Wojna w Ukrainie. Politycy w pułapce kultury targowania

Im bardziej Ukraińcy wypierają Rosjan ze swego terytorium, tym bardziej przybliża się perspektywa przekształcenia konfliktu w atomowy. Ale musimy ryzykować i musimy się nauczyć żyć w stanie ryzyka. Nawet jeśli zakłóci to nam wygodne życie.

Publikacja: 14.10.2022 10:00

Na madryckiej imprezie organizowanej przez populistyczną partię Vox premier Mateusz Morawiecki wygło

Na madryckiej imprezie organizowanej przez populistyczną partię Vox premier Mateusz Morawiecki wygłosił mowę, gromko wygrażając eurokratom. Wydaje się, że ta próba wykrzesania nowych emocji podyktowana jest nadzieją na jakąś zmianę układu sił w samej Unii oraz trwającą już polską kampanią wyborczą

Foto: JesúS HellíN/Zuma Press/Forum

Były prezydent Bronisław Komorowski oznajmił na antenie RMF FM, że prezydent Ukrainy Wołodymyr Zełenski powinien siąść do rokowań z prezydentem Rosji Władimirem Putinem. „Rozumiem, że prezydent Zełenski pręży mięśnie i już się dostosowuje do tego, że prawdopodobnie Putin tę wojnę przegra. Ale jeszcze nie należy dzielić skóry na niedźwiedziu. Niedźwiedź jeszcze żyw i hasa w lesie” – oznajmił Komorowski. Ta wypowiedź dziwnie słabo została nagłośniona przez media dawnego liberalnego mainstreamu. Gdyby to powiedział któryś z polityków obozu rządzącego, wrzawa trwałaby tam tygodniami. Podobnie niewiele miejsca zajęły rozważania na temat wyskoku byłego szefa MSZ Radosława Sikorskiego. Swoim dowcipem na Twitterze rzucił posądzenie na Amerykanów, którzy mieliby rzekomo zaatakować rurociąg Nord Stream. Nie znamy motywacji tego ponoć poważnego polityka. Wiemy za to, że na jego głos powoływali się rosyjscy dyplomaci w ONZ, a w szerszym sensie propaganda Kremla.

Skądinąd prawicowa prasa przypomniała o jeszcze przedwojennych, mocno dwuznacznych wypowiedziach Sikorskiego. W maju 2016 r. zachęcał na przykład Ukrainę do rezygnacji z Donbasu.

W debacie publicznej pojawiły się ciekawe podsumowania takich postaw. Bloger Zbigniew Szczęsny przedstawił postawę Komorowskiego jako kwintesencję podejścia okrągłostołowych elit do polityki. Mają być one podporządkowane swoistej „kulturze targów”, która doprowadziła w przeszłości do historycznego kompromisu części dawnych ludzi Solidarności z postkomunistami, zgody na podzielenie się z nimi wpływami gospodarczymi, na patologiczne układy biznesowe itd.

Myślę, że „kultura targów” bywa realną rzeczywistością często także w wielu zwykłych demokracjach, nieobciążonych garbem postkomunizmu. I nie potrzeba do jej ujawnienia się doświadczeń Okrągłego Stołu. Opisuję we właśnie wydanym piątym tomie politycznej historii USA w wieku XX, jak Franklin Delano Roosevelt wierzył, że dogada się ze Stalinem, zupełnie tak samo jak targował się w samej Ameryce z demokratycznymi, a czasem i republikańskimi senatorami.

Takie podejście przejawiało i przejawia wielu polityków, których umownie można opisać jako liberalnych. Jeśli dziś Angela Merkel domaga się nadal (wypowiedź sprzed kilku dni) „uwzględnienia interesu Rosji”, to demonstruje właśnie takie postrzeganie polityki. Do niedawna to samo mówił Emmanuel Macron, podręcznikowy przykład takiego myślenia, dziś chyba nieco zmieszany potężniejącą falą rosyjskich okrucieństw.

