1
W głębokim PRL-u była taka zabawa; kręciło się globusem i zatrzymywało go na chybił trafił palcem, koniecznie z zamkniętymi oczami. Miejsce, które wskazywał, stawało się w dziecięcej wyobraźni podyktowanym przez ślepy los kierunkiem emigracji, czy przynajmniej etapem pośrednim, w drodze do jakiegoś wyśnionego, ziemskiego raju. W moim przypadku palec zazwyczaj zatrzymywał wirujący globus gdzieś na wodach Oceanii. A z lądów najczęściej padało na Nową Zelandię. Kręciłem ponownie, i znów, i jeszcze raz. I znowu Nowa Zelandia, jakoś nie chciało wypaść inaczej.
Kiedy dziś o tym myślę, a minęło od tamtych czasów niemal pół wieku, trudno mi się obronić przed pytaniem, w jak głębokim piekle smażą się ci, którzy budowali system, w którym jedyne, czego pragnęły dzieci, było uciec, i to możliwie jak najdalej. To zresztą nie było tylko pragnienie, ale faktyczne wybory. Koledzy i koleżanki z mojego rodzinnego Krakowa czy Śląska znikali już w latach 70. Zostawały po nich puste miejsca w szkolnej ławce, wpisy w pamiętnikach i gorzkie, bolesne poczucie straty. Tak mocne, że czuję je po dziś dzień. Wędrowali z rodzicami do Niemiec, Belgii, Ameryki, wszędzie, gdzie można było znaleźć jakieś polskie skupiska. Tak, emigracja tamtych czasów to było najczęściej łączenie rodzin. Wujkowie, ciocie, babcie czy kuzyni kusili kolorowymi magazynami w stylu „Bravo”, legendami o tym, że w każdym sklepie można kupić czekoladę i banany. A u nas? W biedniusieńkiej Polsce niczego takiego nie było. Cytrusy widziało się dwa razy w roku, na Wielkanoc i Boże Narodzenie, kiedy przypływał statek z Kuby wyładowany „tropikalnymi” owocami. Swoją drogą, cóż to były za pomarańcze: gruba na palec skórka, a w środku jakiś kwaśny zalążek owocu. Połykało się to nieco na siłę, ale w sumie były jakimś substytutem egzotyki.
Nad kochanym Zabrzem moich dziadków zamiast błękitu tropików unosiły się kłęby czarnego dymu, tu i ówdzie w wyniku szkód górniczych zapadała się kamienica, a pierwsze grudniowe płatki śniegu opadały na chodnik już czarne, jakby rozrzucał je diabeł. Nie lepiej było w Krakowie; jesień odkrywała połaci liszajów pleśni na ścianach kamienic w rynku, a w Nowej Hucie nocami, kiedy wyłączano filtry w kombinacie, powietrze było tak gęste, że dało się kroić nożem. Czy można było więc się dziwić, jak mocno kusiły zapachem deszczowe lasy Nowej Zelandii? Jak bardzo marzyło się o słonecznych plażach Pacyfiku? Jak bardzo wyobraźnia goniła dzieciaki w świat?
Czytaj więcej
W Kijowie cały czas się uważa, że ukraińskie przywileje są na wieczność.
2
No i mieliśmy jeszcze sadystów. Tak, pisarzy-sadystów, proszę mi wybaczyć to żartobliwe określenie, bo nie można nazwać inaczej twórców, którzy podsycali nieokiełzaną potrzebę natychmiastowej ucieczki w nieznane, z pełną świadomością, że młody czytelnik nie ma na to szans. Zostawmy Sienkiewicza z jego Stasiem i Nel. Książka była lekturą szkolną, więc pewne grono moich kolegów z zasady jej nie przeczytało. Osobiście należałem do całej (choć małej) reszty i delektowałem się sienkiewiczowskimi wizjami piasków, zrewoltowanego (jak zwykle) Chartumu i porosłych wysoką trawą sawann, z których jak duchy wyrastają w mgnieniu oka, wrzeszcząc, czarni wojownicy. Dużo gorszym tercetem oprawców dziecięcej wyobraźni byli państwo Centkiewiczowie (Czesław i Alina) oraz Alfred Szklarski. Pierwsi kusili dziewiczą wyobraźnię młodych czytelników środkowego PRL-u wizją bezgranicznych, białych lodów Arktyk i Antarktyk, ich zdobywcami w osobach Nansena czy Amundsena albo wymyślonymi postaciami inuickich chłopców (nazywaliśmy ich wtedy Eskimosami), drugi epatował krajobrazami z nieco większym rozmachem.