Musimy znaleźć miejsce dla uchodźców z Syrii. Poznajcie ich, zanim mnie zakrzyczycie

Linda robi najpiękniejsze lalki na Bliskim Wschodzie. Programy z jej udziałem oglądało na YouTubie 8 mln osób, czekał na nią kontrakt w Abu Zabi. Ale to przeszłość. Po ucieczce z piekła syryjskiej wojny domowej, utknęła w Bejrucie. Podobnie jak Amal, Joseph, Elie i tylu innych, których tam spotkałem.

Publikacja: 10.11.2023 10:00

Linda: – To nie moja wina, że urodziłam się w Syrii

Linda: – To nie moja wina, że urodziłam się w Syrii

Foto: bogusław chrabota (3)

Najważniejsze, co łączy ich i nas, to fakt, że są ludźmi. Jak my. Dokładnie takimi samymi. Chrześcijanami, szyitami, sunnitami, jakie to ma znaczenie. Mają serca i dusze. Dzieci, ojców i matki. Nie są bydłem, robactwem, roznosicielami bakterii i pasożytów, jakby chciał to widzieć jeden z miłujących Chrystusa polskich polityków. To bracia i siostry we wspólnym człowieczeństwie.

Czy w istocie istnieje jakakolwiek racja, w imię której można by ich było przerzucać przez płot na polskiej granicy? Bić i przeganiać pod kolbami? Głodzić, skazywać na śmierć i poniewierkę? Przecież to mogą być oni: Linda, Joseph, Amal, Susana, Elie i jego dzieci. Poznajcie ich, zanim mnie zakrzyczycie.

Czytaj więcej

Bogusław Chrabota: Mieszkania? Nie tylko wolny rynek

Linda

Może najbardziej porusza mnie los Lindy, bo to historia o ptaszku uwięzionym w klatce. Jej więzieniem jest puste mieszkanie w jednej z dzielnic Bejrutu. W poprzek pokoju, który mógłby być salonem, przewieszone sznurki, na których suszy się pranie. Na ścianie kilka obrazków. Może to strzępki wspomnień z lepszych czasów.

Pod ścianą materace, na nich kilka koców, poduszka. Obok krzesło, z którego nie chce zejść wielki, gruby kot. Fuka, kiedy chce się go pogłaskać, atakuje ostrym pazurem. Jest podenerwowany wizytą, przynajmniej dopóki nie weźmie go na ręce pani.

Jak wygląda Linda? Jak syryjska katoliczka. Piękna młoda dziewczyna o orientalnych rysach. Miodowe oczy, dyskretny uśmiech. Jest nieśmiała, mówi cicho, jakby z ostrożnością. Czyżby w istocie ta ostrożność była potrzebna? Tu w Libanie nie ma przecież morderców, którzy dybaliby na jej życie. Wciąż jest tu bezpiecznie. Choć co z tego, skoro to więzienie.

W Bejrucie Linda jest od 2019 roku. Przedarła się tu z syryjskiego Aleppo, by przeżyć. Wszyscy stamtąd uciekali podczas bombardowań. Odłamki raniły ręce i nogi. Potem odzywali się snajperzy. Strzały padały zewsząd.

Postrzelono ją trzy razy. Najpierw snajper rozpruł jej brzuch. Uszkodził wątrobę i jelita. Wciąż, mimo że minęły lata, ma z tym problem. Bóle, niestrawności. Zakażenia. Kolejny strzał trafił ją w twarz. Wciąż ma blizny. Wstydzi się mówić o szczegółach. Ostatni raz była ranna tuż przed ucieczką do Libanu. Jechała autobusem z Damaszku do Aleppo. Jacyś przypadkowi bojownicy ostrzelali autobus. Z bardzo daleka. Tylko ona została ranna. Kula przeszyła i rozerwała jej ramię. Szczęśliwie nie poszarpała tętnic. Brocząc krwią, dowlokła się do szpitala. Tam operacja, transfuzje, szycie. Szczęśliwie, że mieli krew i chwilowo był prąd. Inaczej mogłoby być naprawdę źle.

Rodzice namówili ją, by wyjechała. Bo wszyscy umrą od kul albo z głodu. Pochodzi z inteligenckiej rodziny. Rodzice są emerytami. Ich emerytury zjadła inflacja. Tak to jest w Syrii. Ceny rosną szybko. Płace nieco wolniej. A o zasiłkach czy emeryturach nikt nie pamięta. Ile wynosi emerytura byłego nauczyciela czy urzędnika? Osiem dolarów miesięcznie. To rzecz jasna kpina z ludzkiego losu, bo przeciętny obiad kosztuje dziesięć dolarów. Wszyscy więc są głodni.

Któregoś dnia ojciec wezwał zatem Lindę i poprosił, by wyjechała. Jak brat, który jest już w Niemczech. Szukaj swojego losu poza Syrią, dziecko. I nam, i tobie będzie łatwiej. Może czasem przyślesz nawet jakieś pieniądze, bo tu można liczyć tylko na organizacje humanitarne. Jedź i szukaj szczęścia gdzie indziej.

Czym jest szczęście dla Lindy? Na pewno nie więzieniem w Bejrucie. Rodzice kazali jej studiować prawo. Nie buntowała się. Zahaczyła nawet o dziennikarstwo. Ale grało jej w duszy co innego. Miała inne marzenia. Od dzieciństwa fascynowała się teatrem lalkowym i to jemu poświęciła ponad dziesięć lat dorosłego życia. Robi najpiękniejsze lalki na Bliskim Wschodzie. W lepszych czasach występowała z nimi w Libanie i Jordanii. Uczestniczyła nawet w słynnym w całym regionie programie telewizyjnym „Arab talent”. Oglądało ją na YouTubie 8 mln osób. Miała podpisać kontrakt z teatrem czy rewią w Abu Zabi.

Ale to przeszłość. Dziś miota się jak ptak w klatce w Bejrucie. Z głodu wyprzedała wszystkie meble. Szuka jakichkolwiek prac kreatywnych. Byle czego. Czasem coś zrobi dla lokalnego teatru, ale tam też bieda. Trzepie bezradnie skrzydłami, licząc, że ktoś ją zauważy. Ktoś doceni jej geniusz.

Pokazuje bogate portfolio. Kiedy robię jej zdjęcie na balkonie, uśmiecha się. – Napiszesz o mnie? – pyta. – Może ktoś w szerokim świecie dostrzeże mój talent. Przecież nie mogę tu uschnąć. Ludzie nie są tacy nieczuli na ludzkie piękno. Nie są?

– Nie wiem – odpowiadam. Może nie chcą dostrzec piękna. Może wolą mieć oczy zamknięte.

– To nie moja wina, że urodziłam się w Syrii – mówi.

– Nie twoja wina, dziecko. Nie twoja.

Joseph

Na pozór jest pełnym energii i chęci do życia trzydziestokilkulatkiem. Jedynym takim spośród uchodźców z Aleppo, których tu poznałem. Pracuje na kasie w restauracji z najlepszą szałarmą w Bejrucie. Mieszka w maleńkiej, wynajmowanej klitce. Ot, parę metrów kwadratowych pokoju, w którym można usiąść, a za przepierzeniem łóżko. Mówi, że mieszka sam, ale w czasie rozmowy z „sypialni” wypełza jakiś młody mężczyzna w spodniach od dresu i podkoszulce. Przyglądam się ze zdumieniem. – A, nie to kuzyn, właśnie przekradł się tu z Syrii i chwilowo „waletuje” u mnie.

Sam Joseph jest w Libanie już 12 lat. W Syrii stracił wszystko już na początku wojny. Mieszkali w maleńkim miasteczku nieopodal Aleppo. Którejś nocy ktoś z sąsiadów przyszedł, zakołatał w drzwi i ostrzegł, by uciekali, bo następnego dnia przyjdą i ich zabiją. Kto? Nie wiadomo. Do dziś się zastanawia, kto na nich wydał wyrok. I za co? Czyżby dlatego, że jako jedyni w wiosce byli chrześcijanami? A może ze względu na to, że brat był wtedy w armii, więc powstańcy wzięli ich za rodzinę kolaborancką. A takie się zabija.

Mówi, że może być jeszcze jedna przyczyna. Całkiem absurdalna. Otóż jego rodzina nosi nazwisko Esrail, co się w świecie arabskim kojarzy jednoznacznie: Żydzi!!! A dla nich w świecie wojującego sunnizmu miejsca nie ma.

Uciekli do Aleppo, pomieszkali chwilę u krewnych, ale tam bombardowania, więc nie dało się żyć. Ojciec wrócił po kryjomu któregoś dnia do dawnego domu, by sprawdzić, co zostało. Ruina! Wszystko rozszabrowano. Mieszkanie spalone, bez mebli. Czego nie dało się wynieść, zmasakrowano jakimś kilofem czy młotem. Wszędzie zgliszcza i śmieci. Powyrywano nawet instalacje ze ścian.

Ojciec szybko się domyślił, że prawdziwym motywem był rabunek. Rodzinę Esrailów uznawano za ludzi bogatych. Rodzice pracowali kilka lat w Emiratach, więc dom w istocie nie był ubogi. Pewnie za rabunkiem stali sąsiedzi. Ktoś zaproponował, że odkupi ruderę.

Długo się nie zastanawiali. Co dziś się dzieje z rodzicami? Głodują. Mieszkają kątem u jakichś krewnych w Aleppo i czekają na śmierć. Żyją z tego, co doślą z Libanu synowie. Joseph ma więc po co pracować. Pomagają organizacje humanitarne. To jedyna pewna ścieżka wsparcia.

Pytam go o to jedno, najważniejsze marzenie. – Marzę, żebyście przyszli do mnie na szałarmę wieczorem. Nic nie policzę – obiecuje. A tak naprawdę? Nie wie, co powiedzieć. – Tu w Libanie nie jest źle – opowiada. Przynajmniej nie ma wojny. Trudno się żyje, bo drogo. No i nie ma prądu. Państwo go nie dostarcza. Rynek energii elektrycznej jest opanowany przez prywatne mafie. Za 5 amperów trzeba płacić nawet 100 dolarów miesięcznie. Strasznie drogo.

Czego naprawdę by pragnął? Chciałby mieć rodzinę. Chciałby mieć żonę, dzieci. Jakiś dom. – Ale cóż – uśmiecha się nostalgicznie. – Nie wiem, czy kiedyś będzie mnie na to stać. Dziś jeszcze nie.

Odpowiadam, że na pewno się uda. Mam wrażenie, że obaj w to wierzymy. Oby rzeczywiście się udało.

Czytaj więcej

Bogusław Chrabota: Adrianopol, Erdogan i cena wolności

Flora i Sara

Tak naprawdę nazywa się Farida, ale wszyscy mówią do niej Flora. Podobnie jest z córką. Ma na imię Sarina, ale mówią do niej Sara. Są Ormiankami z Aleppo. W Bejrucie mieszkają już dziesięć lat. Matka Flory pochodziła z rodziny osiedlonej tam od stuleci. Ojciec był dzieckiem ocalonym jako jedyny członek rodziny z ludobójstwa sprzed wieku. Nigdy się nie dowiedział, kim byli jego rodzice, nie znał nawet swojego nazwiska.

W Aleppo mieszkali nieopodal zburzonego podczas oblężenia, a niegdyś słynnego na cały Bliski Wschód suku. W pobliżu nie mniej słynnego hotelu Baron, z którego balkonu król Faisal ogłaszał niegdyś niepodległość Syrii, i w którym Agatha Christie pisała „Morderstwo w Orient Expressie”. – Wiesz, kto tam mieszkał? – pyta Flora, by za chwilę z dumą recytować. – Nie byle kto. Król Adolf Gustaw, Lawrence z Arabii, Charles de Gaulle, Gamal Nasser, David Rockefeller, Kemal Atatürk, Theodore Roosevelt, a nawet Jurij Gagarin.

– Słyszałeś o tym hotelu? – pyta. – Tak. Też tam kiedyś mieszkałem – wyjaśniam. – Naprawdę? – Flora jest szczęśliwa. Przynajmniej przez chwilę.

Jak na matkę pięciu córek wygląda wspaniale. Zdrowa cera. Mocne włosy. Tylko oczy ma smutne. To ze względu na córki uciekła z Syrii. Dziś dwie mieszkają w Bejrucie, jedna w Armenii, jedna we Włoszech, a jedna wciąż jest w Syrii. Dlaczego uciekły? Bo naprzeciw ich domu zainstalował się snajper z Frontu al Nusra. Strzelał do wszystkiego, co się rusza, bo kamienice po drugiej stronie ulicy teoretycznie kontrolowała armia rządowa.

Najpierw zginął jej siostrzeniec. Miał 23 lata. Mógł wyglądać na zwolennika rządu. Potem ciężko ranny od szrapnela został mąż. Musiała więc wyprowadzić się do siostry. Mąż został pilnować domu, ale przypłacił to torturami. Ktoś próbował spalić mu sprayem twarz. Co chwila zamykano go w areszcie. I trzeba było go wykupywać.

– To były straszne czasy – wspomina. Po chleb stało się 15 godzin. A czasem nie było po co, gdy bombardowano piekarnie. Bomby leciały zewsząd. Sypały się budynki. Z ulic porywano młode kobiety. Dlatego zakazała dziewczętom chodzenia do szkoły. Bała się porwań.

W końcu zdecydowali, że nie ma dla nich w Syrii miejsca i uciekli do Libanu. Jak tu jest? Mieszkają w wilgotnej piwniczce w oficynie. Sara zajmuje się manikiurem. Jedyny pokoik służy w ciągu dnia za gabinet. Druga córka robi make-up. Rodzina? Rozproszona po świecie. Ktoś tam jest w Niemczech, ktoś w Holandii, w Armenii, we Włoszech.

Da się tu żyć w Bejrucie? – pytam. – Tak i nie. Niby panuje tu pokój, ale coraz więcej jest nienawiści wokół uciekinierów z Syrii. Nienawidzą ich nawet lokalni Ormianie. Oskarżają, że ci z Syrii, lepiej wykształceni, bardziej zdesperowani, zabierają im miejsca pracy. Pewnie jest w tym jakaś prawda. Nie ma żadnej solidarności między Ormianami – skarży się Flora. – Dam przykład. Przed dziesięcioma miesiącami umierał mój mąż. Wiecie, jakie miałam wsparcie? Właścicielka tej rudery, skądinąd Ormianka, co miesiąc podnosiła czynsz, grożąc wyrzuceniem, jeśli nie zapłacimy. Wystawić łóżko z umierającym na ulicę? Czy to po chrześcijańsku?

Pytam, czy liczą na powrót do Syrii. Odpowiada, że nie. To rozdział zamknięty. Tam nie ma i nie będzie życia. Czekają na wyjazd do Włoch. Modlą się co dzień w tej intencji. Młodsza córka wyszła tam za mąż za Włocha. Przeszły już proces kwalifikacyjny. Jeszcze rozmowa w ambasadzie, a potem Italia. Słodka. Pachnąca pizzą i winogronami. Słoneczna ojczyzna jej młodszej córki.

Amal i Susana

Amal to po arabsku nadzieja. Ale mało jej widzę w oczach Amal. Jest Libanką. Ma 58 lat. Spotykamy się w placówce Caritasu, bo nie ma domu. Czasem mieszka z ojcem, czasami pomieszkuje u jednej siostry, czasem u drugiej. Wszędzie czuje się obco. Ojciec jest zgrzybiały, całkiem zdominowany przez syna, który terroryzuje Amal i wyrzuca ją z domu. Nigdy nie wyszła za mąż, nie ma dzieci. Jakoś się nie złożyło.

Od czterech lat jest chora na raka. Najpierw dopadło ją raczysko piersi, potem chłoniak, rak układu limfatycznego lewej ręki. Chwała Bogu, że lewej, nie prawej, bo prawą wciąż pracuje. Kiedyś była utalentowaną realizatorką dźwięku. Więcej, inżynierką dźwięku, jak mówi. Pracowała na cały etat, ale stacja radiowa, która ją zatrudniała, zaczęła zwalniać. Trafiło na nią.

Potem przyszła choroba. Ręka jest częściowo bezwładna. Więc jeszcze trudniej jej znaleźć w zawodzie stałe zajęcie. Czasem zarobi coś, pracując dorywczo. Wciąż pamiętają, że kiedyś dużo potrafiła. Po co jej pieniądze? Liczą się tylko dwie sprawy: leczenie i ojciec. Coś próbuje odłożyć z pomocy Caritasu na operację piersi, resztę przekazuje co miesiąc ojcu. On nie ma co jeść, bo nie ma żadnej emerytury. W Libanie emerytura przysługuje tylko tym, którzy pracowali w sektorze publicznym. Reszta staruchów musi liczyć na dzieci, albo zdychać z głodu. Nawet oszczędności nie są nic warte, bo inflacja dawno je zjadła.

Niedaleko od miejsca, gdzie rozmawiałem z Amal, w zrujnowanym slumsie spotkałem dwóch braci. Żyją od lat w mieszkaniu bez wody i prądu. Obaj wykształceni. Jeden był księgowym w dużej korporacji, drugi wykładowcą angielskiego na prywatnym uniwersytecie. Nie mają żadnych zasiłków. A oszczędności życia, 100 tys. dolarów zarobionych w Emiratach, ukradł im bank.

W jaki sposób – pytam? Ot, rząd kazał przewalutować po kursie oficjalnym, 20 razy niższym od rynkowego. Zostało z tego 5 tysięcy. – Ze 100 tysięcy – powtarza obsesyjnie starszy brat. Ten księgowy. Ta sprawa to jakiś cierń w jego głowie.

Obaj są brudni, w domu cuchnie. Pełno szmat, jakieś rupiecie, papiery. Do mieszkania nie da się wejść. Stoję w progu i chce mi się wymiotować od smrodu. – Masz samochód? – pyta ten drugi brat, wykładowca angielskiego. – Mam – odpowiadam. – To bierz – wpycha mi do ręki dwa stare magnesy. Jeden z Chrystusem na krzyżu, drugi z Matką Boską. – Przyczep w samochodzie. Ochronią cię przed złem – mówi. Biorę, dziękuję za ten gest.

Susana to też Libanka. Nigdy nie widziałem bardziej wymęczonej kobiety. Nie jest bardzo stara, ma ledwie 68 lat. Ale jest niemal niewidoma. Ma kataraktę na jednym oku. Odwraca się, kiedy robię jej zdjęcie. Wstydzi się ślepoty. Od siedmiu lat nie ma stałej pracy. Czasem znajduje chwilowe zajęcie jako opiekunka starych ludzi. Na co dzień zajmuje się synem i wnukiem. Nie pracują. Syn też jest niemal niewidomy. Na dodatek, jak powiada, niezrównoważony psychicznie. Co przez to rozumie? Narkotyki? Alkohol? Hazard? A może upośledzenie? Dlaczego nie może znaleźć pracy? – pytam. Nie odpowiada, tylko spuszcza oczy.

Kiedy ją odwiedzam, nie ma ich w domu. Za to w sypialni, gdzie śpią, rozrzucona bielizna. Nieład. Takie mam wrażenie. Pytam ją o marzenia, plany. Nie ma żadnych planów. Żadnych marzeń. Jedyne, o czym myśli, to za co utrzymać najbliższych. Uważa, że starość to ciężar, który zdejmie z jej pleców czas. Patrzę w jej puste, niegdyś piękne oczy i nie chce mi się wierzyć, że pustka może być tak głęboka.

Czytaj więcej

Bogusław Chrabota. Wołyń i pamięć zbiorowa

Elie

Jest ochroniarzem. Pracuje w nocy, bo w dzień musi zajmować się synami. Ma ich dwóch. Starszy Joseph, 17-latek w okularach, cierpi na chorobę Leśniowskiego-Crohna. Co to jest? Przewlekłe zapalenie jelit, tłumaczy ojciec. Żeby to leczyć, Joseph co miesiąc musi otrzymać zastrzyk za 380 dolarów. Jeśli go nie otrzyma, będzie to oznaczało konieczność operacji albo wyrok śmierci.

Więc Elie zapracowuje się na śmierć, by syn mógł się leczyć. Joseph jest niewysoki, jak ojciec, ale świetnie mówi po angielsku i jest ciekawym świata, bystrym chłopcem. To jednak nic w porównaniu z młodszym, Charbelem. Pięciolatek jest tak pobudzony, że wszędzie go pełno. Co chwila podchodzi, by coś napsocić. A to zdejmuje z ręki zegarek, a to grzebie w ustawieniach aparatu fotograficznego. Kiedy próbuję zrobić zdjęcie, na ekranie pokazuje się nieoczekiwany efekt. Przez chwilę walczę z nikonem, by go uchwycić. Chłopiec biega po pokoju, siada na chwilę ojcu na kolanach, by po chwili sprawdzić, co mam w kieszeni. Ojciec nieudolnie próbuje czymś go zająć, ale pięciolatek daje się okiełznać tylko na moment. Teraz próbuje rozwiązać mi sznurówki u butów.

On tak zawsze? – pytam. – Tak – odpowiada Elie. – W rodzinie nazywamy go Batmanem. Charbel Batman. Wszędzie go pełno.

Ta rodzina żyła w miarę normalnie, ale tylko do pandemii. Elie i jego żona stracili wtedy pracę i wpadli w biedę. Matka chłopców tego nie wytrzymała. Odeszła, uciekła, nie kontaktuje się ani z mężem, ani z synami. Próbował ją odszukać, nawiązać kontakt. Także przez Kościół. Nic z tego nie wyszło. Zniknęła. Stracili mieszanie, wszystko, zostały tylko długi.

Dziś Elie mieszka kątem u brata. Na razie brat go toleruje, ale co będzie jutro? Nie wiadomo.

Pytam Josepha o plany na przyszłość. Chce być kucharzem. Mieć restaurację. Ulubiona kuchnia? Libańska. Ulubione danie? Mloukhieh. Co to jest? Warzywo. Kolorowa juta. Podaje się ją w całym Lewancie. Choćby z ryżem smakuje wyśmienicie. Obiecuję Josephowi, że odwiedzę kiedyś jego knajpę. Zjemy razem jego mlaukię, czy jak to się nazywa. Ale obaj wiemy, że nie będzie to łatwe. Najpierw musi przeżyć. Na razie z braku pieniędzy terapia jest przerwana. Grozi mu operacja, na którą też nie ma pieniędzy. Szkoda by go było – myślę. Ale przecież jest jeszcze kochający ojciec. Elie. Może go uratuje. Znajdzie pieniądze. Rodzinę wspiera Caritas.

Wyglądam przez okno. Jaki dziwny jest ten świat. W mieszkaniu Eliego czysto jak w laboratorium, a za oknem piętrzą się stosy śmieci. Bloki mogłyby nurzać się w bujnych ogrodach Lewantu, ale zamiast tego są zagubione między górami śmieci. Czy ktoś tu wywozi nieczystości? – Czasem tak – odpowiada zniechęcony Elie. W tym samym momencie na kark skacze mi znienacka Batman. Co za dziecko, myślę po cichu.

Znaleźć dla nich miejsce

To nie wszyscy, których odwiedziłem w ciągu kilku dni w Libanie. Było ich dużo więcej. Co ich łączy? Czy tylko bieda, beznadzieja zawieszonego w politycznej próżni kraju? Czy tylko straszny wyrok Opatrzności, którego skutkiem musieli opuścić swoje syryjskie domy i szukać bezpieczeństwa na obcej ziemi? Czy tylko fakt, że oni albo ich rodziny są wspomagani przez Caritas? Tak, uczestniczą – sami lub ich bliscy – w programie Rodzina Rodzinie. To polski wynalazek i nasz powód do dumy. Donatorzy to nasi rodacy, beneficjenci to zaś najbiedniejsi z biednych.

Największym dramatem pracowników humanitarnych na Bliskim Wschodzie jest to, że muszą dokonywać selekcji, wybierać tych, którym się pomaga. Bo tu niemal cały naród jest biedny. Roczna inflacja przekracza 150 proc. Bezrobocie obejmuje jedną trzecią populacji. Co dziesiąte dziecko nie ma dostępu od żadnej formy edukacji. Ponad 80 proc. ludzi jest dotkniętych wielowymiarowym ubóstwem, a jedna trzecia populacji ubóstwem skrajnym. Jeśli doda się do tego, że kraj przyjął niegdyś setki tysięcy Palestyńczyków, a dziś ponad 1,5 mln uchodźców z Syrii, to widać skalę wyzwania, z jakim się zmaga. Dodajmy, że cały kraj jest niewiele większy od najmniejszego z polskich województw, opolskiego.

Komu więc pomagać? W Libanie w programie Rodzina Rodzinie uczestniczy 190 rodzin. Co miesiąc na ich konto trafia przelew. To żadna fortuna, ale ludzie mogą dzięki tym pieniądzom przeżyć, a nawet się odbić. Liban to niejedyny kraj, gdzie działa program. Od pewnego czasu projektem objęte są tysiące rodzin w Syrii. Kiedy rozmawiam z pracownikami aktywnych tu organizacji charytatywnych, ale również z większością uchodźców, wszyscy powtarzają jak mantrę, że najlepiej by było, gdyby mogli wrócić do domu. To rozwiązanie idealne, wymarzone, wyśnione. Tyle że zwykle niemożliwe.

Czytaj więcej

Bogusław Chrabota: Co się kryje w duszach Bosaka i Mentzena

W obozach uchodźców syryjskich w dolinie Bekaa wyrosła już cała generacja dzieci, które nie widziały życia poza namiotami. Dla nich życie w obozie to normalność. Nigdy nie miały innego domu. A ich rodzice, zwykle sunnici, wciąż powtarzają, że już za chwilę, już niedługo wyjadą do Niemiec, Kanady czy Ameryki. Ale tak naprawdę okłamują siebie i świat, nigdzie nie wyjeżdżają ani nie wyjadą. Czekają na pomoc humanitarną i zbierają podgniłe resztki warzyw z żyznych pól doliny Bekaa.

Oczywiście najlepiej, by wrócili do domu. Ale domu już nie ma. Taka jest prawda. Świat musi dla nich znaleźć miejsce.

W imię jakich racji mielibyśmy przybyszów odpychać, skazywać na głód i śmierć? Przerzucać przez płot na białoruską stronę? Przecież to mogą być oni: Linda, Joseph, Amal, Susana, Elie i jego dzieci. Pomyślcie o tym, do cholery.

Rodzina Rodzinie. Jak pomóc?

– przekaż wpłatę przez stronę caritas.pl/rodzina

– przelej dowolną kwotę na konto nr 77 1160 2202 0000 0000 3436 4384 (tytuł wpłaty: Rodzina Rodzinie Bliski Wschód

– wyślij SMS o treści RODZINA pod numer 72052 (koszt 2,46 zł)

– Niby panuje tu pokój, ale coraz więcej jest nienawiści wokół uciekinierów z Syrii – mówi o życiu w

– Niby panuje tu pokój, ale coraz więcej jest nienawiści wokół uciekinierów z Syrii – mówi o życiu w Bejrucie Flora (obok jej córka Sara)

Xxxxxxxxxx

Joseph pracuje na kasie w restauracji. Rodzice po stracie domu mieszkają u krewnych w Aleppo i żyją

Joseph pracuje na kasie w restauracji. Rodzice po stracie domu mieszkają u krewnych w Aleppo i żyją z tego, co podeślą im synowie

Xxxxxxxxxx

Elie zapracowuje się na śmierć, by starszy syn Joseph (z lewej) mógł się leczyć. Młodszy, Charbel, m

Elie zapracowuje się na śmierć, by starszy syn Joseph (z lewej) mógł się leczyć. Młodszy, Charbel, ma dopiero pięć lat, wszędzie go pełno

bogusław chrabota (3)

Amal, inżynierka dźwięku, ciężko choruje, nie ma domu. Cokolwiek zarobi, przeznacza na leczenie, a r

Amal, inżynierka dźwięku, ciężko choruje, nie ma domu. Cokolwiek zarobi, przeznacza na leczenie, a resztę przekazuje ojcu

Xxxxxxxxxx

Pytam Susanę o marzenia, plany. Nie ma żadnych. Jedyne o czym myśli, to za co utrzymać najbliższych

Pytam Susanę o marzenia, plany. Nie ma żadnych. Jedyne o czym myśli, to za co utrzymać najbliższych

Xxxxxxxxxx

Najważniejsze, co łączy ich i nas, to fakt, że są ludźmi. Jak my. Dokładnie takimi samymi. Chrześcijanami, szyitami, sunnitami, jakie to ma znaczenie. Mają serca i dusze. Dzieci, ojców i matki. Nie są bydłem, robactwem, roznosicielami bakterii i pasożytów, jakby chciał to widzieć jeden z miłujących Chrystusa polskich polityków. To bracia i siostry we wspólnym człowieczeństwie.

Pozostało 98% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi