Mężczyźni i wszyscy inni wrogowie feministek

Feminizm ma przed sobą dużo pracy. Musi poradzić sobie z dręczącymi go sprzecznościami i odpowiedzieć na pytania, czym jest kobiecość, a czym męskość. Jeżeli zaś chce doprowadzić do rzeczywistych zmian społecznych, to czas pożegnać się z logiką wrogów i walką z każdym nieoświeconym.

Publikacja: 08.03.2024 10:00

Feminizm ma przed sobą dużo pracy

Feminizm ma przed sobą dużo pracy

Foto: AdobeStock

Los obdarzył moją koleżankę wyjątkowo absorbującym dzieckiem. Nie chciało bawić się samo, zawsze potrzebowało towarzystwa. Zwłaszcza przy znanej wszystkim rodzicom zabawce, polegającej na tym, że figury geometryczne trzeba wkładać do otworów w odpowiednim kształcie. Jej potomek potrafił spędzić na takiej rozgrywce bite trzy godziny, czasami radząc sobie z kształtami lepiej, a czasami gorzej. Jednak zawsze potrzebował widowni, inaczej rozlegał się trudny do wytrzymania ryk. Nie przesadzam – byłam świadkiem tej sytuacji.

W końcu koleżanka, będąca już na granicy obłędu, marząca o tym, aby zniszczyć wszystkie figury geometryczne na świecie, poprosiła męża o zastępstwo przy zabawie dziecka. On, szczerze zdziwiony, ze spokojem odmówił, gdyż przecież jemu jako mężczyźnie takie aktywności nie sprawiają żadnej radości, a ona jako kobieta jest lepiej do tego z natury przystosowana. Naprawdę był zaskoczony, że mimo wszystko matka natura nie wyposażyła jej w zdolność czerpania radości z zabawy klockami.

Feminizm już wygrał: bez niego kobiety nadal by udowadniały, że nie są gorszym sortem

Gdy opisywałam tę historię na X (dawniej Twitter), zaskoczyły mnie komentarze moich konserwatywnych kolegów. Przyznawali, że taka sytuacja wynika ze skłonności niektórych mężczyzn do unikania obowiązków związanych z zajmowaniem się własnym dzieckiem. Część z nich bowiem chętnie powołuje się na naturalne predyspozycje mężczyzn i kobiet, aby zrzucić na swoje partnerki mniej przyjemne rodzicielskie zadania. Koledzy nie omieszkali skrytykować takiej postawy, gdyż podział obowiązków między małżonkami jest kwestią umowy, ale nie powinno być tak, że mąż jedynie raz na jakiś czas pobawi się z dzieckiem, a żona przejmie na siebie wszystkie pozostałe i męczące czynności. Nie tak to wszystko zaplanowała natura, to raczej tylko pobożne życzenia tych, którzy chcą cieszyć się dziećmi bez tego męczącego zajmowania się nimi. A zatem panowie podzielający takie przekonania wcale nie są obrońcami tradycyjnego porządku, lecz jedynie w piękne słowa ubierają swoje własne lenistwo.

Czytaj więcej

Życzenia na Dzień Kobiet. Niech polityczki zajmą się prawdziwymi problemami kobiet

Taka zmiana spojrzenia, w ten sposób formułowane racje nigdy nie pojawiłyby się w dyskursie, gdyby nie feminizm. Nie jest bowiem tak, że zmiany społeczne „dzieją się same”, niejako na marginesie wielkich wydarzeń historycznych bądź za sprawą technologicznego rozwoju. Aby coś zmieniło się w świecie, potrzebne są jeszcze pojęcia oraz teorie ujawniające się najpierw w specjalistycznych debatach, a później stopniowo przenikające do powszechnej świadomości.

Tylko naiwni sądzą, że kobiety tak czy siak dostałyby prawo głosu, bo polityka szła w takim, a nie innym kierunku. I na pewno ostatecznie poszłyby do pracy, bo wymyślono pralkę czy lodówkę, przez co obowiązki domowe nie były już tak pracochłonne. Tak myślą tylko ci, którzy nie szanują humanistyki, pokładając nadzieję w rzeczach materialnych i technice. Niemniej rzeczy nie mają w sobie żadnej magicznej zdolności pozwalającej na zmianę świata. Liczy się to, jak o nich myślimy i w jakich kontekstach ich używamy. Potrzebują idei, aby zacząć wywierać realny wpływ. Podobnie jest z techniką. Sama w sobie jedynie ułatwia nam życie, pozwala zaoszczędzić czas lub uwalnia nas od prostych, powtarzalnych czynności. Ale bez pojęć, teorii pozwalających wykorzystywać ją do nowych celów pozostaje wyłącznie narzędziem używanym w konkretnych przypadkach.

Bez feminizmu i wypływających z niego koncepcji prawdopodobnie kobiety nadal musiałyby udowadniać, że nie są jakąś pośledniejszą formą mężczyzny, stworzoną do rzeczy prostych i mało wymagających. Zresztą nawet dziś muszą niekiedy tłumaczyć, że emocje wcale nie przysłaniają im racjonalnego myślenia, a to, co mają w spodniach, wcale nie przekreśla ich szans na zajmowanie się matematyką. Feminizm pokazał im, że mogą myśleć o sobie inaczej, nie muszą podążać utartymi drogami. A przy okazji uświadomił niektórym, że postawy powszechnie uznawane za tradycyjne i konserwatywne też są wynikiem pewnych społecznych ustaleń, wcale nie tak odległych od współczesności. Przywilej siedzenia w domu miały tylko panny z wyższych sfer, które ognisku domowemu wiele uwagi nie poświęcały, gdyż miały od tego służące, guwernantki i nianie. Reszta musiała pracować na równi z mężczyznami, czy to w polu, czy w warsztatach rzemieślniczych, a później w fabrykach i sklepach.

Piękna niewiasta codziennie serwująca dwudaniowy obiad to amerykańskie wyobrażenie z lat 50. XX wieku. W utrzymaniu takiej wizji nie pomoże nawet autorytet Kościoła katolickiego, który bardzo długo nie mieszał się w to, jak małżonkowie dzielą się obowiązkami, i nie protestował, gdy bogaci kupcy wysyłali córki na studia medyczne do włoskich uniwersytetów. Dopiero niemiecki protestantyzm zaczął zaganiać kobiety do kuchni i dzieci, co wówczas było nie lada rewolucją.

Nowe tematy dla feministek? Problemy kobiet transpłciowych, prawa reprodukcyjne...

Oczywiście, wszystko, co napisałam przed chwilą, stanowi jedno wielkie uogólnienie. Kobiety miały raz lepiej, raz gorzej. W zależności od statusu, momentu historycznego, okoliczności towarzyszących mogły sobie pozwolić na więcej lub mniej. Mało kto też kłóci się z tym, że przez długi czas ich położenie było gorsze od mężczyzn. No, poza tymi, które snują przed nimi wspaniałe wizje przeszłości, w której nie musiały łączyć pracy z wychowywaniem dzieci, społeczeństwo roztaczało nad nimi szeroko zakrojoną opiekę i były powszechnie szanowane, gdyż zajmowały się najważniejszymi dla wspólnoty zadaniami. Gdy słyszę takie opinie, zawsze zastanawia mnie to, dlaczego ich autor jakoś nigdy sam nie chce prowadzić takiego stylu życia i ani mu się śni porzucać pracy zawodowej na rzecz zajmowania się dziećmi. Jakoś nie przekonują go piękne frazy o poświęcaniu się najwyższym celom i zamiast troszczyć się o domowe ognisko, wybiera dyskusje o swoich poglądach na X bądź Facebooku. Cóż, zawsze może się bronić tym, że hipokryzja wcale nie przekreśla prawdziwości poglądów…

Czytaj więcej

Zdzisława Janowska: Donald Tusk podebrał Lewicy najlepsze dziewczyny

Tak czy siak dziś już jest inaczej niż kiedyś, przynajmniej na Zachodzie. Kobiety nie muszą siedzieć w domu, nie są zobligowane do poświęcania wszystkiego w imię macierzyństwa, mogą realizować swoje ambicje na wielu różnorodnych polach. Co więcej, wydaje się, że są nawet rozpieszczane, gdyż po latach wykluczenia wajcha w końcu odchyliła się w drugą stronę.

Zmianę w społecznym nastawieniu bezpardonowo wykorzystała popkultura, podążając za trendem reprezentacji, a więc serwując nam coraz to nowe silne główne bohaterki obsadzane w stereotypowo męskich rolach. Niemniej z ekranów spoglądają na nas nie tylko klasyczne piękności, lecz także przedstawicielki mniejszości rasowych, etnicznych i seksualnych. Podobno w prawdziwym życiu też jest o wiele lepiej. Szklanego sufitu coraz mniej, kobiety sprawdzają się w wielu zawodach, a i łączą to wszystko z macierzyństwem. Dlatego też wielu sądzi, że tradycyjny feminizm nie jest już nam potrzebny i właściwie to żyjemy w epoce postfeminizmu. Inaczej mówiąc: wszystkie palące problemy zostały już rozwiązane, pozostały już tylko drobiazgi.

Feministki na takie słowa zazwyczaj reagują złośliwym uśmiechem. W sumie nic dziwnego, bo koniec feminizmu ogłaszano dziesiątki razy, a mimo to wciąż jest on obecny zarówno w polityce, jak i świadomości społecznej. A jego oblicze nieustannie się zmienia, nie tylko ze względu na nowe momenty historyczne i okoliczności polityczne. Feminizm sam siebie poddaje nieustannej krytyce i korekcie. Podważa własne fundamenty, rezygnuje z pewnych idei, aby powrócić do nich po pewnym czasie.

Jak pisała w swej książce „Feminizmy” brytyjska badaczka Lucy Delap, „feministki od dawna znajdują się w niewygodnej pozycji względem własnej historii; w odruchu buntu, z potrzeby ogłoszenia nowego otwarcia albo odrzucenia dziedzictwa neguje się to, w co wierzyły matki i babki”. Jeszcze jakiś czas temu mówiło się o I, II, III i IV fali feminizmu oraz o występujących między nimi konstytutywnych różnicach. Obecnie opisuje się raczej globalne ruchy feministyczne bądź wiele odrębnych od siebie feminizmów, wciąż posiadających pewne wspólne punkty, choć różnych pod względem założeń i celów. Bo według działaczek wciąż jeszcze wiele pozostało do zrobienia, a pewne zagadnienia od wieków pozostają nierozwiązane: molestowanie seksualne, brak szacunku wobec kobiet, męska przemoc, nierówności płacowe, trudności z łączeniem macierzyństwa i pracy zarobkowej. Pojawiają się też zupełnie nowe kwestie: problemy kobiet transpłciowych, prawa reprodukcyjne oraz zmiana optyki w stosunku do tzw. sex workingu.

O co chodzi feministkom? Zwykłe kobiety nie muszą chcieć rewolucji w domu, mglista ideologia je odstrasza

Od zawsze feminizm miał wielu przeciwników zarówno wśród mężczyzn, jak i kobiet. Spotykał się z zajadłą krytyką, szyderstwem i drwiną. Zawsze jednak zdawał się wychodzić obronną ręką z tych starć. Potrafił również rewidować swoją postawę. Tak było chociażby wtedy, gdy poszedł za bardzo w stronę „dyskursu ofiar”, co brytyjski filozof i teoretyk kultury Mark Fisher obrazowo nazwał Zamkiem Wampirów: „Zamek Wampirów specjalizuje się w krzewieniu poczucia winy. Jego siłą napędową są księżowskie pragnienia ekskomunikowania i potępiania, akademicko-pedantyczne pragnienia jak najszybszego wytknięcia błędów oraz hipsterskie żądze znalezienie się w modnej klice. Atakowanie Zamku Wampirów jest ryzykowne, bo atakujący ma wrażenie, że atakuje tym samym wysiłki w zwalczaniu rasizmu, seksizmu i homofobii, a Zamek robi wszystko, żeby wzmocnić to wrażenie”.

Mirosław Owczarek

Okazało się, że podkreślanie „bycia ofiarą” w przypadku kobiet jest drogą prowadzącą donikąd. Owszem, pozwalało przepracować pewne traumy oraz zwrócić uwagę na doświadczenie kobiet spoza zachodniego kręgu kulturowego, ale odbierało kobietom możliwość działania, bo znów stały się bezwolnymi istotkami rzucanymi na pastwę niezależnego od nich biegu dziejów. Dlatego też stopniowo odchodzi się od tej idei na rzecz podkreślania kobiecej sprawczości, tego, jak radziły sobie i przezwyciężały niesprzyjające okoliczności. Ponownie mają być aktywne, wziąć sprawy w swojej ręce, a nie tylko rozdrapywać zło, które je spotkało.

Jednak te korekty wcale nie przekonują do feminizmu tłumów. Właściwie nigdy nie pozbył się łatki stanowiska radykalnego, wyznawanego przez jednostki skrajne w swych poglądach. Co więcej, dziś wiele kobiet chce walczyć o swoje prawa, ale nie określać się jako feministki. Przyczynę tego stanu rzeczy widzę w pewnych nieprzepracowanych problemach, które ciągną się za feminizmem od początku jego historii. Udawanie, że one nie istnieją lub rozwiążą się samoistnie, gdy rzeczywistość społeczna stanie się lepsza, jest nie tyle skrajną naiwnością, co symptomem ukrywania pewnych niewygodnych faktów. Bez gruntownego przemyślenia tych problemów, bez podejmowania tych tematów, a przede wszystkim bez przyjęcia wyraźnej postawy w tych kwestiach, feminizm nadal będzie obecny, ale będzie coraz bardziej marginalny względem innych procesów i teorii. A to zadanie jest dla niego niezwykle trudne, bo nie chodzi tym razem o drobną światopoglądową korektę, lecz o zachwianie fundamentami, na których od dawien dawna się opierał.

Feminizm można zaliczyć do nurtów związanych z szeroko pojmowaną filozofią wyzwolenia, mającą wiele wspólnych punktów z filozofią marksistowską. Mówiąc w telegraficznych skrócie, chodzi o to, że jesteśmy zniewoleni przez różnorodne czynniki (państwo, społeczeństwo, język, kulturę itd.), żyjemy w opresyjnym systemie, który nie pozwala nam na rozwinięcie swoich możliwości, i aby wyrwać się z tego zaklętego kręgu, potrzebujemy odpowiedniej świadomości (klasowej, ekonomicznej, feministycznej, ekologicznej itd.). Dzięki tak nabytej wolności nie tylko odzyskamy siebie, lecz także w końcu stworzymy szczęśliwą oraz jedyną słuszną rzeczywistość społeczną. Dla klasyków tego typu myślenia upodmiotowienie zniewolonych mogło się odbyć wyłącznie na drodze rewolucyjnej, wiążącej się z całkowitym zniszczeniem poprzedniego systemu. Oczywiście, tak sprofilowane zadanie okazało się niemożliwe do realizacji, więc kolejne pokolenia myślicieli zaczęły opowiadać się za walką z systemem od środka, przy wykorzystaniu jego praw i zasad. Dla feminizmu oznaczało to tylko kolejne kłopoty.

Czytaj więcej

Kataryna: Lewica na aborcyjnym koniku

Stało się tak nie tylko dlatego, że walka z systemem przy wykorzystaniu charakterystycznych dla niego metod i środków jest czymś z gruntu karkołomnym. Feminizm mimo wszystko zawsze ustawiał się w opozycji do obowiązujących tendencji, niezależnie od tego, jakie zmiany dokonywały się w życiu społecznym. Jednocześnie będąc zawsze w kontrze, marzył o tym, żeby być ruchem globalnym, dążącym do spełnienia marzeń wszystkich kobiet. Jeżeli na początku jego historii było to jeszcze możliwe, bo dążył do tego, co większość kobiet mogła wziąć przynajmniej pod rozwagę (prawa wyborcze, prawo do stanowienia o sobie, dostęp do określonych zawodów, równe płace, pomoc w opiece nad potomstwem itd.), to wraz z upływem lat dążenia feministycznych działaczek i „zwykłych” kobiet zaczęły się stopniowo rozjeżdżać. Nie chodzi o to, że trudno jednocześnie wyzwolić od złego systemu bogatą, zachodnią mieszczankę pracującą w korporacji i pochodzącą z biednego kraju muzułmankę, nieposiadającą podstawowych praw. To jeszcze da się załatwić przez dostosowanie metod do bieżących okoliczności. Nie chodzi też o to, że wspólne kobiece marzenia dały się poznać jako słodka iluzja, w którą trzeba wierzyć, mając z tyłu głowy fasadowość tego postulatu. Ze względu na swe korzenie feminizm nigdy nie był apolitycznym ruchem walczącym o neutralne prawa kobiet. Wraz z nim trzeba było przyjąć określony światopogląd, daleko wykraczający poza walkę o kobiece sprawy.

Z kolei prawicowe czy konserwatywne feministki są wtórne wobec swych lewicowych poprzedniczek. Feminizm od zawsze wiązał się z określonym spojrzeniem na politykę, społeczeństwo, szedł ramię w ramię ze wszystkimi progresywnymi postulatami. Niósł sztandar z hasłem, że prywatne jest polityczne, czyli de facto krytykując podział na sferę publiczną i prywatną, ponieważ rozdzielenie tych dwóch sfer jest kolejnym mechanizmem kontroli sprawowanym przez system polityczny nad jednostkami. Ponadto podtrzymywał wyobrażenia o kobietach jako grupie podporządkowanej, a mężczyznach jako grupie dominującej. A to, co przestrzeń publiczna mówi o domowym kręgu, przekłada się na akceptowalne społecznie praktyki. Mówiąc wprost, feminizm przekonywał: polityka dyktuje nam to, jak mamy żyć i nawet w domowym zaciszu potrzebujemy rewolucji. Wszystko to było osadzone w konkretnych teoriach społecznych, koncepcjach filozoficznych i formach aktywizmu.

Wiadomo, że konserwatystki będą oponować przed podpisaniem się pod tymi założeniami. Jednak i „zwykłe kobiety” zazwyczaj niewiele z tego rozumieją. I chociaż mogą się podpisać pod pewnymi konkretnymi postulatami, to ta cała ideologiczna otoczka jest dla nich niejasna i mglista. Ale feminizm z nikim nie dyskutuje, nie czuje się zobowiązany do tłumaczeń oraz rozmowy. Bo jest rozdarty między dbaniem o losy uciskanych a swym intelektualnym dziedzictwem, między walką z systemem a wykorzystywaniem do realizacji swych celów, między byciem aktywizmem, czymś na marginesie zastanego porządku społecznego, a byciem twardym ruchem politycznym, realnie zmieniającym świat.

Śmiech, kpiny i krytyka tańca posłanek w Sejmie przeciw przemocy wobec kobiet

Dlaczego feministki nie chcą rozmawiać? Czemu wzdrygają się przed tłumaczeniem swych założeń? Jest to pokłosie marksistowskiego dziedzictwa. Marks przyznawał wprost, że uprzywilejowana pozycja burżuazji wcale nie wynika z winy członków tej klasy, gdyż powstała ona na skutek źle skonstruowanego systemu. Jednakże dalej pozostają wrogami i należy z nimi walczyć. Albo zgodzą się na rewolucyjne zmiany, albo zostaną zniszczeni. Analogicznie dla feminizmu system i jego reprezentanci zawsze będą przeciwnikami, a czynione na ich rzecz ustępstwa – jakąś formą przegranej.

W tej sytuacji nie istnieje żadna sposobność nawiązania dialogu. Można to bezpośrednio zaobserwować w internecie. Stosunkowo niewinne pytania o wyjaśnienie czy wątpliwości odbierane są jako bezpardonowy atak. Pytać można tylko wtedy, gdy jednoznacznie opowiemy się za feministycznymi postulatami. Niemniej trzeba wciąż uważać, żeby nie zostać uznanym za reakcjonistę. Najlepiej wcześniej wykonać stosowną intelektualną pracę, zapoznać się z tekstami, przyjąć za pewne kluczowe założenia. Paradoksalnie – przyjąć za prawdę coś, czego się jeszcze nie poznało.

Czytaj więcej

Maja Staśko: Nie jesteśmy histeryczkami. Przestańcie winić kobiety i dowalać takim ofiarom jak Liza

A i tak bardzo łatwo zostać wykluczonym. Wystarczy drobne ideologiczne odstępstwo. A skoro wszyscy są wrogami, to ostatecznie wypada dyskutować jedynie z przekonanymi. Tylko że każdy ruch, który słucha jedynie swoich zwolenników, ulega postępującej degradacji. Nie można realnie pracować nad swoimi postulatami, gdy nie słucha się głosów krytycznych, nie zmieni się wtedy systemu od środka. Oczywiście, można iść nadal drogą radykalną, ale wtedy trzeba powiedzieć o tym wprost – dążymy do rewolucji. I nie flirtować z systemem, licząc na to, że w magiczny sposób dojdzie on do tego, że nasze tezy są zasadne. Podsumowując: albo nasi wrogowie się oświecą, zyskają świadomość, albo nie będziemy wchodzić z nimi w żadne debaty.

Niestety, z rzeczy, które się nie wydarzą, samoistne oświecenie systemu nie wydarzy się najbardziej. Ostatecznie i feminizm musi dokonać konkretnego, radykalnego wyboru – albo stosuje metody łagodne, ale wtedy musi wchodzić w polemikę, a nawet tłumaczyć nieoświeconym swoje intelektualne zawiłości, albo dąży do obalenia zastanego porządku i nie bawi się w żadne kandydowanie do Sejmu, tylko stara się spalić go do gruntu.

To rozdarcie i niepewność wobec drogi, którą trzeba wybrać, przekłada się na kolejny problem. Sytuując się na marginesie systemu, feminizm nierzadko odwoływał się do działań charakterystycznych dla aktywizmu, wierząc w to, że z systemem można wygrać za pomocą performance’u, wyśmiania, ironii, co miało wykazywać jego nieadekwatność. Już Agnieszka Graff ponad 20 lat temu w „Świecie bez kobiet” pisała o tym, że właśnie do takich działań musi odwoływać się feminizm, aby mieć szansę na rozsadzenie systemu od środka.

Takim działaniem z pogranicza aktywizmu był niedawny taniec posłanek koalicji w Sejmie przeciwko przemocy wobec kobiet. System bardzo szybko pokazał, jak traktuje takie akcje, społeczeństwo również błyskawicznie wydało wyrok. Był śmiech, kpina i krytyka, a tymi narzędziami zdecydowanie lepiej posługują się przeciwnicy feminizmu. Temat przemocy wobec kobiet zniknął przyćmiony przez szyderstwa z samego tańca. System wcale się nie rozprężył, lecz wykorzystał tę akcję do ugruntowania swojej pozycji.

Czym dla feminizmu jest "kobiecość"? Kobiety transpłciowe i osoby niebinarne to wyzwanie dla feministek

Od ponad 20 lat nic się w tej kwestii nie zmienia. Dla większości społeczeństwa aktywizm jest czymś niezrozumiałym, przynależnym bardziej do sztuki niż do politycznej aktywności. Zamiast przekształcać rzeczywistość, jest oskarżany o bagatelizowanie realnych problemów. Owszem, posiada wszelkie teoretyczne podstawy, aby działać, ale na razie nie sprawdziły się one w praktyce. A przecież feminizm pokazał już, że umie stosować wypracowane przez system narzędzia dla swoich własnych korzyści.

Pisałam o tym na samym początku. Feminizm zmienił podejście do kobiet w społeczeństwie. Wprowadził do przestrzeni myśli to, że kobiety wcale nie są jakimś pośledniejszym gatunkiem. Ale wtedy stawał do rzeczywistej walki z krytykami, nie traktując ich jak wrogów, lecz jak tych, którzy w końcu mogą przejść na jego stronę. Nie obawiał się ani debaty, ani polemiki, po cichu uznając, że warto pracować na pojęciach i przekształcać język. Jednak teraz i język stał się jego wrogiem, a definiowanie pojęć uznano za przejaw męskiego, racjonalnego świata, który również powinien odejść do lamusa. Dlatego już feminizm nie działa na języku, lecz wysuwa wobec niego żądania. Poczynając od tego, że należy używać żeńskich końcówek przy nazwach zawodów, kończąc na tym, że przesunięcia pojęciowe trzeba po prostu zaakceptować, nie bacząc na ich precyzje czy zakres. O ile feminatywy doczekały się jeszcze jakichś argumentów, o tyle w drugim przypadku góruje postawa „jakoś to będzie, jakoś to się wszystko unormuje”. A jest to przecież sprawa fundamentalna i niecierpiąca zwłoki. Właśnie przez brak pojęć ruch kobiecy może osunąć się w niebyt.

Wydawało się, że feminizm już raz to sobie uświadomił, kiedy redefiniował termin „kobiecość”, walcząc z jego esencjalistycznym pojmowaniem (czyli jako zbioru cech, które muszą przysługiwać jednostce, aby uznać ją za kobietę). Feministki nie chciały, aby kobiety określały ich rzekoma wrażliwość, subtelność, emocjonalność i wyrzuciły do kosza „Mistykę kobiecości” Betty Friedan. Mimo wszystko ta „kobiecość” zawsze ciążyła nad całym ruchem. Przecież po dziś dzień możemy słuchać o tym, że kobiety do polityki i do biznesu wprowadzą nową jakość, bo dążą do kompromisu, są łagodniejsze, nie lubią się kłócić itd. Przecież automatycznie nasuwa się wtedy pytanie, czy panie, które wcale takie nie są, można uznać za „prawdziwe” kobiety? A od tego jest już tylko krok do tradycyjnego wizerunku kobiety.

Czytaj więcej

Minister ds. równości: Polki przerywają ciąże niezależnie od sejmowych zamrażarek

Ale nie tylko dlatego feminizm musi wziąć się za bary z kategorią „kobiecości” i tym, co właściwie znaczy bycie kobietą. Wielkim wyzwaniem dla całego ruchu okazała się kwestia transpłciowych kobiet, a także osób niebinarnych. Doprowadziła nawet do rozłamu i powstania pojęcia TERF, co jest skrótowcem od anglojęzycznego zwrotu trans-exclusionary radical feminism/feminist, czyli radykalny/a feminizm/feministka wykluczający/a osoby trans. I znów zgodnie z logiką ciągłej walki z wrogiem feministki przywiązane do bardziej tradycyjnego pojmowania „kobiecości” stały się persona non grata.

W tym momencie nie stoję po żadnej ze stron. Zwracam tylko uwagę, że bez jasnych i precyzyjnych pojęć ta sprawa nigdy nie doczeka się rozstrzygnięcia, a grono wykluczanych będzie się jedynie poszerzać. Nie wystarczy powiedzieć z pozycji nieomylnego autorytetu, że nie istnieją żadne różnice między biologiczną a transpłciową kobietą, a kto tak nie myśli, jest obskurantem, z którym nie warto rozmawiać. I czekać na to, aż świat zaakceptuje takie stanowisko, pałając gniewem do każdego, kto nie jest do końca przekonany. Trzeba po prostu odpowiedzieć, czym jest „kobiecość”, jak zdefiniować kobietę, bo powoływanie się na to, że jest to konstrukt społeczny, niczego nie wyjaśnia. Bo konstrukty społeczne są z gruntu stereotypowe i ponownie wracamy do wrażliwości, subtelności itd. A jeśli pojęcie „kobiety” nie ma żadnych określników, poza osobistą identyfikacją, to tak naprawdę nie znaczy już nic, całkowicie rozpływając się w subiektywnych odczuciach.

Rośnie liczba samobójstw wśród mężczyzn, to ich bardziej dotyka problem bezdomności

Jednak feminizm nie chce sięgać po narzędzia rozumu, bo one też mają wypływać z męskiego, racjonalnego świata. Owszem, powstały wtedy, gdy kobiety nie miały wiele do powiedzenia. Ale to wcale nie znaczy, że te narzędzia zostały skażone na wieki wieków. Wystarczy po prostu wykorzystywać je w dobrych celach, a nie by dominować nad kolejnymi grupami wykluczonych. Logika nie musi być środkiem opresji, może też służyć wyzwoleniu. Choćby od popadania w bzdury. Już dawno temu niektóre odłamy feminizmy starały się podkreślać wyjątkowość kobiecego doświadczenia. Mężczyźni mieli być na usługach zimnej racjonalności, a kobiety – mieć dostęp do prawdy osiąganej zupełnie innymi drogami. W założeniu potrafiły dojść do tego, co nie dawało się wypowiedzieć, oglądać te aspekty świata, które wymykały się naukowemu oku. I oczywiście ich spojrzenie z zasady było bardziej adekwatne. Skończyło się tak, że na feministycznych portalach czytamy o byciu wiedźmą, o stawianiu tarota i o innych fantastycznych stworach, o czym już pisałam w „Plusie Minusie”. Przecież to prowadzi do tego, że nauka i myślenie wcale nie jest dla kobiet, bo natura pozostawiła dla nich rzucanie zaklęć. Mało kto chce się identyfikować z taką wizją kobiecości.

Niemniej największe wyzwanie dla współczesnego feminizmu stanowią z pewnością mężczyźni. To był w końcu ten pierwszy wróg, od wieków znajdujący się na uprzywilejowanej pozycji. Jednak obecnie nie jest to już takie pewne, że bywa tak we wszystkich przypadkach. Mówi się coraz więcej o większej liczbie samobójstw wśród mężczyzn, o dotykającym ich bardziej problemie bezdomności, o trudnościach w sądach rodzinnych, o niewłaściwej społecznej wizji męskości, o nierealnych wymaganiach kobiet względem nich. Nie da się tego wszystkiego zbyć zdaniem o tym, że patriarchat szkodzi również mężczyznom i kiedy on upadnie, wszystko wróci do normy. A wyśmiewanie tych spraw, sądzenie, że są one tylko przejawem whataboutismu (strategia polegająca na tym, że na dany problem reaguje się wskazaniem innego, np. gdy wskazuje się, że kobiety częściej spotyka molestowanie seksualne, to ktoś inny podaje, że i tak mężczyznom jest trudniej, bo organy ścigania nie wierzą w to, że i ich mogłaby spotkać taka sytuacja), to prosta droga do jeszcze bardziej negatywnego odbioru feminizmu przez „zwykłych” obywateli.

Czytaj więcej

Polska i Węgry. Moralna katastrofa systemu

Do żadnego dialogu nie dojdzie, jeśli feminizm wciąż będzie działał zgodnie z logiką wrogów, a przecież od samego początku miał problem z mężczyznami nadającymi sobie miano feministów, chyba że przy ich boku stała kobieta. Jeszcze raz oddam głos Lucy Delap – „pogląd, jakoby tylko kobiety mogły być feministkami, pokutował w niektórych okresach historycznych i w niektórych miejscach, ale przecież wśród mężczyzn walczących o prawa kobiet obok Milla można wymienić chociażby sufrażystę i byłego niewolnika Fredericka Douglassa czy Jin Tianhego z Chin. Podobnie jak dla wielu innych feministów, dla Milla źródłem inspiracji była kobieta, z którą współpracował – jego żona Harriet Taylor Mill (1807–1858)”. Można odnieść wrażenie, że autorka stara się choć odrobinę zmienić podejście do tego tematu. Jednak dalej, korzystając z narzędzi psychoanalizy, skupia się przede wszystkim na seksualnych frustracjach tego filozofa, z czego miał wynikać jego ambiwalentny stosunek do polityki płci. A zatem wróg zawsze pozostaje wrogiem – jest mężczyzną, a do tego miał czelność nie zgadzać się na wszystkie feministycznego postulaty, nawet te, które w jego epoce były z góry skazane na porażkę.

Feminizm ma przed sobą wiele pracy. Musi poradzić sobie z dręczącymi go sprzecznościami, zmierzyć się z niekonsekwencjami swych założeń, a przede wszystkim odpowiedzieć na wiele fundamentalnych dla siebie pytań. Czeka na niego przepracowanie kwestii „kobiecości” oraz „męskości”, nie uniknie pracy na pojęciach i do przemyślenia pozostają metody jego politycznego zaangażowania wraz z jego intelektualnymi fundamentami. Jeżeli chce doprowadzić do rzeczywistych zmian społecznych, to chyba czas pożegnać się z logiką wrogów i walką ze wszystkimi nieoświeconymi, bo wiara w samoistną zmianę świadomości jest wyjątkowo naiwna. Chyba że nie chce. Jednak i w tym niechceniu musi być konsekwentny. Rewolucji nie można robić na pół gwizdka, trzeba wtedy zrezygnować całkowicie z mniej radykalnych metod. Nie da się być trochę takim, a trochę takim. Należy wyraźnie opowiedzieć się po jednej ze stron, a nie liczyć na to, że jakoś to będzie, bo jest wiele feminizmów i każdy z nich może działać różnymi metodami. To nadal jest chowanie się za półśrodkami, co ostatecznie doprowadzi do rozmycia całego ruchu.

Nie ma tak dobrze, że można korzystać z systemu (w tym przypadku demokratycznych procedur), a jednocześnie przyjmować postawę rewolucyjną tam, gdzie nam wygodnie (np. odmawiając udziału w dyskusji, wykluczając z debaty coraz szerszą gamę wrogów i wymagając od reszty, aby natychmiast przyjęła nasze myślenie, bez żadnych argumentów). Trzeba się w końcu na coś zdecydować. I być w tym konsekwentnym.

Los obdarzył moją koleżankę wyjątkowo absorbującym dzieckiem. Nie chciało bawić się samo, zawsze potrzebowało towarzystwa. Zwłaszcza przy znanej wszystkim rodzicom zabawce, polegającej na tym, że figury geometryczne trzeba wkładać do otworów w odpowiednim kształcie. Jej potomek potrafił spędzić na takiej rozgrywce bite trzy godziny, czasami radząc sobie z kształtami lepiej, a czasami gorzej. Jednak zawsze potrzebował widowni, inaczej rozlegał się trudny do wytrzymania ryk. Nie przesadzam – byłam świadkiem tej sytuacji.

Pozostało 98% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi