Konrad Szymański: Pułapka reform sądownictwa

Musimy w Unii Europejskiej precyzyjnie formułować nasze postulaty fiskalne, a w interesie takiego kraju jak nasz jest duży budżet UE. Dlaczego przestało to być oczywiste dla polskiej prawicy?

Publikacja: 15.03.2024 17:00

Ranga sprawy budżetu UE była prawicy znana, skoro już w 2020 r. planowano ogólnokrajową kampanię „77

Ranga sprawy budżetu UE była prawicy znana, skoro już w 2020 r. planowano ogólnokrajową kampanię „770 miliardów złotych dla Polski” (na zdjęciu jeden z plakatów zawieszonych w Warszawie, 2021 r.). A jednak obóz rządzący nie wykorzystał późniejszego sukcesu negocjacji budżetowych, co przyczyniło się do jego porażki w ostatnich wyborach

Foto: Włodzimierz Wasyluk/Forum

Przerzucanie winy za własne niepowodzenia na czynniki zewnętrzne ma w Polsce długą tradycję. Jesteśmy świadkami jej nowej odsłony. Oto uruchomienie pieniędzy z polskiego Krajowego Planu Odbudowy oraz unijnego budżetu przynosi u wielu polityków i komentatorów gorzką konkluzję, jakoby jedynym rzeczywistym warunkiem realizacji zobowiązań budżetowych Unii Europejskiej wobec Polski była zmiana rządu na liberalno-lewicowy. Ta prowokacyjna teza ma jeden cel – zwolnić prawicę z rozważań o własnych błędach i odpowiedzialności.

Taka wizja „zakulisowej władczości” może być atrakcyjna także dla nowego obozu władzy. Jest jednak zabójcza dla długofalowej wiarygodności procesu integracji europejskiej i zaufania do UE w Polsce.

Rzeczywistość jest – na szczęście i na nieszczęście – bardziej skomplikowana. To rząd Zjednoczonej Prawicy, w bardzo trudnych okolicznościach, przeprowadził udane dla Polski negocjacje budżetowe w UE. Polska, jak żaden inny kraj Unii, wyszła z nich jako główny beneficjent Wieloletnich Ram Finansowych UE (WRF) oraz istotny beneficjent pandemicznego Funduszu Odbudowy. Nie było to oczywiste. Nasz kraj od lat bogaci się szybciej niż Zachód, powoli wychodzi z kryteriów pomocy regionalnej, a w pandemii miał jedne z najlepszych wskaźników makroekonomicznych.

Rząd Zjednoczonej Prawicy nie mógł jednak skonsumować budżetowego sukcesu z pożytkiem dla Polski i dla siebie. Głównym powodem była wewnętrzna obstrukcja i dezinformacja w obozie prawicy utrzymująca się od początku procesu negocjacji budżetu UE. W czasie drugiej kadencji rządów przybrała ona na sile do tego stopnia, że ostatecznie uniemożliwiła prawicy realizację ostatniego, zwykle najprostszego, etapu układanki, czyli uruchomienia krajowych mechanizmów wydawania tych pieniędzy.

Wcześniejsze opóźnienia, także o podłożu krajowym, sprawiły, że działo się to tuż przed kampanią wyborczą. Porażka w sprawie budżetu UE pchnęła niemal cały obóz prawicy w kierunku antyunijnej retoryki, co tylko umocniło niepokój opinii publicznej o nasze relacje z Zachodem w drugim roku rosyjskiej wojny. Niezdolność do pełnej normalizacji relacji z Unią była jednym z ważnych czynników mobilizacji wyborców opozycji, co ostatecznie przyniosło jej wygraną w wyborach parlamentarnych 15 października.

Czytaj więcej

Księga podpowiedzi

Projekty podsuwane Zjednoczonej Prawicy

Ranga sprawy budżetu UE dla naszego kraju i dla przyszłości rządów prawicy była znana, skoro już w 2020 r. planowano ogólnokrajową kampanię „770 mld złotych dla Polski”. Także ryzyko związane z utrzymywaniem otwartego konfliktu z Komisją Europejską musiało być w pełni uświadomione, skoro od 2018 r. Jarosław Kaczyński autoryzował kolejne plany deeskalacji w obszarze tężejącego sporu z KE o praworządność. Ta racjonalna polityka lidera PiS nie przyniosła nigdy ostatecznego efektu, ponieważ w miejsce sporów zażegnanych przychodziły nowe, jeszcze bardziej prowokacyjne inicjatywy Zbigniewa Ziobry.