Oczywiście w obu przypadkach mamy zarazem do czynienia z jakąś interpretacją niemieckiego czy francuskiego interesu narodowego. Sprzeczną z retoryką praw człowieka i międzynarodowej solidarności. Niemniej niebędącą pewnie, przynajmniej w umysłach tych polityków, jedynie czystym pragmatyzmem zmieniającym się w cynizm.

Zarazem jednak warto zauważyć, że zaskoczenie deklaracjami Komorowskiego wynika także stąd, że naruszają one niepisany konsensus obowiązujący również po liberalnej czy lewicowej stronie polskiej sceny politycznej. Zakłada on unikanie wrażenia, że wywiera się na Ukrainę jakiś nacisk, bo wpisuje się w ten sposób w rosyjską grę. Donald Tusk, jak by mu nie wypominać dawnych flirtów z niemieckim pragmatyzmem, stosuje się do tego konsensusu. Oczywiście używa twardej retoryki wobec Rosji do czysto partyjnych ataków na prawicę (z wzajemnością). Co więcej, nieustannym lamentem wokół ekonomicznych, zwłaszcza energetycznych, trudności związanych z wojną on ten konsensus w praktyce osłabia. Ale nie podąża jednak drogą Komorowskiego.

Czytaj więcej

Teatralne role Tuska i Kaczyńskiego

Realiści po prawej

Komorowski i Sikorski nie są najbardziej typowymi przedstawicielami swojego obozu. W przeszłości byli prawicowcami, obaj kwestionowali Okrągły Stół. Czy ich obecny „pragmatyzm” to następstwo konserwatywnej tradycji czy skrajnie pragmatycznej praktyki? W roku 2010 to Komorowski jako prezydent uchodził za cichego zwolennika otwarcia Polski dla rosyjskiego kapitału. To on podejmował wódeczką ówczesnego prezydenta Rosji Miedwiediewa ledwie w kilka miesięcy po smoleńskiej katastrofie. Ale w imię jakich, jawnych czy ukrytych, powodów? Może osobistych motywacji albo interesów?

W każdym razie warto dodać, że obok cynicznej „kultury targów” istnieje też prawicowa odmiana stawki na „realizm” – już się tu z nią kilka razy próbowałem rozprawiać. Najmocniej determinuje ona linię Konfederacji. Także coraz bardziej wyrazistą krucjatę tygodnika „Do Rzeczy” na rzecz zmuszenia Ukrainy do ustępstw wobec Putina zamiast jej militarnego wspomagania i zachęcania do oporu.

Co ją z kolei motywuje? Wiele czynników. Konserwatywne z ducha potępianie romantycznego zrywu. Wiara w ciasno interpretowany „egoizm narodowy”, co wcale nie musi oznaczać czystej endeckości. Przekonanie, po części słuszne, ale też zmieniane w dogmat, że Polska jest pionkiem wykorzystywanym przez mocarstwa. Konkluzje mogą być tu skądinąd absurdalne, jak wtedy gdy w imię pretensji do Anglii i Francji zaleca się II Rzeczypospolitej po wielu latach rolę pionka w rękach Adolfa Hitlera. To jest „pragmatyzm” niektórych konserwatywnych japiszonów.

W przypadku części tych środowisk jakąś rolę gra mniej lub bardziej maskowana ukrainofobia. Także ogólna niechęć do Zachodu, do Unii Europejskiej, nawet do obecnych, rządzonych przez liberałów, Stanów Zjednoczonych może być tu motywem istotnym. Co ciekawe, na razie takie postawy nie wpływają jednak zupełnie na elity PiS, przywiązane do dawnego romantycznego hasła „za wolność naszą i waszą” i do stawiania na Amerykę. Nawet najbardziej „antyzachodni” Zbigniew Ziobro nie postępuje tą drogą. Jest konwencjonalnie antyputinowski i nie zaleca Polsce drogi Viktora Orbána.

Oczywiście antyputinowscy polscy liberałowie w taką postawę PiS nie wierzą. Równie konsekwentnie jak nie zauważają lub bagatelizują wybryki Komorowskiego czy Sikorskiego.

Czytaj więcej

Iluzje kandydatów na polskich Orbánów

Proputinizm czy debata o Unii?

W ustach Donalda Tuska występ premiera Mateusza Morawieckiego na zjeździe hiszpańskiej partii Vox staje się udziałem w zlocie proputinowskich sił zła, choć gośćmi byli tam zarówno prorosyjski już teraz otwarcie Orbán, jak i proamerykańska Giorgia Meloni. Czy stanięcie obok Orbána w konkretnej sprawie jest istotnie równoznaczne ze zbrodnią putinizmu? Zalecałbym w każdym razie politykom PiS daleko idącą ostrożność w takich manifestacjach przyjaźni.

Co jednak począć z takimi faktami jak niedawne konsultacje z Orbánem zarówno byłej kanclerz Niemiec Merkel, jak i obecnego Olafa Scholza? Oni najwyraźniej nie uważają go za trędowatego, ba, ich podejście do wojny jest aż nadto zbliżone do jego podejścia. Tego paradoksu Tusk już nie objaśnia swoim wyznawcom. Orbán jako partner polityków niemieckich nagle przestaje być postacią „odrażającą”.

Ale oczywiście atak na Morawieckiego w związku z jego wyprawą do Hiszpanii ma też inną podstawę. Polski premier, dopiero co dotkliwie osłabiony w samym pisowskim centrum władzy, wygłosił tam mowę gromko wygrażającą eurokratom. Wydaje się, że ta próba wykrzesania nowych emocji podyktowana jest z jednej strony nadzieją na jakąś zmianę układu sił w samej UE po włoskich, a może i szwedzkich wyborach. Z drugiej zaś trwającą już polską kampanią wyborczą. Tożsamościowy ton Morawieckiego („Jestem chrześcijaninem”) zwrócony jest do wyborców w kraju.

Opozycja oskarża Morawieckiego po raz kolejny o rozbijanie jedności Unii w obliczu rosyjskiego zagrożenia. Nie bardzo w siłę tej jedności wierzę, patrząc na manewry rządów w Paryżu, a zwłaszcza w Berlinie. Ale aż tak radykalny ton polskiego premiera uważam za błąd. Polacy nie powinni być zderzani z poczuciem, że wojują równocześnie z całym światem.

Zarazem nie sądzę, aby podczas wojny nie można się było spierać z eurokratami. Zwłaszcza w obliczu nasilających się tendencji federalistycznych, płynących zwłaszcza z Berlina. Ci, którzy traktują sam fakt sporu jako sabotaż w interesie Putina, ulegają spiskowemu widzeniu polityki. Nie mamy do czynienia z dwoma blokami zorganizowanymi na modłę wojskową. A jeśli w Brukseli nie wolno byłoby mieć własnego zdania, jaką wartość ma zmaganie się z kremlowskim dyktatem?

Czytaj więcej

Kaczyński kontra superpaństwo UE. Warto ryzykować polexit?

Widmo ataku jądrowego

Komunikaty rzeczników linii „pragmatycznej”, przyznajmy częściej po stronie prawicowej, stają się coraz bardziej emocjonalne, jeśli nie histeryczne. Ich zasadnicza teza jest prosta: eskalacja wojny prowadzi tak czy inaczej donikąd. Im bardziej Ukraińcy wypierają Rosjan ze swego terytorium, czym celniejsze zadają im ciosy (ostatnio zniszczenie mostu krymskiego), tym bardziej przybliża się perspektywa przekształcenia konfliktu w atomowy.

W zacietrzewieniu „realistów” jest coś coraz bardziej niezdrowego. Oto Łukasz Warzecha, czołowy rzecznik tej linii w „Do Rzeczy”, zaczynał od zimnych analiz zagrożenia, jednak nie z pozycji prorosyjskich. Dziś na Twitterze obsługuje rosyjską propagandę, przekonując, że ataki ludzi Putina na obiekty cywilne są usprawiedliwione, bo to tylko dążenie do zniszczenia „krytycznej infrastruktury” (elektrownie, ciepłownie). Taka jest logika polaryzacji.

Z kolei czołowy rzecznik interpretowania wszystkiego w kategoriach „geopolityki” Jacek Bartosiak zaczynał od względnie powściągliwych analiz samej wojny. Dziś przestrzega Polskę, że staje się ona ślepym narzędziem w rękach Ameryki. Skądinąd tak Warzecha, jak i Bartosiak to rzecznicy historycznej tezy, że w roku 1939 trzeba było iść z Hitlerem przeciw ZSRS. Podobny pogląd ma Sikorski i kółko się zamyka. Szukaj tu mainstreamowego czy konserwatywnego uzasadnienia „realizmu”.

Problemem jest co innego. Ostatnio powodem publicystycznej paniki stało się zniszczenie rosyjskiego mostu, ale tak naprawdę powraca ona nieustannie. Trudno rozumowanie dotyczące eskalacji uznać za nielogiczne.

Nie znamy stopnia determinacji Putina i nastrojów w jego otoczeniu. Jedną z nauk płynących z tej wojny jest hermetyczność rosyjskiej polityki dla światowej opinii. Naturalnie można się pocieszać tym, że Stalin, Chruszczow czy Breżniew umieli utrzymać nerwy na wodzy i do jądrowej wojny ostatecznie nie dopuścili. Ale nie poszerza to naszej wiedzy o tym, co dzieje się w głowach Putina i jego współpracowników.

Uczmy się ryzyka

Tylko że Polska nie ma w tej sprawie specjalnego wyboru. Ta niewiedza, i bezradność wobec niewiedzy, to kolejne narzędzie w rękach rosyjskiego prezydenta. Jeśli się tej logice poddamy, spełnimy jego cele, przez co uznamy istnienie świata opartego wyłącznie na sile. To pułapka.

W 2014 r. miękka reakcja Zachodu, ale i samej Ukrainy, na pierwsze zabory Putina nie uczyniły rosyjskiego satrapy udobruchanym czy bardziej powściągliwym. Jego obecnym celem jest kompletne zniszczenie niezależnego państwa. Polska jako wspólnik w tym planie będzie w przyszłości Polską nieustannie zagrożoną. Czy i na ile cyniczni są w tej rozgrywce Amerykanie, nie zmienia tego zasadniczego aksjomatu.

Musimy ryzykować i musimy się nauczyć żyć w stanie ryzyka. Być może nawet w stanie quasi-wojennej mobilizacji, co zakłóci nam wygodne życie. Wiem, że to dla demokratycznego wolnorynkowego kraju piekielnie trudne. Od tej mobilizacji będzie nas odwodzić nie tylko strach przed najgorszym (strażacy sprawdzają schrony, sam alarmowałem tym znajomych, przekonując, żeby przyspieszyć pewne przedsięwzięcia). Swoją rolę odgrywać będzie zmęczenie kryzysem, dlatego piszę o destrukcyjnej roli totalnych argumentów opozycji, czy narastające przekonanie, że „grają nami” światowe potęgi.

Jeśli nie dojdzie do katastrofy, jakiś zwrot w obecnej postawie Polaków może nastąpić tak czy inaczej. A co się stanie, jeśli po wyborach PiS będzie w stanie rządzić wyłącznie w koalicji z Konfederacją? A co, jeśli już teraz Kaczyński nieco zniuansuje swoją autentycznie twardą antyputinowską linię w obawie o wytrzymałość swojego elektoratu?

Z drugiej zaś strony, czy należy się spodziewać konsekwentnej linii obecnie antyputinowskiej do białości opozycji, jeśli dojdzie ona do władzy? Jeśli Tusk powróci do swoich gier z Niemcami – niekoniecznie. Czy zwiększy pomoc dla braci Ukraińców, czy przeciwnie – będzie ją na wzór Scholza limitował. Na kogo będzie stawiał? Na nie do końca pewnego, ale przecież pewniejszego niż ktokolwiek inny amerykańskiego sojusznika? Czy na arcykapłanów „polityki targów” z Paryża i Berlina?

Na te wszystkie pytania odpowiedzi nie znamy. I nie należy opowiadać o jednej czy drugiej ewentualności w tonie apokaliptyczno-spiskowym. Na razie korzystajmy z konsensusu, nawet jeśli jest wątły i rozrywany awanturami o to, kto bardziej służy Putinowi.

Nie nawołuję do represji wobec prawdziwych sojuszników polityki rosyjskiej. To się z reguły nie sprawdza, tworzy niepotrzebnych męczenników, a w Polsce wszyscy chcą dziś represjonować wszystkich. Przykładem ostatnie zapowiedzi Tuska sadzania do więzień polityków partii rządzącej. Takie pohukiwania są więc jałowe.

Ale pewien stopień ich izolacji? Dlaczego by nie? Podobała mi się odmowa przekazywania przez MON pewnych wojskowych informacji sejmowej komisji z powodu obecności autentycznego poputczika Putina posła Konfederacji Grzegorza Brauna. Nie widzę powodu, aby tych ludzi do czegokolwiek przekonywać, bo to nie jest normalna różnica w politycznych poglądach. Rosja jest dziś naszym autentycznym wrogiem, jej sojusznicy są więc sprzymierzeńcami wrogów. To powinno być przedmiotem potencjalnego sanitarnego kordonu. Niech wszyscy wiedzą, że taka opcja się w Polsce nie opłaca.

Wiem, że różnica między normalną w każdym państwie, nawet zagrożonym, debatą o celach i priorytetach a wikłaniem się w targi z sojusznikiem wroga może być płynna. Niemniej taka różnica istnieje. Uważam, że należy mieć jej świadomość.

Czy Bronisław Komorowski przekroczył już jakąś granicę? A redaktorzy „Do Rzeczy”? Nazywanie ich „ruskimi onucami” to z pewnością wciąż jeszcze przesada. Ale wolę zdrowy odruch nawet przesadnej nieufności niż fundowanie sobie relatywizmu, który może być wstępem do rezygnacji z własnych żywotnych interesów.

Były prezydent Bronisław Komorowski oznajmił na antenie RMF FM, że prezydent Ukrainy Wołodymyr Zełenski powinien siąść do rokowań z prezydentem Rosji Władimirem Putinem. „Rozumiem, że prezydent Zełenski pręży mięśnie i już się dostosowuje do tego, że prawdopodobnie Putin tę wojnę przegra. Ale jeszcze nie należy dzielić skóry na niedźwiedziu. Niedźwiedź jeszcze żyw i hasa w lesie” – oznajmił Komorowski. Ta wypowiedź dziwnie słabo została nagłośniona przez media dawnego liberalnego mainstreamu. Gdyby to powiedział któryś z polityków obozu rządzącego, wrzawa trwałaby tam tygodniami. Podobnie niewiele miejsca zajęły rozważania na temat wyskoku byłego szefa MSZ Radosława Sikorskiego. Swoim dowcipem na Twitterze rzucił posądzenie na Amerykanów, którzy mieliby rzekomo zaatakować rurociąg Nord Stream. Nie znamy motywacji tego ponoć poważnego polityka. Wiemy za to, że na jego głos powoływali się rosyjscy dyplomaci w ONZ, a w szerszym sensie propaganda Kremla.

Pozostało 93% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi