Wydawało się, że feminizm już raz to sobie uświadomił, kiedy redefiniował termin „kobiecość”, walcząc z jego esencjalistycznym pojmowaniem (czyli jako zbioru cech, które muszą przysługiwać jednostce, aby uznać ją za kobietę). Feministki nie chciały, aby kobiety określały ich rzekoma wrażliwość, subtelność, emocjonalność i wyrzuciły do kosza „Mistykę kobiecości” Betty Friedan. Mimo wszystko ta „kobiecość” zawsze ciążyła nad całym ruchem. Przecież po dziś dzień możemy słuchać o tym, że kobiety do polityki i do biznesu wprowadzą nową jakość, bo dążą do kompromisu, są łagodniejsze, nie lubią się kłócić itd. Przecież automatycznie nasuwa się wtedy pytanie, czy panie, które wcale takie nie są, można uznać za „prawdziwe” kobiety? A od tego jest już tylko krok do tradycyjnego wizerunku kobiety.
Ale nie tylko dlatego feminizm musi wziąć się za bary z kategorią „kobiecości” i tym, co właściwie znaczy bycie kobietą. Wielkim wyzwaniem dla całego ruchu okazała się kwestia transpłciowych kobiet, a także osób niebinarnych. Doprowadziła nawet do rozłamu i powstania pojęcia TERF, co jest skrótowcem od anglojęzycznego zwrotu trans-exclusionary radical feminism/feminist, czyli radykalny/a feminizm/feministka wykluczający/a osoby trans. I znów zgodnie z logiką ciągłej walki z wrogiem feministki przywiązane do bardziej tradycyjnego pojmowania „kobiecości” stały się persona non grata.
W tym momencie nie stoję po żadnej ze stron. Zwracam tylko uwagę, że bez jasnych i precyzyjnych pojęć ta sprawa nigdy nie doczeka się rozstrzygnięcia, a grono wykluczanych będzie się jedynie poszerzać. Nie wystarczy powiedzieć z pozycji nieomylnego autorytetu, że nie istnieją żadne różnice między biologiczną a transpłciową kobietą, a kto tak nie myśli, jest obskurantem, z którym nie warto rozmawiać. I czekać na to, aż świat zaakceptuje takie stanowisko, pałając gniewem do każdego, kto nie jest do końca przekonany. Trzeba po prostu odpowiedzieć, czym jest „kobiecość”, jak zdefiniować kobietę, bo powoływanie się na to, że jest to konstrukt społeczny, niczego nie wyjaśnia. Bo konstrukty społeczne są z gruntu stereotypowe i ponownie wracamy do wrażliwości, subtelności itd. A jeśli pojęcie „kobiety” nie ma żadnych określników, poza osobistą identyfikacją, to tak naprawdę nie znaczy już nic, całkowicie rozpływając się w subiektywnych odczuciach.
Rośnie liczba samobójstw wśród mężczyzn, to ich bardziej dotyka problem bezdomności
Jednak feminizm nie chce sięgać po narzędzia rozumu, bo one też mają wypływać z męskiego, racjonalnego świata. Owszem, powstały wtedy, gdy kobiety nie miały wiele do powiedzenia. Ale to wcale nie znaczy, że te narzędzia zostały skażone na wieki wieków. Wystarczy po prostu wykorzystywać je w dobrych celach, a nie by dominować nad kolejnymi grupami wykluczonych. Logika nie musi być środkiem opresji, może też służyć wyzwoleniu. Choćby od popadania w bzdury. Już dawno temu niektóre odłamy feminizmy starały się podkreślać wyjątkowość kobiecego doświadczenia. Mężczyźni mieli być na usługach zimnej racjonalności, a kobiety – mieć dostęp do prawdy osiąganej zupełnie innymi drogami. W założeniu potrafiły dojść do tego, co nie dawało się wypowiedzieć, oglądać te aspekty świata, które wymykały się naukowemu oku. I oczywiście ich spojrzenie z zasady było bardziej adekwatne. Skończyło się tak, że na feministycznych portalach czytamy o byciu wiedźmą, o stawianiu tarota i o innych fantastycznych stworach, o czym już pisałam w „Plusie Minusie”. Przecież to prowadzi do tego, że nauka i myślenie wcale nie jest dla kobiet, bo natura pozostawiła dla nich rzucanie zaklęć. Mało kto chce się identyfikować z taką wizją kobiecości.
Niemniej największe wyzwanie dla współczesnego feminizmu stanowią z pewnością mężczyźni. To był w końcu ten pierwszy wróg, od wieków znajdujący się na uprzywilejowanej pozycji. Jednak obecnie nie jest to już takie pewne, że bywa tak we wszystkich przypadkach. Mówi się coraz więcej o większej liczbie samobójstw wśród mężczyzn, o dotykającym ich bardziej problemie bezdomności, o trudnościach w sądach rodzinnych, o niewłaściwej społecznej wizji męskości, o nierealnych wymaganiach kobiet względem nich. Nie da się tego wszystkiego zbyć zdaniem o tym, że patriarchat szkodzi również mężczyznom i kiedy on upadnie, wszystko wróci do normy. A wyśmiewanie tych spraw, sądzenie, że są one tylko przejawem whataboutismu (strategia polegająca na tym, że na dany problem reaguje się wskazaniem innego, np. gdy wskazuje się, że kobiety częściej spotyka molestowanie seksualne, to ktoś inny podaje, że i tak mężczyznom jest trudniej, bo organy ścigania nie wierzą w to, że i ich mogłaby spotkać taka sytuacja), to prosta droga do jeszcze bardziej negatywnego odbioru feminizmu przez „zwykłych” obywateli.
Polska i Węgry. Moralna katastrofa systemu
Łatwiej było w Polsce obalić komunizm, niż teraz przywrócić instytucjonalny system demokratycznego państwa prawnego – pisze polski politolog do swego węgierskiego kolegi, publicysty i pisarza. Ten odpowiada: Nasze zadania będą jeszcze trudniejsze.
Do żadnego dialogu nie dojdzie, jeśli feminizm wciąż będzie działał zgodnie z logiką wrogów, a przecież od samego początku miał problem z mężczyznami nadającymi sobie miano feministów, chyba że przy ich boku stała kobieta. Jeszcze raz oddam głos Lucy Delap – „pogląd, jakoby tylko kobiety mogły być feministkami, pokutował w niektórych okresach historycznych i w niektórych miejscach, ale przecież wśród mężczyzn walczących o prawa kobiet obok Milla można wymienić chociażby sufrażystę i byłego niewolnika Fredericka Douglassa czy Jin Tianhego z Chin. Podobnie jak dla wielu innych feministów, dla Milla źródłem inspiracji była kobieta, z którą współpracował – jego żona Harriet Taylor Mill (1807–1858)”. Można odnieść wrażenie, że autorka stara się choć odrobinę zmienić podejście do tego tematu. Jednak dalej, korzystając z narzędzi psychoanalizy, skupia się przede wszystkim na seksualnych frustracjach tego filozofa, z czego miał wynikać jego ambiwalentny stosunek do polityki płci. A zatem wróg zawsze pozostaje wrogiem – jest mężczyzną, a do tego miał czelność nie zgadzać się na wszystkie feministycznego postulaty, nawet te, które w jego epoce były z góry skazane na porażkę.
Feminizm ma przed sobą wiele pracy. Musi poradzić sobie z dręczącymi go sprzecznościami, zmierzyć się z niekonsekwencjami swych założeń, a przede wszystkim odpowiedzieć na wiele fundamentalnych dla siebie pytań. Czeka na niego przepracowanie kwestii „kobiecości” oraz „męskości”, nie uniknie pracy na pojęciach i do przemyślenia pozostają metody jego politycznego zaangażowania wraz z jego intelektualnymi fundamentami. Jeżeli chce doprowadzić do rzeczywistych zmian społecznych, to chyba czas pożegnać się z logiką wrogów i walką ze wszystkimi nieoświeconymi, bo wiara w samoistną zmianę świadomości jest wyjątkowo naiwna. Chyba że nie chce. Jednak i w tym niechceniu musi być konsekwentny. Rewolucji nie można robić na pół gwizdka, trzeba wtedy zrezygnować całkowicie z mniej radykalnych metod. Nie da się być trochę takim, a trochę takim. Należy wyraźnie opowiedzieć się po jednej ze stron, a nie liczyć na to, że jakoś to będzie, bo jest wiele feminizmów i każdy z nich może działać różnymi metodami. To nadal jest chowanie się za półśrodkami, co ostatecznie doprowadzi do rozmycia całego ruchu.
Nie ma tak dobrze, że można korzystać z systemu (w tym przypadku demokratycznych procedur), a jednocześnie przyjmować postawę rewolucyjną tam, gdzie nam wygodnie (np. odmawiając udziału w dyskusji, wykluczając z debaty coraz szerszą gamę wrogów i wymagając od reszty, aby natychmiast przyjęła nasze myślenie, bez żadnych argumentów). Trzeba się w końcu na coś zdecydować. I być w tym konsekwentnym.