Bogusław Chrabota: Koniec wiary w iluzję Kaczyńskiego i spółki

Nowa, kapitalistyczna Polska miała swoich beneficjentów, ale też przegranych – starszych, mniej zaradnych, gorzej wykształconych. Sukces lat 90., z którego zostali wykluczeni, pozbawił ich – we własnym przekonaniu – godności. Politycy, którzy to zrozumieli, trafili na żyłę złota.

Publikacja: 02.06.2023 17:00

Bogusław Chrabota: Koniec wiary w iluzję Kaczyńskiego i spółki

Foto: Fotorzepa, Maciej Zieniewicz

Pisałem tu już nieraz, że jestem dzieckiem 4 czerwca 1989 r. Gdyby nie ta kluczowa dla mojego pokolenia data, pewnie nie byłoby całej reszty, z honorem publikowania na tych łamach na czele. Nie znaczy to wcale, że przed tą datą była pustka. Było bardzo wiele. Najpierw karnawał Solidarności, nie dla każdego nastolatka zrozumiały, dla mnie nie od razu i nie do końca. Czułem wiatr historii, pękały schematy, a na spójnej dotąd wizji świata dostrzegałem zarysowania. Ale dopiero stan wojenny dał mi poczucie, gdzie jest moje miejsce na mapie polskości.

Czytaj więcej

Bogusław Chrabota: Kartka z Polski dla króla Karola III

Ta historyczna cezura zbiegła się niemal dokładnie z początkiem studiów, które prowadziły już konsekwentnie do tych najważniejszych w życiu wyborów, które spędziłem w jednej z nowohuckich komisji wyborczych jako obserwator; mąż zaufania Solidarności. Jakież to były motywujące czasy. Świat przedstawiony jawił się – jak we wczesnych filmach Polskiej Szkoły Filmowej – wyłącznie w czerni i bieli. Z jednej strony znienawidzona komuna, z drugiej rozrastająca się bezustannie strefa oporu. Samizdat, podziemne organizacje, kluby dyskusyjne, uniwersytety latające, lektura zakazanych klasyków, pierwsze publikacje, ulotki, protesty uliczne, studenckie strajki, gitara, Kaczmarski, Moczulski, Michnik, Dzielski, Kuroń, Frasyniuk. A najistotniejsze, że ta podziemna hydra miała jedną, najważniejszą wtedy, wąsatą głowę – Lecha Wałęsę. Tak, tego autorytetu nikt w latach 80. na poważnie nie kwestionował. Miał oczywiście lider Solidarności opozycję, krytyków, malkontentów, ale w tamtej dekadzie sprawa, którą usposabiał, była ważniejsza niż ludzkie małości. W 1990 r., już po wyborczym zwycięstwie Solidarności, tłumaczyłem to Amerykanom na jakimś spotkaniu w Cambridge: w latach 80. Polacy poczuli w skrzydłach wiatr historii, który zaniósł ich do wolności. Wiatr? Co za wiatr, to był istny huragan, cyklon, a może nawet tsunami.

Wszystko pięknie – powiecie, tyle że to dziś opowieści z mchu i paproci. Wydarzenia sprzed dekad, które liczyć się będą może jeszcze przez jakiś czas, ale wyłącznie jako lekcja historii w podręcznikach. Jakie jest dziś echo tamtego wiatru? Czy znów zawieje, a co jeszcze ważniejsze, co z sobą przyniesie?

A najistotniejsze, że ta podziemna hydra miała jedną, najważniejszą wtedy, wąsatą głowę – Lecha Wałęsę. Tak, tego autorytetu nikt w latach 80. na poważnie nie kwestionował. 

Najpierw może jeszcze o historii, choć nie tak odległej, jak tamta z lat 80., dzięki której odtworzyliśmy nad Wisłą demokrację. Ów mit i pragnienie wolności były silne, ale na długo nie wystarczyły. Nowa, kapitalistyczna Polska, która narodziła się w latach 90., miała swoich beneficjentów, ale też przegranych. Nie każdy się rozczytywał w Hayeku i Friedmanie, nie każdy był dzieckiem sukcesu, nie każdy dał się ponieść ideom przedsiębiorczości, społecznej dynamiki czy po prostu młodości. Na przysłowiowym lodzie zostali starsi, mniej zaradni, gorzej wykształceni, z „gorszych” miejsc i zawodów. Polski sukces lat 90., z którego zostali wykluczeni, pozbawił ich – we własnym przekonaniu – godności. A politycy, którzy to zrozumieli, trafili na żyłę złota. Tak rodził się sukces Prawa i Sprawiedliwości. Partia Jarosława i Lecha Kaczyńskich wyrosła na obietnicy, że troskliwe państwo wyrówna te nierówności, przywróci sprawiedliwość i zwróci ludziom – to najważniejsze – utraconą godność. Blisko stąd było już do sukcesu. Epigoni polskiej zmiany lat 90., z Donaldem Tuskiem na czele, oddali ostatecznie władzę w 2015 r. Czego w międzyczasie dokonał PiS? W sensie reformatorskim niewiele. Co więcej, by odwołać się do państwa opiekuńczego, zerwał z liberalizmem poprzednich dekad i przebudował gruntownie polską siatkę językową. Niepodległość została zastąpiona „suwerennością”, także od Brukseli przedstawianej często jako nowa, wroga Polsce, imperialna stolica. Wolność uznano za hasło wymierzone w „postkomunę”, czyli wszystko, co było przed rządami prawicy. Patriotyzm związano z Kościołem, a ten – we właściwym wcieleniu – połączono z formacjami reprezentowanymi przez o. Tadeusza Rydzyka czy abp. Marka Jędraszewskiego. Liberalizm stał się obelgą, a demokrację utożsamiono z polityczną wolą i pomysłami Jarosława Kaczyńskiego. Teraz jedno znaczy drugie, a drugie to pierwsze.

W jakiej fazie polskiej przemiany jesteśmy dziś? Tu nie ma już raczej wątpliwości. Epoka zjednoczonej prawicy dobiega końca. Nadwiślańska większość przestaje wierzyć w iluzje roztaczane przez Jarosława Kaczyńskiego i spółkę. Zaczyna wiać nowy wiatr. Może nie tak silny jak ów, który niósł nas na skrzydłach wolności w latach 80., ale równie prawdziwy. Inny, inaczej pachnący, odwołujący się do innych wartości. Wciąż nie wiemy do końca, jakie są; jaki to katalog. Ale bez wątpienia są po kompletnie przeciwnej stronie niż te, którym hołduje partia prezesa. Ekologia? Bez wątpienia wielu młodych Polaków widzi kraj na zielono. Świeckie państwo? Rozumieją to nawet w Episkopacie, że młode pokolenie raczej nie zapełni kościołów. Demokracja partycypacyjna? Oby, po cichu na to liczę. Otwarte społeczeństwo? Ucieszyłbym się razem z Karlem Popperem. Wege? Dlaczego nie? Socjal? Bez wątpienia. I to nie tylko w sensie internetowych baniek społecznościowych. Także, a może przede wszystkim w sensie oczekiwań wobec „troskliwego” państwa.

Czytaj więcej

Jan Sobieski, Tomek Wilmowski, Tony Halik… Patroni podróży, które zmieniają Polskę

Czy właśnie taka Polska czeka nas za kilka lat? Zobaczymy już wkrótce. Prognozuję, że w ciągu dekady. Jeśli macie państwo w pamięci okładkę tego wydania „Plusa”, wiedzcie, że dzielny szeryf, Gary Cooper, ma prawo odwrócić się i pójść w zupełnie nowym kierunku. Więc idzie, bez wahania.

Pisałem tu już nieraz, że jestem dzieckiem 4 czerwca 1989 r. Gdyby nie ta kluczowa dla mojego pokolenia data, pewnie nie byłoby całej reszty, z honorem publikowania na tych łamach na czele. Nie znaczy to wcale, że przed tą datą była pustka. Było bardzo wiele. Najpierw karnawał Solidarności, nie dla każdego nastolatka zrozumiały, dla mnie nie od razu i nie do końca. Czułem wiatr historii, pękały schematy, a na spójnej dotąd wizji świata dostrzegałem zarysowania. Ale dopiero stan wojenny dał mi poczucie, gdzie jest moje miejsce na mapie polskości.

Pozostało 91% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi