Bogusław Chrabota: Mieszkania? Nie tylko wolny rynek

Przed laty broniłbym zasad wolnego rynku w budownictwie mieszkaniowym. Dziś skłaniam się do poparcia przemyślanych programów społecznych. Stawiam im jednak ważną granicę.

Publikacja: 15.09.2023 17:00

Bogusław Chrabota: Mieszkania? Nie tylko wolny rynek

Foto: AdobeStock

Mam świadomość, że świat się zmienia i to, co kiedyś było efektem osobistej zapobiegliwości, dziś wchodzi w sferę praw człowieka. Właśnie dlatego systemy, które nie gwarantują świadczeń emerytalnych dla tych, co przepracowali niemal całe swoje życie, uznajemy za niehumanitarne i zapóźnione. Do dziś tak bywa w wielu krajach Azji, z czekającymi na swój system ubezpieczeń Chinami na czele.

Ale to nie tylko Azja. Wynalazek z czasów Bismarcka nie ma zastosowania w wielu krajach afrykańskich, a nawet w relatywnie nowoczesnym Libanie, gdzie emerytura, i to zwykle głodowa, przysługuje wyłącznie byłym pracownikom sektora publicznego. Pozostali, choćby pracowali przed laty jako profesorzy na prywatnych wyższych uczelniach, żyją dzięki zgromadzonym zasobom, wsparciu dzieci albo przymierają głodem. Widziałem kilka takich wstrząsających przykładów w Bejrucie ledwie kilka tygodni temu. Ale o tym następnym razem.

Czytaj więcej

Bogusław Chrabota: Dokąd chcą uciec Syryjczycy z obozu numer sto

Prawo do emerytury stało się już standardem. Podobnie jak prawo do edukacji czy nieodpłatnej opieki zdrowotnej; oba są realizowane pod naszą szerokością geograficzną na koszt podatnika. Ale prawo do samodzielnego mieszkania? Czy należy do tej samej kategorii? Czy aby nie poszerzamy sfery obowiązku solidarnościowego nazbyt dowolnie? Bo przecież jeśli do spektrum praw człowieka dołączą zobowiązania państwa dotyczące standardów materialnych, to czemu dorosły obywatel krajów naszej sfery nie miałby oczekiwać gwarancji w sprawie nieodpłatnego transportu miejskiego czy lotniczego? To przecież też „tylko” standardy.

A jednak kwestia mieszkania jest inna. Można tego dowodzić szeregiem argumentów, choć nawet nie trzeba, bo przemawia za tym elementarna intuicja. Co mam na myśli? Kwestie czysto praktyczne. Bo abstrahując od strzelistych aktów lewicowej wrażliwości, jeśli alternatywą dla braku programów promieszkaniowych dla młodych ma być bezdomność lub skazywanie ludzi w wieku prokreacyjnym na wieczne pomieszkiwanie w rodzinach wielopokoleniowych, to lepiej już zadbać o ich podstawowe warunki życia. To nie są żarty, i tu z gruntu odrzucam pojawiające się często w tym kontekście argumenty historyczne (kiedyś mieszkało się wielopokoleniowo, ale dzieci się rodziły) albo geograficzne (u muzułmanów wielopokoleniowość nie koliduje z demografią). Jeśli w badaniach wychodzi, że wzrostowi stopy dzietności Polaków przeszkadza brak perspektyw mieszkaniowych, anachroniczność systemu opieki medycznej czy deficyt miejsc w żłobkach lub przedszkolach, to naprawdę nie należy się kłócić z faktami i w najlepszej trosce o zastępowalność pokoleń poprawiać co trzeba. I to szybko, bo za chwilę staniemy się społeczeństwem zubożałych emerytów.

Prawo do emerytury stało się już standardem. Podobnie jak prawo do edukacji czy nieodpłatnej opieki zdrowotnej; oba są realizowane pod naszą szerokością geograficzną na koszt podatnika. Ale prawo do samodzielnego mieszkania? Czy należy do tej samej kategorii?

Coś więc wypada zrobić w sprawie mieszkań, podpowiada autorytet najwyższy – sumienie. Ale co? Tu natychmiast u wielu z nas (z piszącym te słowa na czele) zderza się zdroworozsądkowa postawa liberała z pragmatyką eksperta od rozwiązywania elementarnych problemów społecznych. Oto więc z jednej strony mamy przed oczami (ja mam dość wyraźnie) obraz gigantycznych blokowisk na nowojorskim Bronksie, gdzie w latach 60. na fali próby rozwiązywania problemów społecznych przesiedlano dziesiątki tysięcy rekrutujących się głównie z mniejszości etnicznych ludzi wykluczonych. Blokowiska budowano z większym entuzjazmem, niż je likwidowano. Gigantyczne ule szybko okazały się niepraktyczne. Problemów biedy i wykluczenia nie rozwiązywały, a na dodatek wspierały rozwój gangów i lokalnej przestępczości. Miasto szybko zrezygnowało z takich projektów.

Po drugiej stronie tego sporu mamy przeciwny model, czyli slumsy czy fawele. Są dowodem, że potrzeba posiadania swojego kąta jest tak silna, iż ludzie, nie bacząc na nic, imają się każdej desperackiej próby, by znaleźć dach nad głową. Fawele w Rio lub slumsy w Nairobi nie są lepsze od amerykańskich eksperymentów mieszkaniowych z lat 60. i 70. Nie likwidują wykluczenia, a nawet je zwiększają. Stając się przy tym idealnym środowiskiem dla wszystkich wyobrażalnych patologii.

Tak więc źle i tak niedobrze! W którą stronę pójść? Cóż, od razu zastrzegam, że jestem przeciwnikiem państwowej czy samorządowej deweloperki. Na większą skalę nikomu pod naszą szerokością geograficzną to nie wyszło, bo procedury, powolność administracji, brak realnego gospodarza, korupcja etc. Jestem za to za stworzeniem takiego systemu wsparcia, który motywuje ludzi do wysiłku, czyli pracy. Mogą to być oferowane przez państwowe banki tanie kredyty. Może motywująca dopłata dla tych, co decydują się na zakup czy budowę. Mogą to być odwołujące się do wolumenu zainwestowanych pieniędzy ulgi podatkowe. Generalnie państwo powinno trzymać łapy z dala od samego procesu inwestycyjnego, natomiast jego obowiązkiem mogłoby być na przykład tanie udostępnianie działek z krajowego zasobu ziemi. Albo państwowy program „pożyczki gruntowej”, czyli przekazanie ziemi w długoletnim kredycie.

Czytaj więcej

Bogusław Chrabota: Koniec wiary w iluzję Kaczyńskiego i spółki

To rozwiązania możliwe, choć trudne. Bo przecież dużo łatwiej jest trąbić przed wyborami o budowie milionów mieszkań czy bezzwrotnych kwotach wsparcia. Tyle że po akcie wyborczym – zwłaszcza gdy przejęli już władzę – politycy z łatwością zapominają o złożonych w kampanii zobowiązaniach.

Jak czytelnik zauważy, w tytule użyłem nawiązania do katolickiego obyczaju posypywania głowy popiołem w Środę Popielcową. Tak, sypię ten popiół jako nieco nawrócony liberał. „Nieco”, czyli taki, któremu życie wyostrzyło wrażliwość społeczną. Tak jest w istocie. Przed laty broniłbym zasad wolnego rynku w budownictwie mieszkaniowym. Dziś skłaniam się do poparcia przemyślanych programów społecznych. Stawiam im jednak ważną granicę: mają motywować, a nie wyręczać ludzi.

Mam świadomość, że świat się zmienia i to, co kiedyś było efektem osobistej zapobiegliwości, dziś wchodzi w sferę praw człowieka. Właśnie dlatego systemy, które nie gwarantują świadczeń emerytalnych dla tych, co przepracowali niemal całe swoje życie, uznajemy za niehumanitarne i zapóźnione. Do dziś tak bywa w wielu krajach Azji, z czekającymi na swój system ubezpieczeń Chinami na czele.

Ale to nie tylko Azja. Wynalazek z czasów Bismarcka nie ma zastosowania w wielu krajach afrykańskich, a nawet w relatywnie nowoczesnym Libanie, gdzie emerytura, i to zwykle głodowa, przysługuje wyłącznie byłym pracownikom sektora publicznego. Pozostali, choćby pracowali przed laty jako profesorzy na prywatnych wyższych uczelniach, żyją dzięki zgromadzonym zasobom, wsparciu dzieci albo przymierają głodem. Widziałem kilka takich wstrząsających przykładów w Bejrucie ledwie kilka tygodni temu. Ale o tym następnym razem.

Pozostało 86% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi