Biedaszyby. Skansen, cmentarz czy poligon technologii

Dla jednych wałbrzyskie biedaszyby to kwestia życia i śmierci, bo inaczej nie zarobią na życie. Dla innych te dziury w ziemi są jedynie kłopotem i najchętniej na górniczej tradycji postawiliby krzyżyk. Ale jest też ktoś z ultranowoczesnym pomysłem na wykorzystanie płytkich złóż. Tylko czy państwo pozwoli mu spróbować?

Publikacja: 19.01.2024 17:00

Po transformacji ustrojowej w Wałbrzychu pojawiła się armia bezrobotnych. Na zdjęciu część kolekcji

Po transformacji ustrojowej w Wałbrzychu pojawiła się armia bezrobotnych. Na zdjęciu część kolekcji byłego górnika Romana Janiszka, biedaszybnika, który oprócz kopania na dziurach gromadzi pamiątki po wałbrzyskich kopalniach i biedaszybach

Foto: Zbiory prywatne

Po Polsce krążą wieści o armii kopaczy w wałbrzyskich biedaszybach. Miejscowe oficjalne czynniki zaprzeczają. „Zjawisko marginalne”, przekonuje rzecznik prasowy Urzędu Miasta w Wałbrzychu. – Ten proceder nasila się w momencie, kiedy rosną ceny węgla albo spada jego podaż, niknie natomiast, gdy tanieje lub jest szeroko dostępny w sprzedaży – wyjaśnia Edward Szewczak. – W ubiegłym roku problem rzeczywiście nieco się nasilił, obecnie natomiast w nielegalnych wyrobiskach pracuje góra kilkanaście osób – dodaje kom. Marcin Świeży, oficer prasowy wałbrzyskiej policji.

Roman Janiszek, były górnik, od lad biedaszybnik, mówi z kolei, że obecnie „może nie ma rewelacji”, ale dziury cały czas są, „jak tylko jest zapotrzebowanie na węgiel, to się kopie”. Trochę na własny użytek, na opał, ale niedużo, „ludzie mają wciąż węgiel w piwnicach, ostatnio prawie przecież nie było zim”. – Raczej to, co się wydobywa, idzie na szklarnie, ciepłownie, gdzie jest duże zużycie i nie potrzeba jakiejś superjakości węgla, ten z biedaszybów daje wystarczającą temperaturę.

Dr hab. inż. Grzegorz Wałowski, kiedyś kopacz, później prezes Stowarzyszenia „Biedaszyby”, obecnie m.in. na stanowisku profesora w Instytucie Technologiczno-Przyrodniczym: – Jak powiedział jeden z górników: póki Wałbrzych będzie istniał, póty węgiel będzie tu wydobywany.

Czytaj więcej

Rabin Stambler: Solidarność Polaków z Izraelem rozgrzewa moje serce

1.

Biedaszyby to w Wałbrzychu żadna nowość. Zaraz po wojnie ludzie złapali za kilofy, fedrowali poniemieckie kopalnie i własne ogródki, bo są tu takie miejsca, gdzie węgiel leży płytko jak kartofle. Gdy w 1945 r. Wałbrzyskie Zagłębie Węglowe weszło w skład Polski, robota ruszyła pełną parą: do początku lat 80. średnio wydobywano tam rocznie 2,5 mln ton. Po transformacji w kopalniach zaczęły się zwolnienia grupowe: pięćset osób, tysiąc, pięćset, tysiąc. Gdy w 1998 r. zapadła klamka w ostatniej kopalni, w samym Wałbrzychu na bruku znalazło się 13 tys. ludzi. Jeśli doliczyć do tego żony, które nie pracowały, bo nie musiały, i dzieci, których było sporo, bo można było sobie na to pozwolić, okaże się, że z kopalń wypełzła armia „bez” – bezrobotnych bez nadziei.

Wtedy ludzie sobie przypomnieli, że wokół dawnych kopalni węgiel leży prawie na ulicy. Poszli z kilofami i wiadrami, żeby nakopać dla siebie, kolegów, znajomych, sąsiadów. Później koledzy, znajomi, sąsiedzi przyszli sami. Każdy chciał wziąć los we własne wiadro. Po 2000 roku kopaczy było ok. 600 (tylu naliczyła Straż Miejska w latach 2002–2003, gdy ich ewidencjonowała na potrzeby programu władz miasta „Wałbrzyskie biedaszyby – alternatywne miejsca pracy”), albo ok. 3 tys. (jak szacowało Stowarzyszenie „Biedaszyby”).

W wigilię Bożego Narodzenia 2000 r. na dziury trafił Roman Janiszek. W metryce miał 38 lat, w rękach i nogach co najmniej dwa razy tyle: trenował kilka dyscyplin sportu, pilotował wycieczki, a przede wszystkim pracował w kopalni. Dziesięć lat, tyle zdążył przerobić na dole, później przyszły pierwsze zwolnienia grupowe. Dostał rentę „z powodu ogólnego stanu zdrowia” i trzymiesięczną odprawę. Na emeryturę się nie załapał, brakło sporo, bo pięciu lat. Rentę ZUS mu po roku zabrał. Roman mówi, że tak jak innych górników nagle go „uzdrowiono”. – Choroby zaczęły wychodzić nam dopiero później, już po zwolnieniach grupowych. Do dziś wielu górników nie ma nic: ani emerytury, ani renty.

W 1993 r. Roman wyruszył w świat. W Austrii zbierał winogrona, w Grecji orzechy i arbuzy, w Szwajcarii pracował na farmie świń, w Niemczech robił w szklarniach i przy zbiorach, w sumie zaliczył 13 krajów. Wrócił do Polski pod koniec lat 90. i poszedł w handel, ale za daleko nie zaszedł, został bez pieniędzy, bez domu, bez niczego. Nocował po znajomych, po klatkach schodowych, na przystankach. Aż spotkał kolegę z kopalni, Misia. Misiu powiedział: „Przyjdź, kopiemy, zarobisz na chleb, nie będziesz musiał po ludziach spać”. Roman na to: „Ja już do kopania nie wrócę”. Ale Misiu nalegał: „Przyjdź, ty jesteś dobry, to chociaż przypilnujesz, żeby nam się na łby nie sypało, my się z tobą podzielimy, parę groszy na zupę będziesz miał”. Trochę go ta zupa skusiła, trochę ciekawość. – Przyszedłem, patrzę: dziura wykopana. Jedna, druga, trzecia, dziesiąta. Miałem tylko pilnować, ale jak mogę pięć godzin siedzieć i patrzeć, kiedy mnie ręce swędzą do roboty. Od razu wciągnąłem się do brygady, dorwałem kumpla z żukiem, zaczęła się dystrybucja, robiło się po 10–12 godzin, ale dniówki były przyzwoite. Od razu stanąłem na nogi – opowiada Roman.

Na dziurach Romana dopada nostalgia. Opowiada, jak na biedaszybach robili byli górnicy, kilof w ręku dobrze im leżał, mieli łeb na karku i jakieś zasady. Teraz już ich właściwie nie ma, starzy są, schorowani albo już poumierali. Na dziury przychodzą ich synowie, młode pokolenie, które nigdy nie zjechało do kopalni. – Ale wiedzę liznęli od ojców czy dziadków. I oni dobrze robią, wiedzą co i jak – podkreśla. Zdarzają się też „skoczkowie”, wpadają na zajączka – zajrzą do dziury, trochę pokopią, znikają w lesie. Dobrze, jeśli przy okazji nie narobią bałaganu. Największy robili ci, co pili, był taki okres, że alkoholu na biedaszybach było sporo. Ale nie wśród prawdziwych kopaczy, podkreśla Janiszek, ci wiedzą, że na procentach daleko nie zajadą. – Trzeba też patrzeć od strony bezpieczeństwa, na dziurach się zapieprza, nie ma tak, że ktoś sobie tylko siedzi. Po jednym piwie jeszcze nic takiego, ale jak się wypije więcej, to nic się nie porobi – podkreśla.

Wałowski potwierdza: – Na logikę: jak ktoś wypije, to nie ma siły. Natury się nie da oszukać.

2.

Na dziurach najważniejszy jest kilof. Ponadto: przecinak, kubeł (po farbie albo na śmieci), worek polipropylenowy, kawałek liny, kołowrotek (np. z koła rowerowego). Dobrze, jak uda się skombinować metanomierz, bo na dużych głębokościach, 20 metrów i więcej, można się zagazować. No i podstawa – siła mięśni ludzkich. Biedaszybów najwięcej jest tam, gdzie były kopalnie, a więc w dzielnicach: Biały Kamień, Sobięcin, Kozienice, Nowe Miasto, Śródmieście, Stary Zdrój, i miastach: Jedlina-Zdrój i Boguszów Gorce. Te tereny Roman nazywa „krainą księżycową”, od dziur, których jest tu mnóstwo. W kilka godzin zaliczamy ich ponad 20, w całym powiecie znajdą się ich setki. Jedne płytkie, ledwie co ruszone, inne głębokie na kilka, kilkanaście metrów, fedrowane tygodniami. Zdarzają się i pseudoszyby, bez wzmocnień, stempli, konstrukcji, jakiegokolwiek pomyślunku. Nad jednym z nich Roman załamuje ręce: „jeśli pójdą dalej, nacisk będzie tak silny, że to im się zaciśnie”. Inny wręcz wzbudza w nim gniew: – To, co tutaj zrobili, to już grozi śmiercią. To jest miejsce grozy. O, zobacz, ten kawałek poleci (wzrusza ręką ziemię nad dziurą; sypie się jak konfetti). A to jest tylko kapka, co będzie, jak będzie większy ciężar? Albo po deszczu?

To nie są biedaszyby tylko pseudoszyby, rozbebeszone brzuchy Matki Ziemi, która tylko czeka, żeby pożreć kolejną ofiarę. Sól w oku biedaszybników, tych z krwi, kości i węgla. Władz miasta i służb porządkowych też. – Trzeba pamiętać, że takie nielegalne wyrobisko stanowi ogromne zagrożenie, nie tylko dla tych, którzy tam kopią, bo to jest absolutnie niebezpieczny proceder, ale też dla postronnych, spacerowiczów, mieszkańców miasta czy przyjezdnych. Zwykle są kiepsko zabezpieczone albo w ogóle i mogą stanowić zagrożenie dla ludzi i zwierząt – podkreśla rzecznik urzędu miasta. Do wypadków dochodzi jednak sporadycznie, śmiertelnych nie było już od kilku lat. To zasługa wspólnej pracy policji i Straży Miejskiej. – Patrole prowadzone są non stop, nie ma dnia, żeby strażnicy miejscy z policją nie byli w terenie i nie patrzyli, czy coś się przypadkiem nie dzieje – zapewnia Edward Szewczak.

Na to, że zlokalizowane wyrobiska są likwidowane, co roku z budżetu miasta przeznaczane jest ok. 20 tys.zł. – Jeżeli dziura jest na tyle głęboka, że nie widać dna, wzywana jest straż pożarna, która sprawdza, czy w wyrobisku na pewno nie ma nikogo, i dopiero wówczas jest ono zasypywane. Zdarza się co prawda, że kopiący wracają w te miejsca, ale właśnie po to prowadzone są cały czas patrole, żeby to zagrożenie wyeliminować – dodaje. Komisarz Świeży wyjaśnia z kolei, że policja dysponuje mapami, a tereny patrolują od wielu miesięcy ci sami funkcjonariusze, wiadomo więc, gdzie, co i jak. – Ostatnie poważniejsze zgłoszenie było w marcu ubiegłego roku, na działkach od strony Białego Kamienia doszło do tąpnięcia terenu – wspomina. I jednocześnie podkreśla: – Mimo iż nie jest to proceder na dużą skalę, zawsze istnieje ryzyko, że dojdzie do wypadku. Ci ludzie poza tym, że popełniają czyny zabronione, ryzykują swoje życie. A naszym celem jest eliminowanie takich zachowań.

Wałowski wypadków śmiertelnych na biedaszybach naliczył siedem przez prawie 30 lat. – W skali górnictwa czy jakiejkolwiek innej branży to jest przecież promil, nawet mniej – uważa. Roman Janiszek z jednej strony przyznaje, zdarzało się, że do dziury wpadła zwierzyna, „ale to było kiedyś, to już historia”, z drugiej podkreśla: maskuje się je tak, by takie ryzyko zminimalizować. – Kładzie się drzwi i dopiero maskuje, żeby nikt nie wpadł, nawet jeśli na tym stanie.

Najpierw trzeba jednak wiedzieć, gdzie szukać. Bo nieraz i tydzień można przebijać się przez glinę, melizę, nawet skałę, żeby na dobry pokład trafić. Łatwiej jest z mapą geologiczną z XVIII albo XIX wieku. – Miałem takie mapy, zrobiłem kopie, na ich podstawie pokładów szukaliśmy – wyjaśnia Roman. Później się bierze rurę, wbija w ziemię, świeci latarką i ogląda. Jak jest węgiel, rusza brygada. Brygada to kilka osób. Minimum trzy, optymalnie pięć. Wtedy dwóch robi na dole, trzeci wyciąga na kołowrotku, czwarty przesiewa i ładuje w worki, piąty jest na samochodzie, wywozi na bieżąco. Ewentualnie szósty, na czatach. Ci, co robią na dole, muszą chodzić jak w zegarku. Siedem minut kucia kilofem albo przecinakiem (zależy od twardości węgla), przerwa, żeby posłuchać, czy nic się nie obruszyło, nie poleci zaraz na łeb, i znów siedem minut kucia. Jak siedzi się płytko, to urobek trafia do worka polipropylenowego – takiego, co można kupić, a jeszcze lepiej od piekarzy dostać, bo według Romana dużo węgla idzie właśnie do piekarni (ale z innego rejonu). Worek wędruje na górę i stamtąd już autem do klienta. Jak siedzi się głęboko, to węgiel ładuje się do wiadra, wiadro zaczepia o linę, linę wyciąga do góry, na górze – w worki i w drogę.

– W worku jest od 48 do 52 kilo. Za dzień pracy, czyli 6, czasem 8 godzin, takich worków wychodzi od 20 do 30. Chyba że już się weszło w chodnik, to trzeba węgiel na dole załadować, wytransportować, wyciągnąć i wtedy robi się 10 godzin – wyjaśnia Roman. Robota ciężka, ale ponoć bardzo opłacalna. Na lokalnych forach internetowych, gdzie parę lat temu temat był jeszcze żywy, ludzie zazdrościli biedaszybnikom: trochę pomachają kilofem i mają średnią krajową albo i dwie. Dziś w urzędzie miasta słyszę, że rzeczywiście kiedyś „sporo ludzi trudniło się tym na handel”. – Obserwowaliśmy to sami, również mieszkańcy miasta o tym opowiadali. Dlaczego? Odpowiedź jest prosta: ta praca wydaje się prosta, łatwo dostępna, sam widziałem pokłady, gdzie można kopać na metr i już się węgiel pojawia – wspomina Edward Szewczak.

– To czemu panowie szlachta nie chwycą sami za kilofy, nie powalą nimi te 8 godzin, skoro to niby taki zarobek? Bo nikt za te parę groszy nosa z domu by nie wytknął – parska na to Roman. – Można zarobić, tylko jakim kosztem? To ja proponuję takiemu człowiekowi, niech pójdzie na biedaszyby i niech kopie. Zobaczymy, jak szybko zarobi na tym biznesie – ironizuje Grzegorz Wałowski. Wspomina też: – Swego czasu, jak sam kopałem, myślałem sobie tak: po co się tak mordować na tych biedaszybach, bo to jest ciężka fizycznie praca. I psychikę twardą trzeba mieć, to nie jest proste zejść 15 metrów wąskim korytarzem pod ziemię ze świadomością, że można nie wyjść. Nie da się codziennie wytrzymać. Trzy dni i człowiek ma dosyć.

Czytaj więcej

Muranów broni podwórek i swojej tożsamości

3.

Media otrąbiły powrót biedaszybów ubiegłej zimy, gdy opału brakowało, a ceny poszybowały. – Proszę mi uwierzyć, że dziennie miałem po 20 telefonów w sprawie węgla z biedaszybów, cała Polska wydzwaniała – wspomina Wałowski. Janiszek przytakuje: – Bardzo dużo nas było w tamtym roku, ceny węgla na składach oszalały, 3,5 tysiąca za tonę, tutaj było bez porównania taniej. No, to jest niebo i ziemia, nie?

Odnotowała to wałbrzyska policja i lokalne władze. – Powstały nowe wyrobiska na terenie miasta, ale też poza nim, bo to nie jest tylko problem Wałbrzycha, ale również okolic, terenów prywatnych, w tym ogródków działkowych, lasów państwowych, sąsiednich gmin. Ale gdy ceny węgla się unormowały, wszystko wróciło do normy, wyrobiska są odnajdywane sporadycznie – zapewnia Edward Szewczak. I powołuje się na notatkę Straży Miejskiej: „W 2023 roku przeprowadzono 828 kontroli związanych z nielegalnym pozyskiwaniem węgla, w trakcie których strażnicy wylegitymowali 71 osób, mandatami ukarali 41 osób, w trakcie przeprowadzonych kontroli ujawniono 36 wyrobisk”. Przy czym część wyrobisk to jedynie odwierty, porzucone, gdy okazało się, że węgla w nich nie ma. – To jeszcze bardziej zmniejsza skalę problemu – podkreśla rzecznik urzędu miasta. – Według naszych obserwacji w zeszłym roku wrócił raczej medialny aspekt tego procederu niż rzeczywisty. Część osób wróciła do kopania, ale są to cały czas te same osoby. I zarówno w zeszłym roku, jak i obecnie bardzo rzadko znajdujemy urobek z węglem czy narzędzia, zatrzymanych osób również jest garstka – dodaje oficer prasowy wałbrzyskiej policji.

Według Romana Janiszka w zeszłym roku „ruszyła armia kopaczy”, teraz znów jest ich mniej, raczej dziesiątki niż setki, nie mówiąc o tysiącach sprzed dwóch dekad. Niektórzy na co dzień zbierają złom, większość wiosną i latem robi przy remontach i na budowach. Ale jak przychodzi okres jesienno-zimowy, to na dachach czy przy elewacjach nie popracują, wracają wtedy na dziury, wszystko zależy od zapotrzebowania. – Jak jest potrzeba, ludzie się zdzwaniają, idą, robią, wywożą i czekają na następny telefon, czasem codziennie, czasem raz czy dwa razy w tygodniu. Jak jest potrzeba, to jest i węgiel. A jak jest węgiel, to jest i kasa – mówi Roman. Ile? Tu już tylko śmieje się: – Na chleb, słoninę i smalec wystarczy.

Roman chce, żeby po wałbrzyskich kopalniach, biedaszybach też, została jakaś pamiątka. Dlatego biega z aparatem albo kamerą na każdą akcję policji, do każdego wypadku, nawet każdą nową dziurę musi, jak to określa, udokumentować. Te dokumentacje Roman mógłby pokazywać godzinami, w kółko, jedna po drugiej i od nowa. Pierwszy protest z 9 października 2002 r. Później kolejny, z 9 marca 2004 r., plac Magistracki pełen ludzi, skandują na zmianę: „Bie-da-szyby mu-szą przeżyć” i „Pra-cu-jemy, nie kra-dniemy”. Reprezentacja biedaszybników na zjeździe antyglobalistów w Warszawie, 29 kwietnia 2004 r. Idą w pierwszym i drugim szeregu, z transparentem z prześcieradła „Społeczny Komitet Ochrony Biedaszybów”. Ciasny korytarz, a w nim kująca na przecinaku kobieta. Bo swego czasu na dziurach też robiły, niewiele ich było, głównie na sitowaniu siedziały, czyli przesiewały urobek i dzieliły go na sorty: miał, grysik, groszek, orzech, kostka, kęs. Roman wylicza: transporty szły wtedy do państwowej koksowni w Wałbrzychu, na składy opałowe, do szklarni, na Zieloną Górę, na Lublin, na Wrocław. I to nie żuki czy stary, tylko wypełnione po brzegi tiry. To były czasy świetności, czyli lata 2002–2005.

Wcześniej było trudno i niebezpiecznie, bo biedaszybami zainteresował się gang Dąbka, lokalna mafia. Za portalem Wrocław Nasze Miasto: „Gang ma na swoim koncie usiłowania zabójstw, wymuszanie haraczy m.in. od kopaczy z biedaszybów, rozboje i handel spirytusem. (…) Zamiast argumentów stosowała broń palną, siekiery, noże, trzonki od kilofów, metalowe rury, a nawet łopaty!”. – Z każdej dziury trzeba im było płacić haracze, w sensie gotówka albo urobek. Nie można było ot tak sobie wejść i kopać – opowiada Grzegorz Wałowski.

Później zrobiło się trudno i niebezpiecznie, bo za biedaszybników zabrały się na poważnie władze lokalne. – Były naloty na dziuple, obserwacje przez lornetki i noktowizory, cuda-niewidy, nawet brygady anty z Wrocławia ściągali na sektory kopaczy – wspomina Roman Janiszek. To dlatego 17 lutego 2004 r. powołali Społeczny Komitet Obrony „Biedaszyby”, wysunęli postulaty. Obiecali, że zasypią dziury, zrekultywują zdewastowane tereny. W zamian chcieli zasiłków dla bezrobotnych na dwa lata, gwarancję zatrudnienia dla kopaczy również na minimum dwa lata, z umową o pracę i za średnią krajową, ponadto: zwrot skonfiskowanego mienia ruchomego, węgla i miału. Stosowne pisma składali do prezydenta miasta, starosty, wojewody. Odzew był od razu: spotkanie, negocjacje, wspólne ustalenia, w tym zatrudnienie 917 osób w ramach programu „Wałbrzyskie biedaszyby – alternatywne miejsca pracy” i obietnica specjalnych zasiłków z Ministerstwa Pracy. Później jednak ówczesny starosta Marek Śpiewak i prezydent Piotr Kruczkowski ustalili takie stanowisko: biedaszyby są nielegalne, nie będzie rozmów o postulatach, których realizacja wiązałaby się z łamaniem prawa. Wałowski wtedy grzmiał: – Jeżeli nie posiadacie rozwiązań problemu biedaszybów, to my wam pomożemy. Postaramy się zalegalizować „biedaszyby” jako kopalnię odkrywkową. I dalej: – Dajcie nam pracę, pozwólcie żyć jak ludziom, dopiero wtedy odstąpimy od kopania.

W ramach programu „Wałbrzyskie biedaszyby – alternatywne miejsca pracy” w latach 2003–2004 utworzono 501 stanowisk, na co najmniej 12 miesięcy, partnerami były instytucje edukacyjne, urząd miasta, prywatni przedsiębiorcy. Nie zachowały się dane o stanowiskach proponowanych u prywaciarzy, tylko o tych w państwówce. To były prace: remontowe i porządkowe, przy rewaloryzacji parków, hodowli i ochronie lasu komunalnego, w nadleśnictwie, przy remontach budynków, jako konduktorzy w autobusach miejskich (171 miejsc). – Tak, dali pracę, na parę miesięcy. A potem, jak się zorientowali, że niektórzy mają wyroki, to im odebrali, bo tacy nie mogą normalnie pracować, a czym my się różnimy? Niektórym zabrakło miesiąc, czasem kilka dni, do przepracowania pełnego roku, żeby dostać zasiłek – mówi Roman. – W każdym zakładzie bym tyle zarobił, ale proszę zrozumieć, ciężko mi teraz iść na strefę, gdzie trzeba robić na baczność. Ja sobie tego nie wyobrażam – dodaje Jarek. Natomiast Wałowski mówi: – Jak starostwo planowało alternatywne miejsca pracy dla górników, zapytałem w PUP-ie: jak przekonać człowieka, że ma zostawić kilof i pójść na strefę kręcić śrubki w Toyocie? Na biedaszybach ludzie sami sobie są sztygarami. To dlatego siedzą na dziurach latami, chociaż majątku na tym nie da się zrobić.

16 kwietnia 2004 r. kopacze przekształcili komitet w Stowarzyszenie „Biedaszyby”. W latach 2005–2009 współpracowali z Bankiem Żywności, na biedaszyby trafiły tysiące ton darów. Później Grzegorz Wałowski zaczął na dziury zapraszać ekspertów, opowiadać o ekonomice wydobycia węgla. Stowarzyszenie zorganizowało też pracę w Belgii, przy kopaniu tuneli. Była delegacja, obietnica potężnych zarobków, nawet umowy do podpisania. Jednak Wałowski stwierdza: – Firma wycofała się, bo nie chciała zapewnić warunków socjalnych dla biedaszybników. Chcieli mieć po prostu tanią siłę roboczą.

4.

Według policji na co dzień w wyrobiskach pracuje garstka ludzi, góra kilkanaście osób. – Problem w tym, że samo nielegalne kopanie węgla jest tylko wykroczeniem, przestępstwem zagrożonym karą do pięciu lat pozbawienia wolności jest dopiero paserstwo – zauważa kom. Świeży. – W zeszłym roku z tego artykułu udało się zatrzymać dwie osoby, rok wcześniej jeszcze jedną. Łącznie zabezpieczono wówczas kilkadziesiąt ton węgla. Sprawy zakończone zostały aktami oskarżenia.

Kopacze na pamięć wykuli art. 177 pkt 2 prawa geologicznego i górniczego: „Kto bez wymaganej koncesji lub bez zatwierdzonego projektu robót geologicznych lub z naruszeniem określonych w nich warunków wykonuje działalność w zakresie: (…) wydobywania kopalin ze złóż, (…) podlega karze aresztu albo grzywny”. Tę karę trzeba odrobić społecznie albo spłacić. – Skąd wziąć pieniądze? Trzeba iść na dziury. Błędne koło – kręci głową Roman. – Jak złapią, jest mandat, 500 zł. Ja dostałem już dziesiątki. Za biedaszyby w czynie społeczno-użytecznym odrobiłem ponad tysiąc godzin, głównie w ratuszu: porządki, zbijanie regałów, trochę przy zieleni – wyjaśnia Jarek.

Wałowski zapewnia: „wszyscy mają kartotekę”. Sam na dziurach już nie robi, wyroków też już nie ma, zatarły się, podobnie jak procesy, które wytaczał, o zniesławienie albo zaniedbanie procedur. – Jak zacząłem bawić się w biedaszyby na dobre, to kodeks karny stał się moim brewiarzem – śmieje się Wałowski. Roman Janiszek z kolei denerwuje się: – To jest głupota, bo ani państwo z tego nie korzysta, ani nam nie da. My to po prostu kradniemy, nie będę ukrywał. Choć w dobrej wierze, bo na przeżycie.

By rozwiązać problem z biedaszybami, stowarzyszenie założone przez Janiszka i Wałowskiego proponowało m.in. utworzenie skansenów. – Proponowaliśmy: zróbmy magnes dla Wałbrzycha, przyciągnijmy turystów, zróbmy z biedaszybów skanseny, skoro kopane tu było, jest i pewnie będzie, bo żadna dotychczas władza sobie z tym nie poradziła – opowiada Wałowski. – Pomysł padł, bo dla władz to jest plama na honorze miasta, nie ma więc żadnej woli do rozwiązania tego tematu – mówi. – Mamy największy w Polsce zabytek poprzemysłowy, czyli Centrum Nauki i Sztuki Stara Kopalnia, gdzie kultywujemy tradycje górnicze, więc trudno mówić o innych skansenach – odpowiada Edward Szewczak z ratusza. – A to, że serce pęka, że węgiel leży – równie dobrze można by powiedzieć, że pęka na widok drzew, które rosną w lesie, a ścina się je, żeby nimi palić albo produkować meble – dodaje. I jeszcze: – Poza tym cała sytuacja związana z ociepleniem klimatu, odchodzeniem od paliw kopalnych powoduje, że chyba jednak serce nie pęka, jak węgiel sobie leży, a my żyjemy w zdrowym kraju z czystym powietrzem, a nie z piecami kopciuchami opalanymi węglem.

Czytaj więcej

Skąd się bierze pasja do kolekcjonowania?

Wałowski tego nie kwestionuje, sam podkreśla: nikt nie mówi, że w Wałbrzychu ma być znowu kopany węgiel. W książce „Nowa Ruda: Od biedaszybów do… Podziemne uwodornienie węgla kamiennego” zapewnia, że chce odciągnąć kolegów od kilofa z biedaszybów, uczynić ich „szejkami wodoru”. W 2015 roku na Politechnice Opolskiej obronił doktorat pt. „Hydrodynamika przepływu gazu przez złoża porowate”, przedstawił w nim pomysł, jak w stare kopalnie tchnąć nowe życie: nie wydobywać węgiel, tylko „spalić” go pod ziemią, wyciągnąć jako gaz (syngaz) i sprzedawać elektrowniom, ciepłowniom, zakładom chemicznym. To jednak, okazało się, byłoby zbyt kosztowne, Wałowski przeprowadzał kolejne badania (już w ramach habilitacji: „Gazoprzepuszczalność złoża szkieletowego w aspekcie oceny hydrodynamiki przepływu płynów”), udało się pozyskać 80 proc. metanu z substratu polidyspersyjnego, „gdzie tyle w kopalni nawet nie ma”. Opracował, jak przekonuje, jeszcze lepszą technologię.– Proszę sobie wyobrazić, że można przeprowadzić biozgazowanie, czyli przetworzenie węgla w biowodór, wykorzystując odpowiedni szczep mikroorganizmów, konkretnie substrat gnojowicy świńskiej, które sobie z tym wybitnie radzą. Ja tego dokonałem.

Badania dr hab. inż. Wałowski przeprowadzał na razie na powierzchni, ale by móc wdrożyć technologię na szeroką skalę, musi sprawdzić ją w warunkach kopalnianych. – A kopalniami w Polsce zarządza Skarb Państwa. Nie ukrywam, że staram się różnymi kanałami przeforsować ten pomysł, uzyskać teren pod takie badania. Co jest karkołomne, różne tłumaczenia słyszę, ostatnio – że są zawirowania polityczne. A to przecież kwestia nie polityki, tylko dobrej woli – zauważa.

Przekonuje, że w końcu dopnie swego, chociażby po to, żeby jakoś się biedaszybom zrewanżować. Według niego Wałbrzych byłby bowiem pod takie badania (a docelowo technologię) idealny. – Chociażby dlatego, że tu są pokłady płytkie, koszty byłyby znacznie mniejsze niż przy tradycyjnym górnictwie. A tutejsi ludzie z biedaszybów są bardzo przydatni, dysponują odpowiednim know-how, doskonale wiedzą, jaka jest długość pokładów, jakie są przerosty między nimi, jaka miąższość, jak to wszystko zabezpieczyć. Tego się w książkach nie wyczyta – podkreśla. – Te biedaszyby i ci ludzie aż proszą się, aby to wykorzystać w dobrym celu. Tylko kto odważy się wreszcie to zrobić?

Roman Janiszek chce, żeby po wałbrzyskich biedaszybach została jakaś pamiątka. Dlatego biega z apara

Roman Janiszek chce, żeby po wałbrzyskich biedaszybach została jakaś pamiątka. Dlatego biega z aparatem albo kamerą na każdą akcję policji, do każdego wypadku, nawet każdą nową dziurę musi, jak to określa, udokumentować

Zbiory prywatne

Po Polsce krążą wieści o armii kopaczy w wałbrzyskich biedaszybach. Miejscowe oficjalne czynniki zaprzeczają. „Zjawisko marginalne”, przekonuje rzecznik prasowy Urzędu Miasta w Wałbrzychu. – Ten proceder nasila się w momencie, kiedy rosną ceny węgla albo spada jego podaż, niknie natomiast, gdy tanieje lub jest szeroko dostępny w sprzedaży – wyjaśnia Edward Szewczak. – W ubiegłym roku problem rzeczywiście nieco się nasilił, obecnie natomiast w nielegalnych wyrobiskach pracuje góra kilkanaście osób – dodaje kom. Marcin Świeży, oficer prasowy wałbrzyskiej policji.

Pozostało 98% artykułu
Plus Minus
Kiedy będzie następna powódź w Polsce? Klimatolog odpowiada, o co musimy zadbać
Plus Minus
Filmowy „Reagan” to lukrowana laurka, ale widzowie w USA go pokochali
Plus Minus
W walce rządu z powodzią PiS kibicuje powodzi
Plus Minus
Aleksander Hall: Polska jest nieustannie dzielona. Robi to Donald Tusk i robi to PiS
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Prof. Marcin Matczak: PSL i Trzecia Droga w swym konserwatyzmie są bardziej szczere niż PiS