, nie powinno Brukseli interesować.
To jest bardzo dobry moment, aby nasi europejscy partnerzy zrozumieli, że te i inne sprawy są wyrazem obiektywnych polskich interesów i uwarunkowań. Co najważniejsze, wszyscy powinni zrozumieć, że problemy Warszawy są tak samo ważne jak problemy Paryża, Berlina czy Hagi. Nawet jeśli są odosobnione. Nawet jeśli w jednej czy drugiej stolicy budzą sprzeciw ideowy.
Zachodnia Europa, która chętnie sama empatycznie patrzy na swoje uwarunkowania społeczne, np. gdy chodzi o deficyt budżetowy we Francji czy potrzeby rolników w Holandii, powinna w końcu tę samą zasadę przyjąć w stosunku do Warszawy. Tego brakowało od początku naszego członkostwa w UE. Z czasem zaczęło być wygodnie wrzucać te realne problemy do kosza z napisem „populizm”. A sprawa, jak widać, jest bardziej złożona. Tak jak swoje uwarunkowania systemowe mają unijne Południe (skłonność do finansowania długiem, mniejsza konkurencyjność) i Północ (otwartość handlowa, rygoryzm fiskalny), tak samo swoje trwałe uwarunkowania ma Europa Środkowa (bezpieczeństwo, brak doświadczenia kolonialnego w migracji, wciąż mniejsza zamożność obywateli). Nasz region to nie żadne „nowe państwa członkowskie” – to trzeci, pełnoprawny wymiar UE. I tak powinien być traktowany.
Dlatego kiedy kolejny polski premier pokazuje twarde dane o odziedziczonej strukturze wytwarzania ciepła czy energii, o większym zagrożeniu ubóstwem energetycznym czy o roli sektora transportu i logistyki w gospodarce swego kraju, UE i jej stolice muszą w większym stopniu słuchać. Dokładnie tak samo jak to się dzieje, gdy niemiecki kanclerz kieruje lwią część pomocy publicznej w UE do swojej gospodarki, a francuski prezydent przedstawia pod sam koniec negocjacji swoje fundamentalne wątpliwości do umowy UE z Mercosur.
UE powinna lepiej przemyśleć doświadczenia brexitu. Jak przywrócić poczucie bezpieczeństwa narodom Unii?
Kiedy w 2016 r. rozpoczęły się negocjacje umowy z Wielką Brytanią, która miała rozwiązać brytyjskie – i obiektywne, i urojone – problemy z członkostwem w UE, z trudem, ale jednak zaczęło się przedzierać myślenie polityczne. Nagle okazało się, że nie tylko można wprowadzić ograniczenia swobody przepływu osób 12 lat po akcesji krajów Europy Środkowej do UE, ale nawet zrelatywizować traktatową zasadę „ever closer union” (coraz ściślejszej Unii).
Umowa już nie pomogła. Było za późno. Ale tym bardziej UE powinna lepiej przemyśleć doświadczenie brexitu. Raz uruchomione procesy niezdefiniowanego rozchodzenia się dróg, utraty zaufania bardzo trudno zatrzymać. Zespół premiera Davida Camerona uzbrojony w jednoznaczne dane ekonomiczne podobne do tych, jakie przywołałem na początku o Polsce, okazał się bezbronny wobec niezdefiniowanego pomruku niezadowolenia, niechęci, zniecierpliwienia, które wyprowadziły jeden z najbardziej wygranych na integracji kraj poza Unię. Bardzo plastycznie i sugestywnie pokazał tę nieuchwytną niczym mgła siłę emocji społecznych Toby Haynes, filmując książkę Jamesa Grahama pt. „Brexit: Uncivil War”, gdzie Benedict Cumberbatch wciela się w rolę Dominika Cummingsa – pioniera mikrotargetowania w sieci.
Ostrożność w takich koncesjach jest ze wszech miar uzasadniona. Po co byłoby ratować UE za cenę pozbawienia jej traktatowego sensu? Ale między dekompozycją Unii a obroną tępego, oderwanego od realiów status quo jest sporo miejsca na politykę. Chowanie się za technokratyczny determinizm nie jest tu żadnym rozwiązaniem. Polityce właśnie miała służyć merkelowska „union methode”, zakładająca, że wraz z traktatem z Lizbony UE może więcej, ale tylko pod międzyrządowym przywództwem kolegialnym premierów państw Unii. Dobrowolny uwiąd Rady Europejskiej w ostatnich latach jest tym samym jednym z powodów kryzysu i postępującego braku bezpieczeństwa procesu unijnego dla państw UE.
Czy polski premier będzie uważnie słuchany na posiedzeniu Rady, czy poza nią, to jednak sprawa nie najważniejsza. Istotne jest to, że ma być słuchany – jak wszyscy inni – z uwagą i konsekwencjami dla kursu całej UE. Tylko tak przywrócimy realizm procesowi integracji, a poczucie bezpieczeństwa naszym narodom, w tym Polakom, którym zaczyna go brakować.
Status płatnika netto i inne bomby pod członkostwem Polski w UE
Społecznego poparcia dla polskiego członkostwa w UE nie powinniśmy traktować jako rzeczy pewnej i trwałej. Dzieje się tak z powodu niepewności ogarniającej cały Zachód na skutek wielu kryzysów oraz zmian w globalnym porządku handlu i polityki. Jesteśmy częścią tego świata. Dlatego odczuwamy podobne lęki. UE – przez lata postrzegana przez nas jako polityczna anestezjologia – nie zwalnia nikogo z rachub i trudów kształtowania własnego losu. Jej rola w zarządzaniu publicznym będzie jednak rosła z powodu rosnącej złożoności i współzależności dzisiejszego świata – między gospodarkami, państwami, w obszarze cyfrowym, środowiska, klimatu czy zdrowia.
Dlatego potrzebujemy chłodniejszej analizy, rachub i ustabilizowanej odpowiedzi w czterech wskazanych tu obszarach – naszej przyszłej roli płatnika netto, kwestii współzależności, wejścia Ukrainy do Unii i polityki klimatycznej – które mają destrukcyjny potencjał dla polskiego członkostwa w UE. Ryzyko to jest potęgowane przez kierunkowe operacje dezinformacyjne w tych obszarach, których już dziś jesteśmy świadkami. Działają i będą działały tu siły krajowe i zagraniczne.
Status płatnika netto do budżetu UE, akcesja Ukrainy, transformacja klimatyczna i rosnąca współzależność w świecie Zachodu to cztery tykające bomby pod członkostwem Polski w Unii. Trzeba je rozbroić, zanim będzie za późno. By to zrobić, potrzebujemy nie tylko uporządkowania naszego myślenia w kraju, odrzucenia dezinformacji i propagandy, ale także wyraźnie większego zrozumienia w głównych stolicach Zachodu.
Do tej pory było z tym różnie. Najwyższy czas na zmiany u nas. Najwyższy czas na zmiany w Europie. Zegar tyka.
Konrad Szymański
Były minister ds. europejskich w rządach Beaty Szydło i Mateusza Morawieckiego, były zastępca dyrektora Polskiego Instytutu Ekonomicznego.