W końcu zdecydowali, że nie ma dla nich w Syrii miejsca i uciekli do Libanu. Jak tu jest? Mieszkają w wilgotnej piwniczce w oficynie. Sara zajmuje się manikiurem. Jedyny pokoik służy w ciągu dnia za gabinet. Druga córka robi make-up. Rodzina? Rozproszona po świecie. Ktoś tam jest w Niemczech, ktoś w Holandii, w Armenii, we Włoszech.
Da się tu żyć w Bejrucie? – pytam. – Tak i nie. Niby panuje tu pokój, ale coraz więcej jest nienawiści wokół uciekinierów z Syrii. Nienawidzą ich nawet lokalni Ormianie. Oskarżają, że ci z Syrii, lepiej wykształceni, bardziej zdesperowani, zabierają im miejsca pracy. Pewnie jest w tym jakaś prawda. Nie ma żadnej solidarności między Ormianami – skarży się Flora. – Dam przykład. Przed dziesięcioma miesiącami umierał mój mąż. Wiecie, jakie miałam wsparcie? Właścicielka tej rudery, skądinąd Ormianka, co miesiąc podnosiła czynsz, grożąc wyrzuceniem, jeśli nie zapłacimy. Wystawić łóżko z umierającym na ulicę? Czy to po chrześcijańsku?
Pytam, czy liczą na powrót do Syrii. Odpowiada, że nie. To rozdział zamknięty. Tam nie ma i nie będzie życia. Czekają na wyjazd do Włoch. Modlą się co dzień w tej intencji. Młodsza córka wyszła tam za mąż za Włocha. Przeszły już proces kwalifikacyjny. Jeszcze rozmowa w ambasadzie, a potem Italia. Słodka. Pachnąca pizzą i winogronami. Słoneczna ojczyzna jej młodszej córki.
Amal i Susana
Amal to po arabsku nadzieja. Ale mało jej widzę w oczach Amal. Jest Libanką. Ma 58 lat. Spotykamy się w placówce Caritasu, bo nie ma domu. Czasem mieszka z ojcem, czasami pomieszkuje u jednej siostry, czasem u drugiej. Wszędzie czuje się obco. Ojciec jest zgrzybiały, całkiem zdominowany przez syna, który terroryzuje Amal i wyrzuca ją z domu. Nigdy nie wyszła za mąż, nie ma dzieci. Jakoś się nie złożyło.
Od czterech lat jest chora na raka. Najpierw dopadło ją raczysko piersi, potem chłoniak, rak układu limfatycznego lewej ręki. Chwała Bogu, że lewej, nie prawej, bo prawą wciąż pracuje. Kiedyś była utalentowaną realizatorką dźwięku. Więcej, inżynierką dźwięku, jak mówi. Pracowała na cały etat, ale stacja radiowa, która ją zatrudniała, zaczęła zwalniać. Trafiło na nią.
Potem przyszła choroba. Ręka jest częściowo bezwładna. Więc jeszcze trudniej jej znaleźć w zawodzie stałe zajęcie. Czasem zarobi coś, pracując dorywczo. Wciąż pamiętają, że kiedyś dużo potrafiła. Po co jej pieniądze? Liczą się tylko dwie sprawy: leczenie i ojciec. Coś próbuje odłożyć z pomocy Caritasu na operację piersi, resztę przekazuje co miesiąc ojcu. On nie ma co jeść, bo nie ma żadnej emerytury. W Libanie emerytura przysługuje tylko tym, którzy pracowali w sektorze publicznym. Reszta staruchów musi liczyć na dzieci, albo zdychać z głodu. Nawet oszczędności nie są nic warte, bo inflacja dawno je zjadła.
Niedaleko od miejsca, gdzie rozmawiałem z Amal, w zrujnowanym slumsie spotkałem dwóch braci. Żyją od lat w mieszkaniu bez wody i prądu. Obaj wykształceni. Jeden był księgowym w dużej korporacji, drugi wykładowcą angielskiego na prywatnym uniwersytecie. Nie mają żadnych zasiłków. A oszczędności życia, 100 tys. dolarów zarobionych w Emiratach, ukradł im bank.
W jaki sposób – pytam? Ot, rząd kazał przewalutować po kursie oficjalnym, 20 razy niższym od rynkowego. Zostało z tego 5 tysięcy. – Ze 100 tysięcy – powtarza obsesyjnie starszy brat. Ten księgowy. Ta sprawa to jakiś cierń w jego głowie.
Obaj są brudni, w domu cuchnie. Pełno szmat, jakieś rupiecie, papiery. Do mieszkania nie da się wejść. Stoję w progu i chce mi się wymiotować od smrodu. – Masz samochód? – pyta ten drugi brat, wykładowca angielskiego. – Mam – odpowiadam. – To bierz – wpycha mi do ręki dwa stare magnesy. Jeden z Chrystusem na krzyżu, drugi z Matką Boską. – Przyczep w samochodzie. Ochronią cię przed złem – mówi. Biorę, dziękuję za ten gest.
Susana to też Libanka. Nigdy nie widziałem bardziej wymęczonej kobiety. Nie jest bardzo stara, ma ledwie 68 lat. Ale jest niemal niewidoma. Ma kataraktę na jednym oku. Odwraca się, kiedy robię jej zdjęcie. Wstydzi się ślepoty. Od siedmiu lat nie ma stałej pracy. Czasem znajduje chwilowe zajęcie jako opiekunka starych ludzi. Na co dzień zajmuje się synem i wnukiem. Nie pracują. Syn też jest niemal niewidomy. Na dodatek, jak powiada, niezrównoważony psychicznie. Co przez to rozumie? Narkotyki? Alkohol? Hazard? A może upośledzenie? Dlaczego nie może znaleźć pracy? – pytam. Nie odpowiada, tylko spuszcza oczy.
Kiedy ją odwiedzam, nie ma ich w domu. Za to w sypialni, gdzie śpią, rozrzucona bielizna. Nieład. Takie mam wrażenie. Pytam ją o marzenia, plany. Nie ma żadnych planów. Żadnych marzeń. Jedyne, o czym myśli, to za co utrzymać najbliższych. Uważa, że starość to ciężar, który zdejmie z jej pleców czas. Patrzę w jej puste, niegdyś piękne oczy i nie chce mi się wierzyć, że pustka może być tak głęboka.
Elie
Jest ochroniarzem. Pracuje w nocy, bo w dzień musi zajmować się synami. Ma ich dwóch. Starszy Joseph, 17-latek w okularach, cierpi na chorobę Leśniowskiego-Crohna. Co to jest? Przewlekłe zapalenie jelit, tłumaczy ojciec. Żeby to leczyć, Joseph co miesiąc musi otrzymać zastrzyk za 380 dolarów. Jeśli go nie otrzyma, będzie to oznaczało konieczność operacji albo wyrok śmierci.
Więc Elie zapracowuje się na śmierć, by syn mógł się leczyć. Joseph jest niewysoki, jak ojciec, ale świetnie mówi po angielsku i jest ciekawym świata, bystrym chłopcem. To jednak nic w porównaniu z młodszym, Charbelem. Pięciolatek jest tak pobudzony, że wszędzie go pełno. Co chwila podchodzi, by coś napsocić. A to zdejmuje z ręki zegarek, a to grzebie w ustawieniach aparatu fotograficznego. Kiedy próbuję zrobić zdjęcie, na ekranie pokazuje się nieoczekiwany efekt. Przez chwilę walczę z nikonem, by go uchwycić. Chłopiec biega po pokoju, siada na chwilę ojcu na kolanach, by po chwili sprawdzić, co mam w kieszeni. Ojciec nieudolnie próbuje czymś go zająć, ale pięciolatek daje się okiełznać tylko na moment. Teraz próbuje rozwiązać mi sznurówki u butów.
On tak zawsze? – pytam. – Tak – odpowiada Elie. – W rodzinie nazywamy go Batmanem. Charbel Batman. Wszędzie go pełno.
Ta rodzina żyła w miarę normalnie, ale tylko do pandemii. Elie i jego żona stracili wtedy pracę i wpadli w biedę. Matka chłopców tego nie wytrzymała. Odeszła, uciekła, nie kontaktuje się ani z mężem, ani z synami. Próbował ją odszukać, nawiązać kontakt. Także przez Kościół. Nic z tego nie wyszło. Zniknęła. Stracili mieszanie, wszystko, zostały tylko długi.
Dziś Elie mieszka kątem u brata. Na razie brat go toleruje, ale co będzie jutro? Nie wiadomo.
Pytam Josepha o plany na przyszłość. Chce być kucharzem. Mieć restaurację. Ulubiona kuchnia? Libańska. Ulubione danie? Mloukhieh. Co to jest? Warzywo. Kolorowa juta. Podaje się ją w całym Lewancie. Choćby z ryżem smakuje wyśmienicie. Obiecuję Josephowi, że odwiedzę kiedyś jego knajpę. Zjemy razem jego mlaukię, czy jak to się nazywa. Ale obaj wiemy, że nie będzie to łatwe. Najpierw musi przeżyć. Na razie z braku pieniędzy terapia jest przerwana. Grozi mu operacja, na którą też nie ma pieniędzy. Szkoda by go było – myślę. Ale przecież jest jeszcze kochający ojciec. Elie. Może go uratuje. Znajdzie pieniądze. Rodzinę wspiera Caritas.
Wyglądam przez okno. Jaki dziwny jest ten świat. W mieszkaniu Eliego czysto jak w laboratorium, a za oknem piętrzą się stosy śmieci. Bloki mogłyby nurzać się w bujnych ogrodach Lewantu, ale zamiast tego są zagubione między górami śmieci. Czy ktoś tu wywozi nieczystości? – Czasem tak – odpowiada zniechęcony Elie. W tym samym momencie na kark skacze mi znienacka Batman. Co za dziecko, myślę po cichu.
Znaleźć dla nich miejsce
To nie wszyscy, których odwiedziłem w ciągu kilku dni w Libanie. Było ich dużo więcej. Co ich łączy? Czy tylko bieda, beznadzieja zawieszonego w politycznej próżni kraju? Czy tylko straszny wyrok Opatrzności, którego skutkiem musieli opuścić swoje syryjskie domy i szukać bezpieczeństwa na obcej ziemi? Czy tylko fakt, że oni albo ich rodziny są wspomagani przez Caritas? Tak, uczestniczą – sami lub ich bliscy – w programie Rodzina Rodzinie. To polski wynalazek i nasz powód do dumy. Donatorzy to nasi rodacy, beneficjenci to zaś najbiedniejsi z biednych.
Największym dramatem pracowników humanitarnych na Bliskim Wschodzie jest to, że muszą dokonywać selekcji, wybierać tych, którym się pomaga. Bo tu niemal cały naród jest biedny. Roczna inflacja przekracza 150 proc. Bezrobocie obejmuje jedną trzecią populacji. Co dziesiąte dziecko nie ma dostępu od żadnej formy edukacji. Ponad 80 proc. ludzi jest dotkniętych wielowymiarowym ubóstwem, a jedna trzecia populacji ubóstwem skrajnym. Jeśli doda się do tego, że kraj przyjął niegdyś setki tysięcy Palestyńczyków, a dziś ponad 1,5 mln uchodźców z Syrii, to widać skalę wyzwania, z jakim się zmaga. Dodajmy, że cały kraj jest niewiele większy od najmniejszego z polskich województw, opolskiego.
Komu więc pomagać? W Libanie w programie Rodzina Rodzinie uczestniczy 190 rodzin. Co miesiąc na ich konto trafia przelew. To żadna fortuna, ale ludzie mogą dzięki tym pieniądzom przeżyć, a nawet się odbić. Liban to niejedyny kraj, gdzie działa program. Od pewnego czasu projektem objęte są tysiące rodzin w Syrii. Kiedy rozmawiam z pracownikami aktywnych tu organizacji charytatywnych, ale również z większością uchodźców, wszyscy powtarzają jak mantrę, że najlepiej by było, gdyby mogli wrócić do domu. To rozwiązanie idealne, wymarzone, wyśnione. Tyle że zwykle niemożliwe.
Bogusław Chrabota: Co się kryje w duszach Bosaka i Mentzena
Obaj liderzy Konfederacji odwołują się do haseł wolności gospodarczej, wsparcia prywatnych przedsiębiorców, ograniczenia fiskalizmu, skończenia z najprymitywniejszymi formami transferów socjalnych etc. To ważne i niezagospodarowane hasła w polskiej polityce.
W obozach uchodźców syryjskich w dolinie Bekaa wyrosła już cała generacja dzieci, które nie widziały życia poza namiotami. Dla nich życie w obozie to normalność. Nigdy nie miały innego domu. A ich rodzice, zwykle sunnici, wciąż powtarzają, że już za chwilę, już niedługo wyjadą do Niemiec, Kanady czy Ameryki. Ale tak naprawdę okłamują siebie i świat, nigdzie nie wyjeżdżają ani nie wyjadą. Czekają na pomoc humanitarną i zbierają podgniłe resztki warzyw z żyznych pól doliny Bekaa.
Oczywiście najlepiej, by wrócili do domu. Ale domu już nie ma. Taka jest prawda. Świat musi dla nich znaleźć miejsce.
W imię jakich racji mielibyśmy przybyszów odpychać, skazywać na głód i śmierć? Przerzucać przez płot na białoruską stronę? Przecież to mogą być oni: Linda, Joseph, Amal, Susana, Elie i jego dzieci. Pomyślcie o tym, do cholery.
Rodzina Rodzinie. Jak pomóc?
– przekaż wpłatę przez stronę caritas.pl/rodzina
– przelej dowolną kwotę na konto nr 77 1160 2202 0000 0000 3436 4384 (tytuł wpłaty: Rodzina Rodzinie Bliski Wschód
– wyślij SMS o treści RODZINA pod numer 72052 (koszt 2,46 zł)
– Niby panuje tu pokój, ale coraz więcej jest nienawiści wokół uciekinierów z Syrii – mówi o życiu w Bejrucie Flora (obok jej córka Sara)
Xxxxxxxxxx
Joseph pracuje na kasie w restauracji. Rodzice po stracie domu mieszkają u krewnych w Aleppo i żyją z tego, co podeślą im synowie
Xxxxxxxxxx
Elie zapracowuje się na śmierć, by starszy syn Joseph (z lewej) mógł się leczyć. Młodszy, Charbel, ma dopiero pięć lat, wszędzie go pełno
bogusław chrabota (3)
Amal, inżynierka dźwięku, ciężko choruje, nie ma domu. Cokolwiek zarobi, przeznacza na leczenie, a resztę przekazuje ojcu
Xxxxxxxxxx
Pytam Susanę o marzenia, plany. Nie ma żadnych. Jedyne o czym myśli, to za co utrzymać najbliższych
Xxxxxxxxxx