Jak praworządność przyklejono do KPO
Na początku 2021 r. – niemal dwa lata przed wyborami – wszystko w relacjach z Brukselą zaczęło wyglądać jaśniej. Jarosław Kaczyński odrzucił głośne wezwania Zbigniewa Ziobry do zablokowania korzystnego dla nas budżetu UE. Polska wyrównała straty przez wejście do grona beneficjentów Funduszu Odbudowy. Budżet był gotowy, a mechanizm warunkowości sprowadzony do bezpiecznych dla Polski ram.
Wtedy pojawiła się nowa – jeszcze bardziej radykalna i jeszcze bardziej bałamutna – fala argumentacji w prawicowym obiegu politycznym. Partia Ziobry przeciwstawiła się ratyfikacji decyzji o zasobach własnych, która warunkuje wejście w życie nowego budżetu w całej UE. Ostatecznie Polska ratyfikowała budżet jako jeden z ostatnich krajów w Unii, a rząd musiał się w tej sprawie oprzeć na posłach opozycji („za” głosowały Lewica i PSL, KO się wstrzymała, Ziobro z Konfederacją głosowali przeciw).
Wtedy, nie pierwszy raz w tej długiej historii, w sukurs radykałom krajowym przyszli radykałowie unijni. W maju 2021 r. TSUE wydał zabezpieczenie w sprawie wspomnianej już na początku ustawy o odpowiedzialności dyscyplinarnej sędziów. Oczekiwał zawieszenia działania systemu dyscyplinarnego, w tym Izby Dyscyplinarnej SN, do czasu rozstrzygnięcia sprawy. Trybunał Konstytucyjny w postępowaniu toczonym z inicjatywy prokuratora generalnego tego samego dnia wydał pierwsze orzeczenie otwarcie kwestionujące kompetencje TSUE do zajmowania się sprawami takimi jak ta.
W przeciwieństwie do niemieckiej sprawy dotyczącej kwestii kompetencyjnych Unii przed ich TK w Polsce głośne deklaracje w sprawie bojkotu postanowień TSUE składało wielu polityków rządowych. To te wydarzenia, a nie jakiekolwiek działania Mateusza Morawieckiego na szczytach Rady Europejskiej w 2020 r. sprawiły, że sprawy praworządności i polskiego KPO się połączyły, co zablokowało pieniądze dla Polski.
Dzięki odpowiedzialnej postawie I prezes SN Małgorzaty Manowskiej, która swoimi zarządzeniami wewnętrznymi w dużym stopniu realizuje oczekiwania TSUE, by system odpowiedzialności dyscyplinarnej nie służył do ograniczania praw sędziów gwarantowanych prawem UE, rząd mógł wrócić do rozmów o wybrnięciu z tego kolejnego klinczu.
Aby przeprowadzić projekt polskiego KPO przez kolegium Komisji Europejskiej i obronić go w głosowaniu w Radzie UE, przewodnicząca Ursula von der Leyen wpisała do dokumentu zobowiązania dotyczące praworządności. Minister funduszy Waldemar Buda, mimo bardzo niekorzystnych uwarunkowań, zminimalizował te zobowiązania poniżej nawet tego, co jest zapisane we wspomnianym wiążącym zabezpieczeniu TSUE. Na von der Leyen, wciąż zdeterminowaną do szukania porozumienia z Polską, spadła za to później bezprecedensowa krytyka w kolegium komisarzy i w Parlamencie Europejskim, a międzynarodowe stowarzyszenia sędziowskie złożyły wobec niej bezprecedensowy pozew w TSUE.
Wszyscy ci, którzy dziś głośno się dziwią, dlaczego pieniądze unijne są odblokowywane mimo braku zmian legislacyjnych, powinni uważniej przeczytać ten dokument. Nie ma w nim nic o zmianach w TK czy nawet KRS. Zobowiązania dotyczące zmian w postępowaniu dyscyplinarnym wobec sędziów były w pełni realizowane prezydenckim projektem ustawy sądowej zgłoszonej na początku 2022 r. Niestety, prezydencka ustawa została w kluczowym aspekcie zmieniona za sprawą nacisku partii Zbigniewa Ziobry. Postępowania dyscyplinarne znowu stały się nieobliczalne. Nieufni krytycy tej tezy muszą przyznać, że zmieniając ustawę głowy państwa, uniemożliwiono realne przetestowanie prezydenckiej umowy z KE.
Dlatego radziłbym się wstrzymać z głośnymi oskarżeniami o czysto polityczną motywację KE w sprawie losów polskiego KPO w pierwszych miesiącach rządów Donalda Tuska. Najgłośniej o tym krzyczą politycy Suwerennej Polski Ziobry, których destrukcyjna rola jest widoczna na każdym etapie kryzysu budżetowego na linii Warszawa–Bruksela od 2017 r. Kryzysu, który w istotny sposób przyczynił się do przegranej Zjednoczonej Prawicy w 2023 r.
Prawda jest taka, że odpowiedzialność dyscyplinarna sędziów została w znacznym stopniu naprawiona ustawą prezydencką. Razem ze zmianami organizacyjnymi wprowadzonymi przez obecnego ministra sprawiedliwości Adama Bodnara przywraca to faktyczne gwarancje praw w procedurze dyscyplinarnej, a tylko tego dotyczą zobowiązania w KPO. Poważnym problemem jest to, w jaki sposób Komisja Europejska chce pogodzić pryncypialnie stanowisko w sprawie praworządności w latach 2015-23 z dzisiejszym milczeniem wobec działań nadzwyczajnych w obszarze sądownictwa i mediów, krytykowanych przecież nie tylko przez PiS, ale także Helsińską Fundację Praw Człowieka.
Doktrynalne uzasadnienia beztrosko odwołujące się do autorytetu wartości prowadzą wprost do podważenia zasady legalizmu, która obowiązuje wszystkie strony tego sporu, nie tylko PiS. A bez tej zasady tracimy pewność prawa, która jest fundamentem praworządności. Jest to jednak problem odrębny od wykonania minimalnych zobowiązań w obszarze praworządności, zdefiniowanych w polskim KPO.
Zatrzymajmy się przy rachunkach, tam też coraz mniej się zgadza.
Nowe apokalipsy prawicy
Aby uzasadnić otwarte wyłamanie się z koalicji w sprawie budżetu UE, Zbigniew Ziobro sięgnął w 2021 r. po argumentację, która do dziś pokutuje w rejestrze politycznej poprawności znacznej części prawicy. Fundusz Odbudowy, który po raz pierwszy w historii Unii jest oparty na emisji obligacji, ma być momentem federalnym dla Unii („hamiltonowskim”, o czym za chwilę), co oznacza kolejny już koniec suwerenności Polski. Mamy rzekomo odpowiadać za całość zobowiązań UE, a bilans pozycji finansowej Polski w UE ma być ujemny. Doszło do tego twierdzenie, że Polska przez całe lata członkostwa do Unii… dopłacała. Pseudoekspertyza Tomasza G. Grossego i Zbigniewa Krysiaka (na zamówienie Patryka Jakiego) wyliczała faktyczne zyski zachodnich firm w Polsce, jednocześnie pomijając w tym bilansie 390 mld euro polskiej nadwyżki w handlu z UE czy ponad 300 mld euro bezpośrednich inwestycji zagranicznych.
Retoryka momentu hamiltonowskiego po ustanowieniu Funduszu Odbudowy w UE wybrzmiała najmocniej u skrajnych uczestników debaty europejskiej. Z entuzjazmem używali tej retoryki naiwni zwolennicy federalizmu oraz siejący przerażenie oponenci tego kierunku. Alexander Hamilton faktycznie doprowadził do przejęcia długów poszczególnych stanów z czasów wojny o niepodległość i ustanowił amerykański Skarb. Tyle że w 1790 r. 75 mln ówczesnych dolarów odpowiadało ok. 30 proc. amerykańskiego PKB. W tych kategoriach możemy rozpatrywać jedynie część grantową Funduszu Odbudowy (ponieważ część pożyczkowa staje się zobowiązaniem wyłącznie państwa pożyczającego). Wynosi ona 338 mld euro, a więc mówimy tu o federalistycznych nadziejach lub lękach osadzonych na fundamencie… 0,33 proc. unijnego PKB.
Fundusz jest faktycznie finansowany przez emisję obligacji przez UE, ale odpowiedzialność za spłatę tego długu jest rozłożona między państwa ściśle na podstawie udziału w unijnym PKB. Nie sposób tu mówić o realnym uwspólnotowieniu długu, które utrudniałoby np. wyjście z Unii. Aby państwa były postawione wobec perspektywy odpowiedzialności szerszej niż ta oparta o proporcję PKB, musiałoby dojść do pełnego bankructwa innych państw UE. W takim scenariuszu nasze problemy byłyby dużo poważniejsze niż te 300 mld.
Kolejnym zarzutem grozy, jaki wytoczono przeciwko Funduszowi Odbudowy, są europejskie podatki. Wobec rosnących ograniczeń fiskalnych w państwach członkowskich i rosnących oczekiwań wobec UE ten temat będzie wracał. Polska użyła twardych argumentów fiskalnych, odrzucając propozycję przekierowania nadwyżki dochodów z systemu ETS do budżetu UE. Nie ma jednak żadnych powodów, by tak samo kategorycznie sprzeciwiać się podatkom, które przenosiłyby ciężar utrzymania Unii w większym stopniu na gospodarki bogatsze (opłata od wspólnego rynku dla największych korporacji, wybrane modele podatków od usług finansowych czy podatków cyfrowych). Nasza składka mogłaby wtedy realnie spadać, a transfery rosnąć.
Przy tej okazji warto odnotować, że Polska jest jedynym krajem, gdzie politycy oponujący przeciwko większemu budżetowi Unii są jednocześnie chętni do rozliczania UE z braku pieniędzy na walkę z pandemią czy braku budżetowego wsparcia na pomoc ukraińskim uchodźcom. Gert Wilders czy kiedyś Boris Johnson na swój sposób uczciwie chcą po prostu zabrać swoje pieniądze...
Im więcej strategicznej dezorientacji w obozie prawicy po przegranych wyborach, tym większa podatność na coraz bardziej ekscentryczne i oderwane od faktów teorie. Gdyby poważnie traktować całą retorykę, którą zalewane są prawicowe media, w tym społecznościowe, przez ostatnie sześć–siedem lat, Polska powinna w UE ubiegać się o jak najmniejszy budżet, wyłączyć się jednostronnie z Funduszu Odbudowy, gdy inne gospodarki otrzymywały wsparcie, i zgłaszać się na ochotnika do blokowania wszystkich nowych propozycji finansowania Unii, by wyręczać w tej sprawie najbogatszych członków UE. Tak oto nasza krzykliwa suwerennościowa retoryka prowadzi do realizacji interesów tych państw, żywotnie zainteresowanych obniżaniem budżetu UE i swojej składki, przy utrzymaniu wysokich zysków ze wspólnotowego rynku.
Nie tylko budżet, ale...
Jestem jak najdalszy od redukowania polskich interesów w Unii do pozycji netto w budżecie Wspólnoty, choć nikt nie powinien lekceważyć 238 mld euro transferów bezpośrednich do Polski z UE od 2004 roku, przy 79 mld polskich wpłat. Już dziś widać wyraźnie, że zyski najbardziej doniosłe i długotrwałe płyną do naszej gospodarki z integracji handlowej w ramach jednolitego rynku Unii. Badania Polskiego Instytutu Ekonomicznego pokazały w 2022 r., że polskie PKB jest dzięki rynkowi UE wyższe o 30 proc. To skumulowany efekt bardzo udanej integracji gospodarczej. „Udział w jednolitym rynku europejskim przekłada się na miejsca pracy w Polsce” – czytamy w raporcie pt. „Korzyści Polski z jednolitego rynku”. „W 2018 r. dzięki popytowi państw UE na towary i usługi zawierające polską wartość dodaną istniało w Polsce 3,324 mln miejsc pracy. W porównaniu z 2004 r. liczba pracujących, których miejsca pracy zależą od popytu państw unijnych, zwiększyła się aż o 1,257 mln. Najwięcej, bo 1,15 mln miejsc pracy w Polsce generował w 2018 r. popyt odbiorców końcowych w Niemczech”. Warto śledzić te badania, które zapewne na 20-lecie Polski w UE będą aktualizowane.
Czy to oznacza, że możemy być obojętni wobec stanu europejskiego budżetu, a zbliżając się do pozycji płatnika netto, mamy wręcz interesować się tylko obniżaniem składki do UE? Byłoby to krótkowzroczną głupotą.
Braki w finansowaniu wspólnotowym innowacji, szczególnie czystych technologii, wraz z amerykańskimi programami wsparcia skutkują renacjonalizacją pomocy publicznej w UE, prawdziwym wyścigiem subsydiów krajowych, co stawia kraj taki jak Polska w trudnym położeniu. Ponad 70 proc. pomocy publicznej w UE jest lokowana w Niemczech i Francji i to nie jest zdrowe. Remedium dla krajów z ograniczeniami fiskalnymi jest finansowanie wspólnotowe.
Strategicznie ważne wejście Ukrainy do Unii oznaczać będzie poważne wyzwania budżetowe. Gdyby liczyć w oderwaniu od politycznych uwarunkowań akcesji (okresy przejściowe, nowa architektura budżetu UE), to 150–180 mld euro. Jeśli chcemy, by odbyło się to bez nieakceptowalnych kosztów po stronie dochodów rolniczych i rozwojowych w Polsce, musimy zabiegać nie tylko o okresy przejściowe (zrobią to także inni), ale też pozostać adwokatem dużego budżetu UE.
Unia Europejska w czasie wojny pokazała, że jest w stanie pomagać finansowo w skali porównywalnej do USA. Zaczęliśmy jako UE wydawać pieniądze na zbrojenia.
Aby uzyskać pożądany efekt polityczny dla Polski, potrzebne będą dodatkowe fundusze. Można to zrobić na trzy sposoby – przez podniesienie składek narodowych, przez wprowadzenie sprawiedliwych europejskich podatków lub kolejną emisję długu pod kontrolą państw członkowskich. Każda z tych ścieżek musi być obwarowana gwarancjami dla przemyślanych polskich interesów strategicznych i gospodarczych. Jak zawsze. Jedno jest pewne – kraj taki jak Polska, skutecznie walczący o swój dobrobyt w UE i jednocześnie zagrożony geostrategicznie, nie może pozwolić sobie na doktrynerskie zabawy w izolację od kontynentu, grę na słabą Unię oraz dekompozycję jej wspólnotowego rynku, czyli głównej siły napędowej polskiej gospodarki. Nie jest pewne, że coś istotnie się zmieni w sprawie finansowania UE w najbliższej przyszłości. Polska jednak nie ma żadnego powodu, by wyręczać inne kraje w braniu odpowiedzialności za niedomagania, a być może i porażkę projektu europejskiego w nowym układzie światowym.
Wszystko to byłoby oczywiste, także dla polskiej prawicy, gdyby nie toksyczny, ale – jak starałem się wyjaśnić – nieprzypadkowy konflikt o tzw. reformy wymiaru sprawiedliwości, ubierany w kostium suwerenności przez tych, którzy ich nie umieli albo wręcz nie chcieli przeprowadzić w sposób zgodny z naszymi europejskimi zobowiązaniami. Jeśli prawica chce jeszcze kiedyś odegrać pozytywną rolę dla Polski, musi opisane tu doświadczenie głęboko przemyśleć.
Konrad Szymański
Były minister ds. europejskich w rządach Beaty Szydło i Mateusza Morawieckiego, były zastępca dyrektora Polskiego Instytutu Ekonomicznego.