Konrad Szymański – posłaniec złych nowin

Padają kolejne zapowiedzi odcięcia Polski od unijnych pieniędzy. Konfrontacja polskiej prawicy z Brukselą jest do pewnego stopnia nieuchronna. Tym bardziej przydaliby się jej ludzie z chłodną głową, tacy jak Konrad Szymański.

Publikacja: 21.10.2022 17:00

Konrad Szymański nie został odwołany. Sam poprosił Morawieckiego o dymisję. Sugerował ją od dłuższeg

Konrad Szymański nie został odwołany. Sam poprosił Morawieckiego o dymisję. Sugerował ją od dłuższego czasu, źle znosił podjazdowe wojny, jakie toczyli z nim politycy Solidarnej Polski

Foto: Aleksiej Witwicki/Gazeta Polska/Forum

Konferencja prasowa w Otwocku na temat dystrybucji węgla do polskich domów. Premier Mateusz Morawiecki występuje z wicepremierem Jackiem Sasinem u boku. Obaj demonstrują zadowolenie z dogadania się z samorządami w sprawie węglowych dostaw. Ale przy okazji okadzają się nawzajem – ponad zwyczajową miarę. A przecież dopiero co Sasin dyskutował w partyjnych gremiach o dymisji Morawieckiego.

To oczywiste, że to Jarosław Kaczyński kazał im demonstrować przyjaźń. Pozostawił Morawieckiego na urzędzie premiera, ale zdaniem komentatorów tylko jako ewentualnego kozła ofiarnego przed wyborami w przyszłym roku. Premier ma ciągnąć wózek w najtrudniejszym okresie – zimą. Pozostał za wysoką cenę. Zaczęło się odzieranie go ze współpracowników.

Czytaj więcej

Wojna w Ukrainie. Politycy w pułapce kultury targowania

Osamotniony premier

O to także padły pytania na konferencji w Otwocku. Morawiecki wyraził w swoim zwykłym, bezbarwnym stylu niemal zadowolenie z tych zmian personalnych. Na stanowisku szefa Kancelarii Premiera jego zaufanego Michała Dworczyka zastąpił zaufany Kaczyńskiego – były marszałek Marek Kuchciński. To zarazem symbol odwracania zmian kadrowych w całej ekipie rządowej. 47-letniego sprawnego urzędnika zastępuje starszy o 20 lat czysto partyjny polityk, znany w ostatnich latach głównie z oskarżeń o dygnitarskie maniery. A Morawiecki musi udawać, że się z tej roszady cieszy.

Podobnie nie zadrgał mu mięsień na twarzy, kiedy go pytano o odejście Konrada Szymańskiego z funkcji ministra do spraw europejskich. Zastąpił go jeden z wiceministrów spraw zagranicznych Szymon Szynkowski vel Sęk. Szymański uchodził za jednego z najbliższych i najbardziej niezastąpionych przewodników premiera po świecie brukselskich instytucji. Wcześniej był tam bardzo sprawnym europosłem. Uczyniono go teraz symbolem zbyt ustępliwej, pełnej złudzeń i zakończonej fiaskiem polityki Morawieckiego wobec Brukseli. To fiasko podważa poniekąd sens dalszej misji samego premiera.

Otwarcie ogłosili je politycy Solidarnej Polski, ciesząc się z odejścia „rzecznika appeasmentu”. Zbigniew Ziobro wojował z Szymańskim już w europarlamencie, kiedy obaj byli w PiS. Także część wojowniczego ludu pisowskiego wieszczy w internecie nową erę. Politycy PiS mówią półgębkiem o większej ofensywności, zgodnie z niedawnymi tezami europosłów Legutki i Krasnodębskiego.

Zacznijmy od tego, że Szymański nie został odwołany. Sam poprosił Morawieckiego o dymisję. Sugerował ją od dłuższego czasu, źle znosił podjazdowe wojny, jakie toczyli z nim politycy Solidarnej Polski (podobnie było wcześniej z ministrem klimatu Michałem Kurtyką). Ale możliwe, że tylko wyprzedził ruch personalny Jarosława Kaczyńskiego.

Kto wyczekiwał kompromisu

Prezes już przed wielu laty miał do młodego europosła z Poznania pretensje, że ten w jego obecności… trzyma ręce w kieszeniach. Potem tolerował jego obecność jako wiecznego eksperta objaśniającego meandry unijnego prawa i obyczaju, ale traktował jako drażniącego posłańca przynoszącego zbyt często złe nowiny.

To zabawne, ale Szymańskiego uczyniono symbolem także i tego, czego nawet nie dotknął. Z jednej strony politycy SP, ale z drugiej także liberalne media łączą go z irytującymi Kaczyńskiego ustępstwami warunkującymi Krajowy Plan Odbudowy. Czyli tak zwanymi kamieniami milowymi, które i tak nie odblokowały funduszy na KPO.

Prezesa PiS szczególnie rozwścieczyła istotnie dziwna zgoda na zmiany w regulaminie polskiego parlamentu (mające gwarantować większą przejrzystość procesu legislacyjnego, zwłaszcza obowiązek konsultacji). Mogą się one wydawać uzasadnione, ale trudno sobie wyobrazić bardziej dosadny przykład ingerencji brukselskich eurokratów w wewnętrzny ustrój Polski. Tyle że Szymański kamieni milowych nie negocjował. Robił to aparat ministra rozwoju Waldemara Budy, urzędnicy słabo zorientowani w dylematach czysto politycznych. Skądinąd o Budzie też się mówi jako o kandydacie do dymisji.

Można oczywiście przedstawiać Szymańskiego jako symbol czegoś ogólniejszego: klimatu wyczekiwania na kompromis z Unią, którego nie da się osiągnąć. Tyle że tak naprawdę głównymi twarzami tego wyczekiwania byli Morawiecki i do pewnego momentu sam Kaczyński. To oni zdecydowali się zaakceptować mechanizm „pieniądze za praworządność” i zamierzali przynieść Polakom KPO na tacy jako sukces. Dziś stają się ofiarami tego kursu, więc decydują się na złożenie magicznej ofiary. Przecież nie z siebie.

Czego posłańcem był Szymański? Kiedy członkowie rządu Morawieckiego (przede wszystkim Ziobro, ale sam Morawiecki też) bagatelizowali wyrok Trybunału Sprawiedliwości UE w sprawie Izby Dyscyplinarnej, on tłumaczył im, że jest on najzupełniej realny i że licznik kary finansowej będzie bił nieubłaganie. Kiedy Ziobro w cieniu tego wyroku brał się za projektowanie kolejnej reformy sądów polegającej na spłaszczaniu ich struktury, Szymański przestrzegał, że to będzie wyglądało na szykowanie czystki sędziów i że nie da się tego pogodzić ze staraniami o fundusze z KPO. Kiedy Ziobro zażądał, aby Polska wycofała się z Europejskiego Systemu Handlu Emisjami, minister do spraw europejskich objaśniał, że to po prostu część prawa unijnego i że nie można być poza ETS, pozostając w Unii. Że w dodatku ciężko jest Polsce przebić się ze swoimi protestami przeciw spekulacyjnej naturze systemu, skoro inne kraje szybciej zmodernizowały swoją energetykę, a niektóre na tych spekulacjach zarabiają. Skądinąd energetyka to dziś jedna z głównych przestrzeni politycznej ekspansji Ziobry. Nawet neutralne lub korzystne dla Polski unijne regulacje dotyczące tej sfery są przez polski rząd oprotestowywane właśnie za sprawą ministra sprawiedliwości.

We wszystkich tych sprawach polska prawica, coraz częściej i sam Kaczyński, woli zatykać uszy, niż słuchać przestróg. Ale oczywiście można na to spojrzeć inaczej. Być może wiara Szymańskiego w to, że kluczem zasadniczym jest zręczniejsze poruszanie się na brukselskich korytarzach, nie zawsze wystarczy.

Czytaj więcej

Tusk i Kaczyński stawiają na polaryzację

Zacieśnianie Unii trwa

Zgodziliśmy się na tak zwany mechanizm warunkowości. Tyle że Komisja Europejska zapowiedziała wstrzymanie pieniędzy na KPO bez żadnej oficjalnej procedury. Wymuszanie kamieni milowych, w tych tak wątpliwych jak dyktowanie kształtu sejmowego regulaminu, odbyło się bez formalnej podstawy. Po prostu: my, Unia, dysponujemy środkami (których współfundatorem jest przecież także Polska), my więc dyktujemy warunki.

Samo uznanie przez KE polskiej ustawy likwidującej Izbę Dyscyplinarną Sądu Najwyższego za niewystarczającą może budzić wątpliwości. Owszem, wprowadzono do niej w Sejmie poprawkę Solidarnej Polski nieco osłabiającą możliwość podważania sędziowskiej bezstronności. Owszem, prezesi niektórych sądów zależni od Ziobry utrudniają powrót sędziom odwołującym się z powodzeniem od dyscyplinarnych orzeczeń. Ale czy istotnie Polska powinna być zainteresowana systemem, w którym jeden sędzia kwestionuje prawo innego sędziego do orzekania? I czy powinna nam taki system narzucać odgórnie Unia? Na podstawie bardzo ogólnikowych zapisów europejskich traktatów gwarantujących każdemu „prawo do bezstronnego sądu”?

Nie byłem i nie jestem zwolennikiem dłubania przez PiS w sądownictwie tak, aby zwiększać wpływ parlamentu i władzy wykonawczej na sędziowskie nominacje. Nie da się jednak ukryć, że system niemiecki czy hiszpański też taki wpływ przewidują. Czy wystarczy dawna konkluzja Komisji Weneckiej, że w Polsce to jest groźniejsze z powodu niższej kultury politycznej?

Ale ważniejsze jest coś jeszcze innego. Ta próba sterowania modelem wymiaru sprawiedliwości w Polsce jest częścią większej całości. To pomysł na bardziej zintegrowaną Unię, według rządu Niemiec mającą zmienić się w federalne państwo. Dokonywanie takich zmian „niepostrzeżenie”, drogą wyroków TSUE czy poszczególnych decyzji Komisji Europejskiej, nie jest ani przejrzyste, ani w związku z tym demokratyczne.

Rodzi to szczególne wątpliwości w obliczu wojny w Ukrainie. To nie w polskiej prawicowej prasie, a na liberalnym amerykańskim portalu Politico pojawił się tekst uznający tę wojnę za wyzwanie dla centralistycznych tendencji w Unii (i zresztą dla trendów progresywnych). Czy w warunkach kompromitacji elit niemieckich i francuskich trzeba sobie życzyć na przykład bardziej wspólnej polityki międzynarodowej?

To akurat nie ma nic wspólnego z ujednolicaniem pojęcia praworządności w sądownictwie. Ale nam przecież kroją się spory w wielu różnych sferach. Oto pojawiły się, na razie w postaci tak zwanych przecieków, sygnały, że Polska może mieć kłopot z instalowaniem elektrowni atomowych w oparciu o kapitał amerykański. Komisja Europejska ma być skłonna kwestionować tę decyzję, powołując się na brak przetargów, więc realnej konkurencji. Piękna to idea, tyle że wcześniej Węgry czy Francja taką zgodę uzyskiwały. Jeśli wybuchnie taki spór, staniemy w obliczu pytania o granice naszej suwerenności wobec najbardziej elementarnych wyzwań geopolitycznych. Jak rozumiem, polska opozycja gotowa jest w każdej sprawie oglądać się na unijne instytucje. Bronią opozycji jest powoływanie się na to, że nie dostajemy z Unii kolejnych transz pieniędzy. Donald Tusk mówi otwarcie: dopiero ja wam to załatwię. Czy naprawdę jesteśmy pewni, że w tych przepychankach chodzi tylko o praworządność, o to, jak ma funkcjonować w Polsce sądownictwo? A może o to, kto ma rządzić Polską?

Ile w tym polityki

Skądinąd unijna presja może się powiększyć. „Rzeczpospolita” pierwsza napisała o zapowiedziach unijnego urzędnika Marca Lemaître’a, szefa dyrekcji ds. polityki regionalnej UE, jakobyśmy nie spełniali standardów karty praw podstawowych, przez co zagrożone byłyby już nie tylko pieniądze dla Polski z KPO, ale z całego funduszu spójności, czyli głównego budżetu UE. Mówił on przy tym niejasno o niezałatwionym problemie polskich sędziów.

A przecież zaledwie we wrześniu Komisja Europejska uznawała, że Polska nie podpada pod postępowanie „pieniądze za praworządność", publicznie potwierdził to wtedy Johannes Hahn, komisarz UE ds. budżetu. Czy te nowe sygnały to przesuwanie granicy wytrzymałości Polski, tak żeby wszystko uzgadniała z Brukselą? A może pogłębienie gry na rzecz interesów polskiej opozycji i Tuska jako przyszłego premiera? Może wreszcie Komisja Europejska ulega presji radykałów z Parlamentu Europejskiego? Co tu jest jednak jeszcze debatą nad prawem, europejskimi standardami, a co czystą polityką?

Czy skuteczny może być w Polsce jedynie rząd autoryzowany przez kierownictwo Unii Europejskiej? Piotr Trudnowski, szef Klubu Jagiellońskiego, z którego politycznymi ocenami zazwyczaj się zgadzam, napisał tym razem niejasny komentarz. Wynika z niego, że PiS zaplątany w nieudane gry o udział w unijnym torcie nie liczył się ze słuszną intuicją innego komentatora Marka Cichockiego. Ten kilka lat temu nauczał polską prawicę, że powinna pojąć: Polsce się mechanicznie nic od Europy nie należy.

Skłonny jestem nawet podzielić tę wyjściową intuicję Cichockiego. Tyle że na pogląd, wedle którego podstawowym warunkiem powodzenia Polski są unijne środki, pracowali wszyscy: i euroentuzjastyczna opozycja na czele z PO, i czasem stawiający się Unii ludzie Kaczyńskiego. Nie wiadomo więc, na czym dziś miałoby polegać przyswojenie sobie tej maksymy. Jaką politykę powinno się prowadzić? Piotra Trudnowskiego, ale i polityków, proszę o jaśniejsze diagnozy i recepty. Doraźnie to wygląda tak, że radykalizmy się napędzają. Luksemburczyk Marc Lemaître, nie wiadomo, na ile przemawiający w imieniu całej Komisji, żąda od Polski przywrócenia zawieszonych sędziów, chociaż umówiliśmy się tylko na danie im prawa odwoływania się od dyscyplinarnych wyroków. Z kolei Ziobro robi wszystko, aby nie mogli oni z tych zapowiedzi skorzystać.

Zarazem to wszystko jest wciąż jeszcze nierozstrzygnięte, w sprawie KPO Polska nie złożyła nawet wniosku. Ale też mamy świadomość, że w tym starciu machina Unii jest od polskiego rządu silniejsza. Mówimy, że polscy urzędnicy zgodzili się sami na zmiany w sejmowych procedurach? Ale czy nie rozmawiali po trosze z szantażystą?

Czytaj więcej

Iluzje kandydatów na polskich Orbánów

Potrzeba chłodnych głów

Zbliżamy się do jakiegoś przesilenia we wzajemnych relacjach. To by wymagało solidnej debaty na temat modelu naszej koegzystencji z Unią i kształtu samej Unii. Tyle że mamy świadomość, jak bardzo wszelka sensowna debata jest niemożliwa przy polskiej polaryzacji, zwłaszcza w obliczu kampanii wyborczej. Możliwe jest tylko wzajemne przedrzeźnianie się, względnie pokazywanie sobie języka.

Rozumiem odruch polskiego obozu władzy, który czuje się szantażowany czy zwodzony przez Unię. Rozumiem, chociaż przykład wielomiesięcznych przepychanek wokół Izby Dyscyplinarnej pokazywał, jak często odpowiedzią Zjednoczonej Prawicy były jałowe sztuczki. Sądzę, że atmosfery wzajemnej konfrontacji do końca uniknąć się nie da. Aczkolwiek emocja jest w polityce złym doradcą, a krzyk – zwykle chybioną odpowiedzią.

Dlatego odejście Konrada Szymańskiego uznaję za zły prognostyk, nawet jeśli w tej czy innej sprawie mógł się mylić. Temu rządowi przydałyby się w roli doradców zarówno gołębie, jak i jastrzębie. Ci pierwsi, ludzie o chłodnych głowach, po to, aby odróżniać rzeczy ważne od nieważnych i unikać iluzji szarż na oślep.

Boję się, że nowy minister do spraw europejskich stanie się głównie megafonem kampanijnej wrzawy, choćby w sprawach, w których jego poprzednik miał rację, a które przywołuję na początku tekstu. Choć mogę się oczywiście mylić. Oby.

Poproszony o rozmowę, sam Szymański odmawia. Pozostawia nas z tylko takim komentarzem: – To prawda, że atmosfera wewnątrz Unii nie sprzyja naszemu rządowi, ale odpowiedzią musi być ciągła kalkulacja polskich interesów, rzeczowa argumentacja, a nie ślepa emocjonalna awantura. To nie jest sprawa abstrakcyjnych relacji, ale sprawa powagi państwa i jego autorytetu. To kluczowa waluta nie tylko w sprawach unijnych, ale w ogóle w polityce zagranicznej.

Konferencja prasowa w Otwocku na temat dystrybucji węgla do polskich domów. Premier Mateusz Morawiecki występuje z wicepremierem Jackiem Sasinem u boku. Obaj demonstrują zadowolenie z dogadania się z samorządami w sprawie węglowych dostaw. Ale przy okazji okadzają się nawzajem – ponad zwyczajową miarę. A przecież dopiero co Sasin dyskutował w partyjnych gremiach o dymisji Morawieckiego.

To oczywiste, że to Jarosław Kaczyński kazał im demonstrować przyjaźń. Pozostawił Morawieckiego na urzędzie premiera, ale zdaniem komentatorów tylko jako ewentualnego kozła ofiarnego przed wyborami w przyszłym roku. Premier ma ciągnąć wózek w najtrudniejszym okresie – zimą. Pozostał za wysoką cenę. Zaczęło się odzieranie go ze współpracowników.

Pozostało 95% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi