Konrad Szymański: Cztery bomby tykają pod członkostwem Polski w UE

Status płatnika netto do budżetu UE, akcesja Ukrainy, transformacja klimatyczna i rosnąca współzależność w świecie Zachodu to cztery tykające bomby pod członkostwem Polski w Unii. Trzeba je rozbroić, zanim będzie za późno. By to zrobić, potrzebujemy nie tylko uporządkowania naszego myślenia w kraju, odrzucenia dezinformacji i propagandy, ale także zrozumienia w głównych stolicach Zachodu.

Publikacja: 26.04.2024 10:00

Dawny ostentacyjny euroentuzjazm Polaków wyparowuje. Na zdjęciu manifestacja „Cała Polska śpiewa »Od

Dawny ostentacyjny euroentuzjazm Polaków wyparowuje. Na zdjęciu manifestacja „Cała Polska śpiewa »Odę do radości«” z okazji 60. rocznicy podpisania traktatów rzymskich; Kraków, 27 marca 2017 r.

Foto: Beata Zawrzel/REPORTER

Polacy słusznie są przekonani, że krajowy sukces gospodarczy jest okupiony ich ciężką pracą, wyrzeczeniami, a także coraz mocniej odczuwanymi szkodami społecznymi, o których słyszymy w rozrachunkowych, często gorzkich, ale bardzo potrzebnych debatach międzypokoleniowych. Jednocześnie nie zdajemy sobie sprawy, że ten sam wysiłek poza wspólnym rynkiem Unii Europejskiej przynosiłby nieporównywalnie mniejsze zyski, efekt jakościowej zmiany gospodarki byłby ograniczony, a nasza podrzędna rola na kontynencie byłaby tylko utrwalana. Bez wsparcia budżetu Unii doganianie Zachodu – tam gdzie chodzi o infrastrukturę i usługi publiczne – mogłoby się w ogóle nie wydarzyć.

W przekrojowym raporcie pt. „20 lat Polski w Unii Europejskiej z perspektywy przedsiębiorstw i sektorów gospodarki” Bank Pekao SA pokazuje na przykładzie licznych wskaźników ekonomicznych, że nasz kraj był „największym beneficjentem członkostwa w UE spośród wszystkich państw regionu, które przystąpiły do Wspólnoty w 2004 roku i latach późniejszych. Między 2004 a 2022 rokiem PKB naszego kraju zwiększyło się dokładnie dwukrotnie”. Polski Instytut Ekonomiczny regularnie badający wpływ wspólnego rynku na naszą gospodarkę wskazuje, że popyt w państwach UE na towary i usługi z Polski generuje nad Wisłą 3,3 mln miejsc pracy. 

Gdyby nie wspólny rynek UE, polscy rolnicy tkwiliby dziś w pozycji tych z krajów Mercosur (Argentyna, Brazylia, Paragwaj, Urugwaj), od 24 lat oczekujących na podpisanie umowy handlowej z UE, zależnej od kaprysów każdej z 27 unijnych stolic. Gdyby nie federalny rynek Unii, chroniony orzecznictwem Trybunału Sprawiedliwości UE, polscy eksporterzy byliby zależni od zmiennej pogody politycznej w poszczególnych stolicach, a ich spory rozwiązywano by w Paryżu, Berlinie lub Hadze. Trudno to sobie dziś wyobrazić.

Dotychczasowe transfery bezpośrednie z budżetu UE to kolejne 160 mld euro. Mają one kluczowe znaczenie dla rozwoju i dobrobytu, ale ich rola będzie słabła w związku z tym, że Polacy są coraz bogatsi, a nasza gospodarka coraz większa.

Czytaj więcej

Klimatyczna łamigłówka prawicy

Suwerenność albo UE to fałszywa alternatywa prawicy. Unia to nie jest chomąto na karku

Tempo, w jakim doganiamy Zachód – to w zasadzie życie jednego pokolenia – powoduje, że Polacy nie są przygotowani na wejście Polski w rolę kraju, który z uwagi na swój spektakularny sukces staje się płatnikiem netto do budżetu UE. To pierwsza z bomb, które tykają pod społecznym poparciem dla członkostwa w Unii.

Nie musimy wybiegać w hipotetyczną przyszłość, by to zobaczyć. Głośny sondaż IBRiS dla „Rzeczpospolitej”, gdzie odnotowano 11-procentowy spadek deklaracji o przewadze zalet nad wadami członkostwa Polski w UE, można byłoby łatwo zlekceważyć. Taki spadek euroentuzjazmu w kraju, który przez 20 lat był na szczycie poparcia dla integracji, nie wygląda na dramatyczny przełom. Można nawet powiedzieć, że to kolejny znak upodabniania się do społeczeństw Zachodu, gdzie taka, a nawet większa nieufność jest dziś codziennością. 

Kiedy przyjrzymy się powodom poszczególnych postaw wobec UE, widać jednak wyraźnie, że fundamenty poparcia są raczej ogólne i kruche, a silniki odrzucenia Europy rozgrzane. Polacy cenią w Unii otwartość granic (45,2 proc.) i – przemijające – fundusze UE (20,6 proc.). Wśród tego, co uznają za wady, mamy za to elementy, które wprost uderzają w fundamenty poczucia suwerenności i dumy narodowej – „narzucanie prawa przez Brukselę” (33,8 proc.) i „nierówne traktowanie krajów” (30,5 proc.). Przy czym dla wyborców prawicowej opozycji to odpowiednio 47 i 44 proc. wskazań.

Obie przesłanki krytycznego myślenia o Unii Europejskiej – jeśli się dobrze zakorzenią – są nieporównywalnie trudniejsze do przezwyciężenia, niż pragmatyczne problemy architektury budżetu Unii, czy rozłożenia kosztów poszczególnych unijnych polityk sektorowych. W tym ostatnim przypadku wszystko można policzyć i znaleźć rozwiązania praktyczne. Gdy w grę wchodzi status państwa, jego suwerenność, poruszane są najważniejsze, ale też trudne do uchwycenia, najbardziej emocjonalne wątki postrzegania siebie i relacji międzynarodowych.

Jest to wyraźne pokłosie sporu o praworządność, które wypchnęło niemal cały elektorat prawicy na pozycje eurosceptyczne (tylko 17 proc. wyborców PiS widzi w Unii więcej zalet niż wad). Skuteczne sklejenie nieudanych i często prowokacyjnych reform wymiaru sprawiedliwości Zbigniewa Ziobry z suwerennością ustawia przed prawicą fałszywą alternatywę – albo suwerenność, albo UE.

Polaryzujący potencjał sporu o praworządność może pchnąć rząd Donalda Tuska w taką nadgorliwość uzgadniania tej sprawy z Brukselą, że wrażenie tej fałszywej alternatywy może się potęgować. Dlatego rozbrojenie tego tematu wymaga wyobraźni i strategicznej komunikacji tak po stronie rządu, jak i Komisji Europejskiej. 

Wbrew postnarodowej retoryce, suwerenność pozostaje naczelną wartością polityki. Nie można budować UE kosztem państw. Siła Unii bierze się z siły i odporności jej członków. I nie jest to jedynie historyczny sentyment prawicy. Brytyjski politolog Mark Leonard w swej niedawnej książce „Wiek nie-pokoju” (wydanie polskie: Krytyka Polityczna, 2022) trafnie wskazuje, że dzisiejsza współzależność państw to nie tylko triumfalny pochód globalizacji. Ta współzależność prowadzi także do zbiorowego poczucia zawodu, zazdrości i wręcz wrogości. By ochronić ład międzynarodowy, w tym samą UE, musimy zatem bardziej zadbać o poczucie kontroli i bezpieczeństwa, o legitymację procesu decyzyjnego. Może to zapewnić przede wszystkim odnowa myślenia w kategoriach suwerenności państw. 

Nie chodzi tu oczywiście o suwerenność z tiktokowych bajek alt-prawicy, gdzie sprowadzona jest ona do niedojrzałej samowoli, lekceważącej prawo i realną współzależność Polski w relacjach politycznych i gospodarczych. Jednak nawet najgłupsza retoryka suwerennościowa nie anuluje jej centralnej roli dla dzisiejszej kondycji Zachodu. 

Głęboko – a za sprawą mediów społecznościowych coraz głębiej – zakorzeniona w naszym życiu publicznym powierzchowność i emocjonalność, która dawała nam kiedyś pierwsze miejsce w euroentuzjazmie, może nas łatwo pchnąć w równie emocjonalny odruch zawodu i w końcu sprzeciwu wobec Europy. Płytka eurofilia jest bardzo dobrym gruntem pod wielkie rozczarowanie. UE nie jest i nigdy nie była idealna i bezalternatywna – a tak była przedstawiana. Dlatego w Polsce bardziej niż w innych krajach najmniejsza słabość może przynieść zawód trudny do okiełznania.

Już dziś powinna niepokoić rola argumentacji negatywnej na rzecz członkostwa Polski w UE – „bo Rosja”. Operacji „strach” próbowano w innym dumnym kraju Europy – Wielkiej Brytanii – bez powodzenia. Członkostwo każdego kraju w UE można na dłuższą metę utrzymać tylko przy uświadomionych argumentach pozytywnych. Musimy wiedzieć, dlaczego chcemy być w Unii. Sama rzekoma bezalternatywność tylko przyzwyczaja nas do patrzenia na UE jako na dopust, chomąto na karku, produkt uboczny fatalnego sąsiedztwa z Rosją. Nie tędy droga! Są poważniejsze powody.

Przynależność do UE i NATO wzmacnia, a nie osłabia polski dobrobyt i bezpieczeństwo

Dlatego kolejną, drugą bombą, którą trzeba czym prędzej rozbroić, jest sprawa natury współzależności, której podlega także Polska. Ta bezprecedensowa współzależność, która jest udziałem całego Zachodu, stawia ważne pytania o suwerenność – nie tylko u nas. Ale w Polsce mają one bardziej wybuchowy charakter, ponieważ nie przeszliśmy na własnych nogach przez procesy formowania się współczesnych wersji tego pojęcia w wieku XX. Za to 200 lat byliśmy suwerenności pozbawieni.

Przez 20 lat naszego członkostwa w UE nie wypracowaliśmy poważniejszego języka politycznego opisu naszego miejsca w Europie niż ten, który odwołuje się do submisywnego „powrotu do Europy”, uogólnionej jedności cywilizacyjnej i transferu unijnych funduszy, które… przeminą. Stąd biorą się dzisiaj uczucie zawodu i zaskoczenie najbardziej podstawowymi wymiarami funkcjonowania Europy – precyzyjną dystrybucją i liczeniem kosztów polityk, rolą prawa w regulowaniu relacji w UE, coraz ściślej kierowanymi transferami pieniędzy na cele strategiczne (nie na drobne wydatki rządów), ograniczeniami solidarności nawet przy najbardziej uroczystych inwokacjach do Roberta Schumana i europejskich wartości.

Mimo sukcesów w świecie realnych mechanizmów i ograniczeń polityki międzynarodowej pielęgnujemy odziedziczony po idealizmie XIX wieku obraz Polski jako przede wszystkim mocarstwa moralnego, któremu Europa – umoczona w kolonializm, kolaborację z Hitlerem, flirt z Putinem – jest coś permanentnie winna. Ta perspektywa była w pewien sposób przyjmowana przez pokolenie polityków zachodnich, których uformował okres zimnej wojny. Wraz z odejściem Wolfganga Schäublego – jednego z najbardziej światłych przyjaciół naszego kraju w Niemczech – możemy mówić o końcu tej epoki. Sentymentów jest mniej także dlatego, że dziś Polska stoi już mocno na nogach, choć niechętnie o tym mówi.

Po 35 latach polskiej powojennej niepodległości, najwyższy czas uświadomić sobie nie tylko swoją odrębność w Europie, ale także swoją odpowiedzialność za Europę. Oczywiste prawa, ale i obowiązki. W końcu zrozumieć naturę polskiej współzależności, która dzięki przynależności do UE i NATO wzmacnia, a nie osłabia, polski dobrobyt i bezpieczeństwo. Jeśli chcemy wzmacniać swoją pozycję w Europie i świecie, musimy przestać o sobie myśleć w kategoriach tylko i wyłącznie biorcy pokoju, stabilności i dobrobytu. Jeśli nie chcemy wpaść w „pułapkę średniej skali” w relacjach międzynarodowych, musimy zrozumieć, na czym polega wartość dawania. Ktoś, kto myśli tylko w kategoriach brania, sam ustawia się w roli podrzędnej. To nie jest droga do wielkości, której najgłośniej domagają się ci, którzy z najwęższego egoizmu czynią swój sztandar. Nie oznacza to braku rachub. Zdolność mądrego dawania jest w gruncie rzeczy inwestycją we własną przyszłość, własne bezpieczeństwo, własny dobrobyt.

Czytaj więcej

Konrad Szymański: Pułapka reform sądownictwa

Wejście Ukrainy do Unii Europejskiej. Polska ma strategiczny interes w tym, by nastąpiło

Dobrze obrazuje to sprawa ukraińska. Polska rosła w oczach za sprawą swojej postawy od pierwszych dni wojny. Nie wyklucza to rachub w sprawie transportu i zboża. Aby jednak nie popaść w sprzeczności i co gorsza w śmieszność, trzeba porzucić język maksymalizmu moralnego, którym na co dzień próbujemy dyscyplinować „wyrachowany” Zachód. Unikniemy wtedy komentarzy, że byliśmy „najgłośniejszym krajem popierającym Ukrainę do czasu pojawienia się pierwszego traktora” („Financial Times”).

Napięcia dotyczące zaoferowanych przez UE środków handlowych na rzecz wsparcia Ukrainy dobrze pokazują, co czeka nas w negocjacjach akcesyjnych tego kraju. Wejście Ukrainy do Unii oznacza ustanowienie u naszego sąsiada wysokich standardów ochrony inwestycji, egzekwowania prawa i walki z korupcją, co otwiera dla polskiej gospodarki znaczące szanse i korzyści. Nasza bliskość przypieczętowana doświadczeniem migracji ukraińskiej do Polski jest atutem. Korzyści polityczne obecności Ukrainy w UE wyrażać się będą w dalszym przesunięciu unijnego środka ciężkości w naszym kierunku. Mimo to dziś polski dyskurs jest zdominowany przez problemy, jakie się z tym mogą wiązać dla sektora transportowego oraz dla rolnictwa. Te i inne problemy mają charakter obiektywny. Są dostrzegane także przez inne stolice w UE. Unia ma też narzędzia, by je rozwiązać. Jeśli natomiast pozwolimy, by nam przesłoniły całość obrazu, utracimy szansę na strategiczne wzrastanie w Europie.

Kolosalnym dodatkowym problemem będzie finansowanie polityk UE – w tym spójności i polityki rolnej – po ukraińskiej akcesji, przy założeniu utrzymania bardzo skąpej postawy fiskalnej państw Północy. Prosta projekcja dzisiejszych kosztów i reguł finansowania tych polityk na Ukrainę, która daje rachunek rzędu 150 mld euro, nie ma większego sensu. Może z wyjątkiem ukazania skali problemu.

Wejście każdego kraju do Unii to przebudowa budżetu i polityk oraz stosowne skrojenie okresów przejściowych, klauzul, kalibracji pod możliwości UE w danym momencie. Polska ma jednak strategiczny interes nie tylko w tym, by utrzymać możliwie szerokie finansowanie tych polityk, ale i w samej ukraińskiej akcesji. Dlatego jest bardzo ważne, jaką rolę dla siebie w tym procesie wybierzemy. Jeśli nie zyskamy większej pewności co do możliwych rozwiązań na poziomie unijnym, zostaniemy wepchnięci w rolę państwa, które – zgodnie ze swoją neurotyczną skłonnością – z pierwszego adwokata Kijowa, stanie się najgłośniejszym oponentem akcesji. Na ten scenariusz tylko czekają państwa, które naprawdę nie chcą Ukrainy we Wspólnocie, ale najchętniej schowałyby się za nasze plecy, by nie ponosić odpowiedzialności za strategiczną klęskę UE.

Wejście Ukrainy do Unii może przynieść korektę rozłożenia zysków z integracji w polskiej gospodarce, ale nominalna skala tych zysków będzie na tyle wysoka, by być pewnym, że może to być operacja dla Polski korzystna. Na dziś jednak – bez zrozumienia tej logiki – to kolejna, trzecia tykająca bomba pod polskim poparciem dla procesu integracji.

Energetyczna transformacja kosztuje. Ale jej brak byłby jeszcze bardziej kosztowny

Jednak najwyraźniej wyświetlonym dziś problemem polskiego członkostwa w UE jest szeroko pojęta transformacja klimatyczna w Europie. Przeobrażenie energetyki w Polsce ma już silne podstawy i staje się wsparciem, a nie obciążeniem dla gospodarki. To koszty braku transformacji są znacznie wyższe, o czym wiedzą już firmy, szczególnie te zależne od paliw kopalnych.

Zmiana budzi jednak uzasadnione lęki z uwagi na to, że zaczyna dotyczyć nie oddalonej wielkiej gospodarki – elektrowni i hut – ale także naszych gospodarstw domowych, codziennych nawyków. Polska była najbardziej ofensywnym krytykiem ustanowienia systemu handlu emisjami  ETS-2 w mieszkalnictwie i transporcie. Premier Mateusz Morawiecki skutecznie organizował w tej sprawie sprzeciw całej Europy Środkowej, wskazując na nieproporcjonalne ryzyko uderzenia w grupy zagrożone ubóstwem energetycznym i transportowym. Dlatego kluczowym polskim postulatem było rozłożenie kosztów w oparciu o korzystne dla nas kryterium PKB per capita. Zostało to zrealizowane tylko częściowo – za sprawą powołania Społecznego Funduszu Klimatycznego, którego Polska ma być głównym beneficjentem.

Biorąc pod uwagę nasze doświadczenia z nieobliczalnością pierwszego systemu ETS i bezpośrednie oddziaływanie ETS-2 na koszty ciepła i transportu, tym samym na standard życia obywateli w UE, trudno na tym budować przekonanie o sprawiedliwym charakterze tej części transformacji. Tym samym to kolejna – już czwarta – tykająca bomba pod polskim euroentuzjazmem.

Sprawa transformacji klimatycznej w motoryzacji i ciepłownictwie to bardzo dobra ilustracja osłabienia pozycji Rady Europejskiej – a zatem czynnika stricte politycznego – w ostatnich latach tracącego na znaczeniu w zderzeniu z technokratycznie nastawioną Komisją Europejską. Z uwagi na polski sprzeciw Rada nigdy nie poparła takich działań jak ETS-2 czy kontrowersyjnych działań w obszarze rolnictwa. Komisja nie widziała jednak przeszkody, by przedstawić te inicjatywy na podstawie poparcia minimalnej grupy państw koniecznych do przyjęcia legislacji w ramach procedury większości kwalifikowanej. Tym samym, lekceważąc w pełni uzasadniony – jak widać po ostatnich społecznych protestach – sprzeciw Polski.

Widząc polityczne manewry centroprawicy (EPP) przed kolejnymi wyborami do Parlamentu Europejskiego, można mieć nadzieję na konieczne korekty tego kursu w nadchodzącej kadencji parlamentu i nowej KE. Jak widać, nie tylko Polak jest mądry po szkodzie.

Wszystkie te problemy musimy sobie wyjaśnić w kraju, by na powrót skonsolidować nasze stanowisko wobec Europy. Jednak, aby te ryzyka dla polskiego członkostwa w UE naprawdę trwale zminimalizować, także Europa się musi zmienić.

Czytaj więcej

Konrad Szymański – posłaniec złych nowin

Problemy Polski są tak samo ważne jak Francji czy Niemiec. Zachodnia Europa powinna to wreszcie zrozumieć 

Mimo ogromnego kredytu zaufania wobec Donalda Tuska w Europie, pojawiły się już komentarze, które z niecierpliwością, a nawet oburzeniem odnotowały decyzje Warszawy w kluczowych sprawach UE. Nowy hiperproeuropejski polski rząd w pierwszych tygodniach urzędowania zdążył już głosować przeciwko paktowi migracyjnemu Unii, utrzymał wzmocnioną kontrolę granicy z Białorusią, przyjął negatywne stanowisko w sprawie zmian traktatu proponowanych przez Parlament Europejski, zachowuje krytyczne stanowisko wobec liberalizacji handlu z Ukrainą i zaczął zadawać znane pytania o koszty redukcji emisji CO2 o 90 proc. do 2040 roku. Ile w tym gry taktycznej, a ile szczerego podążania szlakiem Jarosława Kaczyńskiego i Mateusza Morawieckiego, nie powinno Brukseli interesować.

To jest bardzo dobry moment, aby nasi europejscy partnerzy zrozumieli, że te i inne sprawy są wyrazem obiektywnych polskich interesów i uwarunkowań. Co najważniejsze, wszyscy powinni zrozumieć, że problemy Warszawy są tak samo ważne jak problemy Paryża, Berlina czy Hagi. Nawet jeśli są odosobnione. Nawet jeśli w jednej czy drugiej stolicy budzą sprzeciw ideowy.

Zachodnia Europa, która chętnie sama empatycznie patrzy na swoje uwarunkowania społeczne, np. gdy chodzi o deficyt budżetowy we Francji czy potrzeby rolników w Holandii, powinna w końcu tę samą zasadę przyjąć w stosunku do Warszawy. Tego brakowało od początku naszego członkostwa w UE. Z czasem zaczęło być wygodnie wrzucać te realne problemy do kosza z napisem „populizm”. A sprawa, jak widać, jest bardziej złożona. Tak jak swoje uwarunkowania systemowe mają unijne Południe (skłonność do finansowania długiem, mniejsza konkurencyjność) i Północ (otwartość handlowa, rygoryzm fiskalny), tak samo swoje trwałe uwarunkowania ma Europa Środkowa (bezpieczeństwo, brak doświadczenia kolonialnego w migracji, wciąż mniejsza zamożność obywateli). Nasz region to nie żadne „nowe państwa członkowskie” – to trzeci, pełnoprawny wymiar UE. I tak powinien być traktowany.  

Dlatego kiedy kolejny polski premier pokazuje twarde dane o odziedziczonej strukturze wytwarzania ciepła czy energii, o większym zagrożeniu ubóstwem energetycznym czy o roli sektora transportu i logistyki w gospodarce swego kraju, UE i jej stolice muszą w większym stopniu słuchać. Dokładnie tak samo jak to się dzieje, gdy niemiecki kanclerz kieruje lwią część pomocy publicznej w UE do swojej gospodarki, a francuski prezydent przedstawia pod sam koniec negocjacji swoje fundamentalne wątpliwości do umowy UE z Mercosur.

UE powinna lepiej przemyśleć doświadczenia brexitu. Jak przywrócić poczucie bezpieczeństwa narodom Unii? 

Kiedy w 2016 r. rozpoczęły się negocjacje umowy z Wielką Brytanią, która miała rozwiązać brytyjskie – i obiektywne, i urojone – problemy z członkostwem w UE, z trudem, ale jednak zaczęło się przedzierać myślenie polityczne. Nagle okazało się, że nie tylko można wprowadzić ograniczenia swobody przepływu osób 12 lat po akcesji krajów Europy Środkowej do UE, ale nawet zrelatywizować traktatową zasadę „ever closer union” (coraz ściślejszej Unii).

Umowa już nie pomogła. Było za późno. Ale tym bardziej UE powinna lepiej przemyśleć doświadczenie brexitu. Raz uruchomione procesy niezdefiniowanego rozchodzenia się dróg, utraty zaufania bardzo trudno zatrzymać. Zespół premiera Davida Camerona uzbrojony w jednoznaczne dane ekonomiczne podobne do tych, jakie przywołałem na początku o Polsce, okazał się bezbronny wobec niezdefiniowanego pomruku niezadowolenia, niechęci, zniecierpliwienia, które wyprowadziły jeden z najbardziej wygranych na integracji kraj poza Unię. Bardzo plastycznie i sugestywnie pokazał tę nieuchwytną niczym mgła siłę emocji społecznych Toby Haynes, filmując książkę Jamesa Grahama pt. „Brexit: Uncivil War”, gdzie Benedict Cumberbatch wciela się w rolę Dominika Cummingsa – pioniera mikrotargetowania w sieci.

Ostrożność w takich koncesjach jest ze wszech miar uzasadniona. Po co byłoby ratować UE za cenę pozbawienia jej traktatowego sensu? Ale między dekompozycją Unii a obroną tępego, oderwanego od realiów status quo jest sporo miejsca na politykę. Chowanie się za technokratyczny determinizm nie jest tu żadnym rozwiązaniem. Polityce właśnie miała służyć merkelowska „union methode”, zakładająca, że wraz z traktatem z Lizbony UE może więcej, ale tylko pod międzyrządowym przywództwem kolegialnym premierów państw Unii. Dobrowolny uwiąd Rady Europejskiej w ostatnich latach jest tym samym jednym z powodów kryzysu i postępującego braku bezpieczeństwa procesu unijnego dla państw UE.

Czy polski premier będzie uważnie słuchany na posiedzeniu Rady, czy poza nią, to jednak sprawa nie najważniejsza. Istotne jest to, że ma być słuchany – jak wszyscy inni – z uwagą i konsekwencjami dla kursu całej UE. Tylko tak przywrócimy realizm procesowi integracji, a poczucie bezpieczeństwa naszym narodom, w tym Polakom, którym zaczyna go brakować.  

Status płatnika netto i inne bomby pod członkostwem Polski w UE

Społecznego poparcia dla polskiego członkostwa w UE nie powinniśmy traktować jako rzeczy pewnej i trwałej. Dzieje się tak z powodu niepewności ogarniającej cały Zachód na skutek wielu kryzysów oraz zmian w globalnym porządku handlu i polityki. Jesteśmy częścią tego świata. Dlatego odczuwamy podobne lęki. UE – przez lata postrzegana przez nas jako polityczna anestezjologia – nie zwalnia nikogo z rachub i trudów kształtowania własnego losu. Jej rola w zarządzaniu publicznym będzie jednak rosła z powodu rosnącej złożoności i współzależności dzisiejszego świata – między gospodarkami, państwami, w obszarze cyfrowym, środowiska, klimatu czy zdrowia.

Dlatego potrzebujemy chłodniejszej analizy, rachub i ustabilizowanej odpowiedzi w czterech wskazanych tu obszarach – naszej przyszłej roli płatnika netto, kwestii współzależności, wejścia Ukrainy do Unii i polityki klimatycznej – które mają destrukcyjny potencjał dla polskiego członkostwa w UE. Ryzyko to jest potęgowane przez kierunkowe operacje dezinformacyjne w tych obszarach, których już dziś jesteśmy świadkami. Działają i będą działały tu siły krajowe i zagraniczne.

Status płatnika netto do budżetu UE, akcesja Ukrainy, transformacja klimatyczna i rosnąca współzależność w świecie Zachodu to cztery tykające bomby pod członkostwem Polski w Unii. Trzeba je rozbroić, zanim będzie za późno. By to zrobić, potrzebujemy nie tylko uporządkowania naszego myślenia w kraju, odrzucenia dezinformacji i propagandy, ale także wyraźnie większego zrozumienia w głównych stolicach Zachodu.

Do tej pory było z tym różnie. Najwyższy czas na zmiany u nas. Najwyższy czas na zmiany w Europie. Zegar tyka.

Konrad Szymański

Były minister ds. europejskich w rządach Beaty Szydło i Mateusza Morawieckiego, były zastępca dyrektora Polskiego Instytutu Ekonomicznego.

Polacy słusznie są przekonani, że krajowy sukces gospodarczy jest okupiony ich ciężką pracą, wyrzeczeniami, a także coraz mocniej odczuwanymi szkodami społecznymi, o których słyszymy w rozrachunkowych, często gorzkich, ale bardzo potrzebnych debatach międzypokoleniowych. Jednocześnie nie zdajemy sobie sprawy, że ten sam wysiłek poza wspólnym rynkiem Unii Europejskiej przynosiłby nieporównywalnie mniejsze zyski, efekt jakościowej zmiany gospodarki byłby ograniczony, a nasza podrzędna rola na kontynencie byłaby tylko utrwalana. Bez wsparcia budżetu Unii doganianie Zachodu – tam gdzie chodzi o infrastrukturę i usługi publiczne – mogłoby się w ogóle nie wydarzyć.

Pozostało 97% artykułu
Plus Minus
Oswoić i zrozumieć Polskę
Plus Minus
„Rodzina w sieci, czyli polowanie na followersów”: Kiedy rodzice zmieniają się w influencerów
Plus Minus
Gość "Plusa Minusa" poleca. Robert M. Wegner: Kawałki metalu w uchu
Plus Minus
Bogusław Chrabota: Rok po 7 października Bliski Wschód płonie
Plus Minus
Jan Maciejewski: Pochwała przypadku
Plus Minus
„Pić czy nie pić? Co nauka mówi o wpływie alkoholu na zdrowie”: 73 dni z alkoholem