Kiedy w 2018 r., tuż po utworzeniu rządu Mateusza Morawieckiego, udało się wyjść ze sporu m.in. o przepisy emerytalne dające ministrowi sprawiedliwości wpływ na obsadę sądów powszechnych i Sądu Najwyższego, pojawiły się projekty ustaw uniemożliwiające odwołania od uchwał Krajowej Rady Sądownictwa oraz pozwalające na przenoszenie sędziów między wydziałami bez ich zgody. Praktyka stosowania tego prawa przez niektórych prezesów sądów, wymierzona jawnie w sędziów sprzeciwiających się reformom sądowym, radykalnie osłabiała formalne argumenty strony polskiej w postępowaniach przed Trybunałem Sprawiedliwości UE. Ograniczało to również zaufanie do polskiego rządu, który z jednych konfliktów o praworządność wychodził, by tworzyć nowe.

Gwoździem do trumny było przyjęcie i jeszcze bardziej prowokacyjne stosowanie przepisów z grudnia 2019 r. o odpowiedzialności dyscyplinarnej sędziów. Nieprzewidywalny system ograniczał elementarne prawo do obrony. Przepisy te umożliwiały wszczynanie postępowań dyscyplinarnych w związku z zadawaniem pytań prejudycjalnych do TSUE. Problem w tym, że to praktyka oparta na traktacie, a odpowiedzi na pytania prejudycjalne mają rangę wyroków. Z kolei wyroki TSUE należą do pierwotnych źródeł prawa Unii. Spór szybko stał się dla Komisji Europejskiej ustrojowy.

Wymienione trzy przykłady ustaw obalają propagandową tezę partii Zbigniewa Ziobry o niepowodzeniu reform wymiaru sprawiedliwości z powodu rzekomej blokady inicjatyw przez premiera Morawieckiego. Niestety, takiej ze wszech miar pożądanej kontroli inicjatyw legislacyjnych nie było. Głęboka porażka reform wymiaru sprawiedliwości wynika wyłącznie z faktu, że zamiast odpowiadać na systemowe braki i potrzeby sądownictwa, partia Ziobry podsuwała Zjednoczonej Prawicy projekty skupione na kumulowaniu wpływu władzy wykonawczej na władzę sądowniczą. Jak widać, jest to nie do pogodzenia ze współczesnymi wymogami prawa europejskiego. Mimo że było to jasne co najmniej od 2018 r., powtarzano, a nawet eskalowano błędy. Ceną jest porażka w sprawie wdrożenia budżetu UE w Polsce i dalej wyborcza przegrana całej prawicy w 2023 r.

Nie da się zrozumieć porażki w sprawie implementacji budżetu UE bez przyjrzenia się temu, co przez lata działo się w sprawach tzw. reformy wymiaru sprawiedliwości. Stąd ten wstęp, tylko pozornie niezwiązany ze sprawą unijnego budżetu.

Przy okazji tego politycznego procesu, szczególnie na prawicy, wymyślono i w dużym stopniu zakorzeniono długą listę przekłamań, mitów i celowej dezinformacji dotyczącej finansowej i ekonomicznej pozycji Polski w UE. Bez przełamania tej czasem jawnej dezinformacji, społeczne podstawy polskiego poparcia dla Unii mogą okazać się iluzją w ciągu trzech–czterech lat. Jeśli naczelnym argumentem pozostanie nasza pozycja netto w transferach bezpośrednich z budżetu, to poparcie może zamienić się w popiół od jednej iskry – nieuchronnego wejścia Polski w rolę płatnika netto do budżetu UE, co będzie przecież naturalną konsekwencją naszego rozwoju i gospodarczego sukcesu.

Błąd popełniają też europejscy politycy budujący na tym przekonanie, że polskie problemy w UE można traktować mniej poważnie niż np. holenderskie, bo w Hadze szaleje populizm, a w Warszawie kwitnie euroentuzjazm. To krótkowzroczność, zdradzająca też podwójne standardy. Mimo 20 lat członkostwa w UE poparcie Polaków dla Unii i zrozumienie realnych korzyści integracji ma wciąż powierzchowne i tym samym słabe podstawy. To dobre podłoże dezinformacji.

Dezinformacja budżetowa

W 2017 r. zaczęły się pierwsze konsultacje w sprawie Wieloletnich Ram Finansowych na lata 2021–2027. W tym samym czasie KE skierowała do Polski trzy serie zaleceń w sprawie praworządności, które w grudniu 2017 r. skutkowały uruchomieniem procedury na podstawie art. 7 traktatu o UE. W Radzie UE możliwie rzeczowa postawa Polski pozwalała utrzymać przez wszystkie te lata mniejszość blokującą jakiekolwiek dalsze ruchy w tej sprawie. Niemniej kraje, które miały podobne interesy budżetowe co Polska, w kontaktach dwustronnych wyrażały rosnące zaniepokojenie niezdolnością do zamknięcia sporu na linii Warszawa–Bruksela, widząc w tym zagrożenie dla interesów budżetowych Europy Środkowej.

Negocjacje rozpoczynały się w i tak trudnych warunkach. W krajach Północy mieliśmy rosnącą presję na ograniczenie finansowania UE, wzmocnioną kryzysem zadłużenia Południa strefy euro. Wielka Brytania – duży płatnik netto do budżetu UE (ponad 90 mld euro na WRF) – właśnie odchodziła ze Wspólnoty. Kraje Europy Środkowej, tradycyjny beneficjent budżetu UE, za sprawą udanej integracji handlowej i transformacji gospodarczej właśnie wychodziły z kryteriów pomocowych, wyraźnie się bogacąc i utrzymując wysoki wzrost gospodarczy. Jeśli do tych obiektywnych czynników dodamy toksyczny konflikt, a miejscami nawet retoryczną wojnę największego państwa Europy Środkowej z KE, możemy bez przesady powiedzieć, że były to najtrudniejsze negocjacje budżetowe w naszej unijnej historii.

W maju 2018 r. rozpoczęły się one formalnie ogłoszeniem pierwszego projektu budżetu przedstawionego przez Komisję Europejską na posiedzeniu Rady ds. Ogólnych UE. Warto zauważyć, że na tym samym posiedzeniu Rada przeprowadziła debatę ws. praworządności w Polsce w związku z wnioskiem Komisji Europejskiej na podstawie art. 7 traktatu o Unii Europejskiej.

Projekt budżetu był trudny dla Polski. Zgodnie ze starym już trendem przesuwał wydatki na badania, rozwój i innowacje kosztem polityki spójności, która razem z rolnictwem była zawsze kluczowym celem dla naszego kraju. Bogacenie się Polski było okolicznością obiektywną, ale widzieliśmy w tym projekcie także nieproporcjonalne cięcia pieniędzy zarezerwowanych dla nas, Węgier czy szerzej Europy Środkowej.

Kolejne dwa lata upłynęły na wytężonej pracy resortów finansów, funduszy, rolnictwa, klimatu, infrastruktury i pionu europejskiego KPRM. Międzyresortowo trzeba było ustalić listę realistycznych oczekiwań. Poza krajem były to dziesiątki konsultacji we wszystkich unijnych stolicach, by szukać kompromisu. Polska, jak zawsze, występowała w tym procesie jako kraj wszechstronnie przygotowany i merytoryczny. Wielka w tym zasługa urzędniczych i eksperckich zespołów budżetowych w ministerstwach i nade wszystko pamięci instytucjonalnej pionu europejskiego KPRM.

Czytaj więcej

Mariusz Cieślik: Wyleczyć aktywistów z idiotyzmów

Sukces, który zmarnowano w Warszawie

Równolegle rozpoczęciem negocjacji budżetowych Komisja Europejska zaproponowała specjalny mechanizm ochrony budżetu przed szkodami, jakie mogłyby wynikać z braku dostatecznej ochrony sądowej i niedostatków praworządności w państwach członkowskich. W normalnych warunkach projekt nie byłby kontrowersyjny. Ochrona pieniędzy podatnika była zawsze ważnym elementem polityki Polski, a nasze osiągnięcia w walce z korupcją i efektywność wydawania środków UE potwierdzały coroczne raporty unijnego urzędu antykorupcyjnego OLAF. Dla przykładu w roku 2021 średnio dla całej UE zagrożonych malwersacjami było 1,4 proc. pieniędzy unijnych, gdy w Polsce – 0,29 proc. Ten sam wskaźnik na Węgrzech sięgał 21,6 proc.

Jednak od 2017 r. w Radzie UE utknęła dyskusja o zarzutach Komisji Europejskiej w sprawie praworządności w Polsce. W tym samym czasie mnożyły się postępowania naruszeniowe przed TSUE. Nikt nie miał wątpliwości, że Komisja, czując pewną bezsilność oraz pod naciskiem wielu państw członkowskich, w tym płatników netto, zaproponowała rozporządzenie, którego reguły są na tyle ogólne, że nie można wykluczyć politycznego nadużycia go do celów wykraczających poza ochronę budżetu.

To rozporządzenie nie było częścią pakietu budżetowego, więc wbrew zaklęciom części polityków prawicy nawet zawetowanie całego budżetu nie blokowałoby prac nad nim i przyjęcia go kwalifikowaną większością głosów w Radzie UE, której zebranie było od początku czymś oczywistym. Z wyjątkiem Budapesztu i Warszawy nie ma w Unii stolicy, która otwarcie wyrażałaby wątpliwości co do lepszej ochrony budżetu przed defraudacjami.

Polsce udało się za to wzmocnić rolę państw członkowskich. Projekt rozporządzenia poprawiono tak, by to Komisja Europejska musiała szukać większości kwalifikowanej w Radzie dla przegłosowania swojego wniosku o wstrzymanie płatności, a nie państwo, którego to ma dotyczyć. Co jeszcze ważniejsze, Polsce udało się zaangażować Służby Prawne Rady do sporządzenia opinii prawnej o zgodności projektu z traktatami, która powtarza nasz sprzeciw wobec zbyt szerokiego stosowania tego mechanizmu poza przypadkami, kiedy to ewentualne braki w praworządności przynoszą udowodnione szkody dla budżetu. Ciężar udowodnienia zagrożeń dla budżetu ma spoczywać na KE.

Wtedy pierwszy raz w Radzie zaczęło panować przekonanie, że sprawa, przynajmniej dla Polski, jest załatwiona bardzo pomyślnie i bezpiecznie dla jej interesów budżetowych. Niezadowolony był Parlament Europejski (współustawodawca) i niektóre stolice.

Rada Europejska w lipcu 2020 r. wstępnie potwierdziła ten jasny rozdział między kwestią ochrony budżetu a ochroną praworządności w UE. Wyraziła przekonanie, że są to dwie zasadniczo odrębne sprawy i do każdej z nich używać mamy innych, przewidzianych traktatami narzędzi.

Jednak przed ostatecznym dopięciem kompromisu budżetowego Polska oczekiwała dodatkowych szczegółowych gwarancji, że rozporządzenie nie będzie działało na polityczne zamówienie wobec kogokolwiek. Wobec oporu w Parlamencie Europejskim dalej idące zmiany legislacyjne nie były możliwe.

Najpierw powstały zalecenia Rady Europejskiej w sprawie stosowania mechanizmu warunkowości, gdzie czytamy m.in., że „samo stwierdzenie, że naruszenie praworządności miało miejsce, nie wystarcza do uruchomienia mechanizmu”. Ten sam, wąski sposób rozumienia mechanizmu podzielił TSUE. Jedynie Parlament Europejski do końca domagał się zawieszania płatności na polityczne życzenie, zupełnie nie dostrzegając w tym postulacie zaprzeczenia zasady praworządności właśnie.

W każdym razie, mimo licznych i głośnych wezwań, Komisja Europejska nigdy nie zdecydowała się na zastosowanie mechanizmu warunkowości wobec Polski. Stało się tak tylko w przypadku Węgier.

W najnowszym komunikacie KE ze stycznia 2024 r. czytamy m.in., że „procedura na podstawie rozporządzenia w sprawie warunkowości nie została wszczęta w przypadku Polski, ponieważ Komisja nie znalazła uzasadnionych podstaw, aby uznać, że wszystkie warunki stosowania rozporządzenia w sprawie warunkowości zostały spełnione”.

Negocjacje w sprawie wieloletniego budżetu UE oraz Funduszu Odbudowy skończyły się oczywistym sukcesem Polski. Nasz kraj ma zagwarantowane środki na rozwój, politykę rolną, infrastrukturę i transformację energetyczną na poziomie 159 mld euro (124 mld euro dotacji oraz 34 mld euro tanich pożyczek). Oznacza to w kolejnych latach 776 mld zł wsparcia w cenach bieżących. Polska będzie największym beneficjentem polityki spójności w UE (66,8 mld euro) i kluczowym odbiorcą środków Wspólnej Polityki Rolnej (28,5 mld euro). Będziemy głównym beneficjentem Funduszu Sprawiedliwej Transformacji i reszty środków na transformację energetyczną, która jest naszym kluczowym problemem rozwojowym. Według kalkulacji Polskiego Instytutu Ekonomicznego otrzymamy na ten cel ok. 17 mld euro więcej niż kolejni najwięksi beneficjenci. Do naszego kraju trafią pięciokrotnie wyższe środki niż do Niemiec i siedmiokrotnie większe niż do Francji. Sfinansujemy Fundusz Odbudowy w 4,5 proc., by uzyskać z niego ok. 7 proc. całości.

W negocjacjach Polska nie tylko uzyskała więcej środków na wspólną politykę rolną i politykę spójności, lecz także poprawiła warunki jej wdrażania (wyższe stopy współfinansowania UE, dłuższy okres na wydatkowanie). Komisja Europejska w toku negocjacji obniżyła proponowane wydatki budżetu, jednak udział w nich kluczowych dla nas polityk – rolnej i spójności – podniesiono.

Wciąż hojny budżet UE dla Polski na lata 2021–2027 to sukces premiera Morawieckiego. Zmarnowano go w Warszawie, nie w Brukseli czy Berlinie.

Jak praworządność przyklejono do KPO

Na początku 2021 r. – niemal dwa lata przed wyborami – wszystko w relacjach z Brukselą zaczęło wyglądać jaśniej. Jarosław Kaczyński odrzucił głośne wezwania Zbigniewa Ziobry do zablokowania korzystnego dla nas budżetu UE. Polska wyrównała straty przez wejście do grona beneficjentów Funduszu Odbudowy. Budżet był gotowy, a mechanizm warunkowości sprowadzony do bezpiecznych dla Polski ram.

Wtedy pojawiła się nowa – jeszcze bardziej radykalna i jeszcze bardziej bałamutna – fala argumentacji w prawicowym obiegu politycznym. Partia Ziobry przeciwstawiła się ratyfikacji decyzji o zasobach własnych, która warunkuje wejście w życie nowego budżetu w całej UE. Ostatecznie Polska ratyfikowała budżet jako jeden z ostatnich krajów w Unii, a rząd musiał się w tej sprawie oprzeć na posłach opozycji („za” głosowały Lewica i PSL, KO się wstrzymała, Ziobro z Konfederacją głosowali przeciw).

Wtedy, nie pierwszy raz w tej długiej historii, w sukurs radykałom krajowym przyszli radykałowie unijni. W maju 2021 r. TSUE wydał zabezpieczenie w sprawie wspomnianej już na początku ustawy o odpowiedzialności dyscyplinarnej sędziów. Oczekiwał zawieszenia działania systemu dyscyplinarnego, w tym Izby Dyscyplinarnej SN, do czasu rozstrzygnięcia sprawy. Trybunał Konstytucyjny w postępowaniu toczonym z inicjatywy prokuratora generalnego tego samego dnia wydał pierwsze orzeczenie otwarcie kwestionujące kompetencje TSUE do zajmowania się sprawami takimi jak ta.

W przeciwieństwie do niemieckiej sprawy dotyczącej kwestii kompetencyjnych Unii przed ich TK w Polsce głośne deklaracje w sprawie bojkotu postanowień TSUE składało wielu polityków rządowych. To te wydarzenia, a nie jakiekolwiek działania Mateusza Morawieckiego na szczytach Rady Europejskiej w 2020 r. sprawiły, że sprawy praworządności i polskiego KPO się połączyły, co zablokowało pieniądze dla Polski.

Dzięki odpowiedzialnej postawie I prezes SN Małgorzaty Manowskiej, która swoimi zarządzeniami wewnętrznymi w dużym stopniu realizuje oczekiwania TSUE, by system odpowiedzialności dyscyplinarnej nie służył do ograniczania praw sędziów gwarantowanych prawem UE, rząd mógł wrócić do rozmów o wybrnięciu z tego kolejnego klinczu.

Aby przeprowadzić projekt polskiego KPO przez kolegium Komisji Europejskiej i obronić go w głosowaniu w Radzie UE, przewodnicząca Ursula von der Leyen wpisała do dokumentu zobowiązania dotyczące praworządności. Minister funduszy Waldemar Buda, mimo bardzo niekorzystnych uwarunkowań, zminimalizował te zobowiązania poniżej nawet tego, co jest zapisane we wspomnianym wiążącym zabezpieczeniu TSUE. Na von der Leyen, wciąż zdeterminowaną do szukania porozumienia z Polską, spadła za to później bezprecedensowa krytyka w kolegium komisarzy i w Parlamencie Europejskim, a międzynarodowe stowarzyszenia sędziowskie złożyły wobec niej bezprecedensowy pozew w TSUE.

Wszyscy ci, którzy dziś głośno się dziwią, dlaczego pieniądze unijne są odblokowywane mimo braku zmian legislacyjnych, powinni uważniej przeczytać ten dokument. Nie ma w nim nic o zmianach w TK czy nawet KRS. Zobowiązania dotyczące zmian w postępowaniu dyscyplinarnym wobec sędziów były w pełni realizowane prezydenckim projektem ustawy sądowej zgłoszonej na początku 2022 r. Niestety, prezydencka ustawa została w kluczowym aspekcie zmieniona za sprawą nacisku partii Zbigniewa Ziobry. Postępowania dyscyplinarne znowu stały się nieobliczalne. Nieufni krytycy tej tezy muszą przyznać, że zmieniając ustawę głowy państwa, uniemożliwiono realne przetestowanie prezydenckiej umowy z KE.

Dlatego radziłbym się wstrzymać z głośnymi oskarżeniami o czysto polityczną motywację KE w sprawie losów polskiego KPO w pierwszych miesiącach rządów Donalda Tuska. Najgłośniej o tym krzyczą politycy Suwerennej Polski Ziobry, których destrukcyjna rola jest widoczna na każdym etapie kryzysu budżetowego na linii Warszawa–Bruksela od 2017 r. Kryzysu, który w istotny sposób przyczynił się do przegranej Zjednoczonej Prawicy w 2023 r.

Prawda jest taka, że odpowiedzialność dyscyplinarna sędziów została w znacznym stopniu naprawiona ustawą prezydencką. Razem ze zmianami organizacyjnymi wprowadzonymi przez obecnego ministra sprawiedliwości Adama Bodnara przywraca to faktyczne gwarancje praw w procedurze dyscyplinarnej, a tylko tego dotyczą zobowiązania w KPO. Poważnym problemem jest to, w jaki sposób Komisja Europejska chce pogodzić pryncypialnie stanowisko w sprawie praworządności w latach 2015-23 z dzisiejszym milczeniem wobec działań nadzwyczajnych w obszarze sądownictwa i mediów, krytykowanych przecież nie tylko przez PiS, ale także Helsińską Fundację Praw Człowieka.  

Doktrynalne uzasadnienia beztrosko odwołujące się do autorytetu wartości prowadzą wprost do podważenia zasady legalizmu, która obowiązuje wszystkie strony tego sporu, nie tylko PiS. A bez tej zasady tracimy pewność prawa, która jest fundamentem praworządności. Jest to jednak problem odrębny od wykonania minimalnych zobowiązań w obszarze praworządności, zdefiniowanych w polskim KPO.

Zatrzymajmy się przy rachunkach, tam też coraz mniej się zgadza.

Czytaj więcej

Feminizm na zakręcie. Czy bojowniczki o prawa kobiet muszą wszędzie widzieć wrogów?

Nowe apokalipsy prawicy

Aby uzasadnić otwarte wyłamanie się z koalicji w sprawie budżetu UE, Zbigniew Ziobro sięgnął w 2021 r. po argumentację, która do dziś pokutuje w rejestrze politycznej poprawności znacznej części prawicy. Fundusz Odbudowy, który po raz pierwszy w historii Unii jest oparty na emisji obligacji, ma być momentem federalnym dla Unii („hamiltonowskim”, o czym za chwilę), co oznacza kolejny już koniec suwerenności Polski. Mamy rzekomo odpowiadać za całość zobowiązań UE, a bilans pozycji finansowej Polski w UE ma być ujemny. Doszło do tego twierdzenie, że Polska przez całe lata członkostwa do Unii… dopłacała. Pseudoekspertyza Tomasza G. Grossego i Zbigniewa Krysiaka (na zamówienie Patryka Jakiego) wyliczała faktyczne zyski zachodnich firm w Polsce, jednocześnie pomijając w tym bilansie 390 mld euro polskiej nadwyżki w handlu z UE czy ponad 300 mld euro bezpośrednich inwestycji zagranicznych.

Retoryka momentu hamiltonowskiego po ustanowieniu Funduszu Odbudowy w UE wybrzmiała najmocniej u skrajnych uczestników debaty europejskiej. Z entuzjazmem używali tej retoryki naiwni zwolennicy federalizmu oraz siejący przerażenie oponenci tego kierunku. Alexander Hamilton faktycznie doprowadził do przejęcia długów poszczególnych stanów z czasów wojny o niepodległość i ustanowił amerykański Skarb. Tyle że w 1790 r. 75 mln ówczesnych dolarów odpowiadało ok. 30 proc. amerykańskiego PKB. W tych kategoriach możemy rozpatrywać jedynie część grantową Funduszu Odbudowy (ponieważ część pożyczkowa staje się zobowiązaniem wyłącznie państwa pożyczającego). Wynosi ona 338 mld euro, a więc mówimy tu o federalistycznych nadziejach lub lękach osadzonych na fundamencie… 0,33 proc. unijnego PKB.

Fundusz jest faktycznie finansowany przez emisję obligacji przez UE, ale odpowiedzialność za spłatę tego długu jest rozłożona między państwa ściśle na podstawie udziału w unijnym PKB. Nie sposób tu mówić o realnym uwspólnotowieniu długu, które utrudniałoby np. wyjście z Unii. Aby państwa były postawione wobec perspektywy odpowiedzialności szerszej niż ta oparta o proporcję PKB, musiałoby dojść do pełnego bankructwa innych państw UE. W takim scenariuszu nasze problemy byłyby dużo poważniejsze niż te 300 mld.

Kolejnym zarzutem grozy, jaki wytoczono przeciwko Funduszowi Odbudowy, są europejskie podatki. Wobec rosnących ograniczeń fiskalnych w państwach członkowskich i rosnących oczekiwań wobec UE ten temat będzie wracał. Polska użyła twardych argumentów fiskalnych, odrzucając propozycję przekierowania nadwyżki dochodów z systemu ETS do budżetu UE. Nie ma jednak żadnych powodów, by tak samo kategorycznie sprzeciwiać się podatkom, które przenosiłyby ciężar utrzymania Unii w większym stopniu na gospodarki bogatsze (opłata od wspólnego rynku dla największych korporacji, wybrane modele podatków od usług finansowych czy podatków cyfrowych). Nasza składka mogłaby wtedy realnie spadać, a transfery rosnąć.

Przy tej okazji warto odnotować, że Polska jest jedynym krajem, gdzie politycy oponujący przeciwko większemu budżetowi Unii są jednocześnie chętni do rozliczania UE z braku pieniędzy na walkę z pandemią czy braku budżetowego wsparcia na pomoc ukraińskim uchodźcom. Gert Wilders czy kiedyś Boris Johnson na swój sposób uczciwie chcą po prostu zabrać swoje pieniądze...

Im więcej strategicznej dezorientacji w obozie prawicy po przegranych wyborach, tym większa podatność na coraz bardziej ekscentryczne i oderwane od faktów teorie. Gdyby poważnie traktować całą retorykę, którą zalewane są prawicowe media, w tym społecznościowe, przez ostatnie sześć–siedem lat, Polska powinna w UE ubiegać się o jak najmniejszy budżet, wyłączyć się jednostronnie z Funduszu Odbudowy, gdy inne gospodarki otrzymywały wsparcie, i zgłaszać się na ochotnika do blokowania wszystkich nowych propozycji finansowania Unii, by wyręczać w tej sprawie najbogatszych członków UE. Tak oto nasza krzykliwa suwerennościowa retoryka prowadzi do realizacji interesów tych państw, żywotnie zainteresowanych obniżaniem budżetu UE i swojej składki, przy utrzymaniu wysokich zysków ze wspólnotowego rynku.

Nie tylko budżet, ale...

Jestem jak najdalszy od redukowania polskich interesów w Unii do pozycji netto w budżecie Wspólnoty, choć nikt nie powinien lekceważyć 238 mld euro transferów bezpośrednich do Polski z UE od 2004 roku, przy 79 mld polskich wpłat. Już dziś widać wyraźnie, że zyski najbardziej doniosłe i długotrwałe płyną do naszej gospodarki z integracji handlowej w ramach jednolitego rynku Unii. Badania Polskiego Instytutu Ekonomicznego pokazały w 2022 r., że polskie PKB jest dzięki rynkowi UE wyższe o 30 proc. To skumulowany efekt bardzo udanej integracji gospodarczej. „Udział w jednolitym rynku europejskim przekłada się na miejsca pracy w Polsce” – czytamy w raporcie pt. „Korzyści Polski z jednolitego rynku”. „W 2018 r. dzięki popytowi państw UE na towary i usługi zawierające polską wartość dodaną istniało w Polsce 3,324 mln miejsc pracy. W porównaniu z 2004 r. liczba pracujących, których miejsca pracy zależą od popytu państw unijnych, zwiększyła się aż o 1,257 mln. Najwięcej, bo 1,15 mln miejsc pracy w Polsce generował w 2018 r. popyt odbiorców końcowych w Niemczech”. Warto śledzić te badania, które zapewne na 20-lecie Polski w UE będą aktualizowane.

Czy to oznacza, że możemy być obojętni wobec stanu europejskiego budżetu, a zbliżając się do pozycji płatnika netto, mamy wręcz interesować się tylko obniżaniem składki do UE? Byłoby to krótkowzroczną głupotą.

Braki w finansowaniu wspólnotowym innowacji, szczególnie czystych technologii, wraz z amerykańskimi programami wsparcia skutkują renacjonalizacją pomocy publicznej w UE, prawdziwym wyścigiem subsydiów krajowych, co stawia kraj taki jak Polska w trudnym położeniu. Ponad 70 proc. pomocy publicznej w UE jest lokowana w Niemczech i Francji i to nie jest zdrowe. Remedium dla krajów z ograniczeniami fiskalnymi jest finansowanie wspólnotowe.

Strategicznie ważne wejście Ukrainy do Unii oznaczać będzie poważne wyzwania budżetowe. Gdyby liczyć w oderwaniu od politycznych uwarunkowań akcesji (okresy przejściowe, nowa architektura budżetu UE), to 150–180 mld euro. Jeśli chcemy, by odbyło się to bez nieakceptowalnych kosztów po stronie dochodów rolniczych i rozwojowych w Polsce, musimy zabiegać nie tylko o okresy przejściowe (zrobią to także inni), ale też pozostać adwokatem dużego budżetu UE.

Unia Europejska w czasie wojny pokazała, że jest w stanie pomagać finansowo w skali porównywalnej do USA. Zaczęliśmy jako UE wydawać pieniądze na zbrojenia.

Aby uzyskać pożądany efekt polityczny dla Polski, potrzebne będą dodatkowe fundusze. Można to zrobić na trzy sposoby – przez podniesienie składek narodowych, przez wprowadzenie sprawiedliwych europejskich podatków lub kolejną emisję długu pod kontrolą państw członkowskich. Każda z tych ścieżek musi być obwarowana gwarancjami dla przemyślanych polskich interesów strategicznych i gospodarczych. Jak zawsze. Jedno jest pewne – kraj taki jak Polska, skutecznie walczący o swój dobrobyt w UE i jednocześnie zagrożony geostrategicznie, nie może pozwolić sobie na doktrynerskie zabawy w izolację od kontynentu, grę na słabą Unię oraz dekompozycję jej wspólnotowego rynku, czyli głównej siły napędowej polskiej gospodarki. Nie jest pewne, że coś istotnie się zmieni w sprawie finansowania UE w najbliższej przyszłości. Polska jednak nie ma żadnego powodu, by wyręczać inne kraje w braniu odpowiedzialności za niedomagania, a być może i porażkę projektu europejskiego w nowym układzie światowym.

Wszystko to byłoby oczywiste, także dla polskiej prawicy, gdyby nie toksyczny, ale – jak starałem się wyjaśnić – nieprzypadkowy konflikt o tzw. reformy wymiaru sprawiedliwości, ubierany w kostium suwerenności przez tych, którzy ich nie umieli albo wręcz nie chcieli przeprowadzić w sposób zgodny z naszymi europejskimi zobowiązaniami. Jeśli prawica chce jeszcze kiedyś odegrać pozytywną rolę dla Polski, musi opisane tu doświadczenie głęboko przemyśleć.

Konrad Szymański

Były minister ds. europejskich w rządach Beaty Szydło i Mateusza Morawieckiego, były zastępca dyrektora Polskiego Instytutu Ekonomicznego.

Przerzucanie winy za własne niepowodzenia na czynniki zewnętrzne ma w Polsce długą tradycję. Jesteśmy świadkami jej nowej odsłony. Oto uruchomienie pieniędzy z polskiego Krajowego Planu Odbudowy oraz unijnego budżetu przynosi u wielu polityków i komentatorów gorzką konkluzję, jakoby jedynym rzeczywistym warunkiem realizacji zobowiązań budżetowych Unii Europejskiej wobec Polski była zmiana rządu na liberalno-lewicowy. Ta prowokacyjna teza ma jeden cel – zwolnić prawicę z rozważań o własnych błędach i odpowiedzialności.

Pozostało 98% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi