Jan Sobieski, Tomek Wilmowski, Tony Halik… Patroni podróży, które zmieniają Polskę

Po 1989 r. kontakt ze światem zewnętrznym dokonał w Polakach przełomu cywilizacyjnego. Prowincjonalna Polska otworzyła się, nabrała odwagi. Staliśmy się inni. I dziś, gdy świat znów ciągnie za lejce, a swoboda taniego podróżowania odchodzi w przeszłość, warto wierzyć, że to jeszcze nie koniec tego eksperymentu.

Publikacja: 05.05.2023 10:00

rys. Mirosław Owczarek

rys. Mirosław Owczarek

Foto: mat.pras.

1

W głębokim PRL-u była taka zabawa; kręciło się globusem i zatrzymywało go na chybił trafił palcem, koniecznie z zamkniętymi oczami. Miejsce, które wskazywał, stawało się w dziecięcej wyobraźni podyktowanym przez ślepy los kierunkiem emigracji, czy przynajmniej etapem pośrednim, w drodze do jakiegoś wyśnionego, ziemskiego raju. W moim przypadku palec zazwyczaj zatrzymywał wirujący globus gdzieś na wodach Oceanii. A z lądów najczęściej padało na Nową Zelandię. Kręciłem ponownie, i znów, i jeszcze raz. I znowu Nowa Zelandia, jakoś nie chciało wypaść inaczej.

Kiedy dziś o tym myślę, a minęło od tamtych czasów niemal pół wieku, trudno mi się obronić przed pytaniem, w jak głębokim piekle smażą się ci, którzy budowali system, w którym jedyne, czego pragnęły dzieci, było uciec, i to możliwie jak najdalej. To zresztą nie było tylko pragnienie, ale faktyczne wybory. Koledzy i koleżanki z mojego rodzinnego Krakowa czy Śląska znikali już w latach 70. Zostawały po nich puste miejsca w szkolnej ławce, wpisy w pamiętnikach i gorzkie, bolesne poczucie straty. Tak mocne, że czuję je po dziś dzień. Wędrowali z rodzicami do Niemiec, Belgii, Ameryki, wszędzie, gdzie można było znaleźć jakieś polskie skupiska. Tak, emigracja tamtych czasów to było najczęściej łączenie rodzin. Wujkowie, ciocie, babcie czy kuzyni kusili kolorowymi magazynami w stylu „Bravo”, legendami o tym, że w każdym sklepie można kupić czekoladę i banany. A u nas? W biedniusieńkiej Polsce niczego takiego nie było. Cytrusy widziało się dwa razy w roku, na Wielkanoc i Boże Narodzenie, kiedy przypływał statek z Kuby wyładowany „tropikalnymi” owocami. Swoją drogą, cóż to były za pomarańcze: gruba na palec skórka, a w środku jakiś kwaśny zalążek owocu. Połykało się to nieco na siłę, ale w sumie były jakimś substytutem egzotyki.

Nad kochanym Zabrzem moich dziadków zamiast błękitu tropików unosiły się kłęby czarnego dymu, tu i ówdzie w wyniku szkód górniczych zapadała się kamienica, a pierwsze grudniowe płatki śniegu opadały na chodnik już czarne, jakby rozrzucał je diabeł. Nie lepiej było w Krakowie; jesień odkrywała połaci liszajów pleśni na ścianach kamienic w rynku, a w Nowej Hucie nocami, kiedy wyłączano filtry w kombinacie, powietrze było tak gęste, że dało się kroić nożem. Czy można było więc się dziwić, jak mocno kusiły zapachem deszczowe lasy Nowej Zelandii? Jak bardzo marzyło się o słonecznych plażach Pacyfiku? Jak bardzo wyobraźnia goniła dzieciaki w świat?

Czytaj więcej

Bogusław Chrabota: Koniec miodowego miesiąca Ukraińców

2

No i mieliśmy jeszcze sadystów. Tak, pisarzy-sadystów, proszę mi wybaczyć to żartobliwe określenie, bo nie można nazwać inaczej twórców, którzy podsycali nieokiełzaną potrzebę natychmiastowej ucieczki w nieznane, z pełną świadomością, że młody czytelnik nie ma na to szans. Zostawmy Sienkiewicza z jego Stasiem i Nel. Książka była lekturą szkolną, więc pewne grono moich kolegów z zasady jej nie przeczytało. Osobiście należałem do całej (choć małej) reszty i delektowałem się sienkiewiczowskimi wizjami piasków, zrewoltowanego (jak zwykle) Chartumu i porosłych wysoką trawą sawann, z których jak duchy wyrastają w mgnieniu oka, wrzeszcząc, czarni wojownicy. Dużo gorszym tercetem oprawców dziecięcej wyobraźni byli państwo Centkiewiczowie (Czesław i Alina) oraz Alfred Szklarski. Pierwsi kusili dziewiczą wyobraźnię młodych czytelników środkowego PRL-u wizją bezgranicznych, białych lodów Arktyk i Antarktyk, ich zdobywcami w osobach Nansena czy Amundsena albo wymyślonymi postaciami inuickich chłopców (nazywaliśmy ich wtedy Eskimosami), drugi epatował krajobrazami z nieco większym rozmachem.

Do dziś nie wiem, czy Szklarski lądy przez siebie opisywane odwiedził, czy po prostu pisał, co mu dyktowały wyobraźnia i – z natury rzeczy – powierzchowny research. Czego w jego powieściach nie było! A jeszcze ważniejsze kogo! Wymyślony przez Szklarskiego bohater (tak, tak, wszyscy świetnie pamiętamy Tomka Wilmowskiego) był trochę jak sienkiewiczowski Staś, tylko lepszy, grzeczniejszy, szlachetniejszy i większy patriota. Był nie tyle alter ego autora, ile jego wyrzutem sumienia. Bo Alfred Szklarski, o czym nie dano mu w komunie zapomnieć, przesiedział kilka lat w więzieniu za pisanie do niemieckich gadzinówek.

Oto więc ukochany wzorzec młodych Polaków Tomasz Wilmowski wyrywa się z kontrolowanej przez carski reżim Warszawy, by dołączyć do kierowanej przez jego ojca ekipy łowców zwierząt. Przemierza wraz z nimi lądy i kontynenty, podrywa przeuroczą Australijkę Sally, by potem się z nią ożenić, wytrwale znosi trudne klimaty, a przy tym jest symbolem szlachetności, lojalności i wewnętrznego światła. Istny ideał. Któż z nas nie chciał być kimś takim. Piszę to szczerze pierwszy raz w życiu. Co więcej, nawet nie byłem świadom tej myśli; Tomasz Wilmowski Szklarskiego ukształtował mój wzorzec człowieka w większym stopniu niż bohaterowie Jacka Londona, Jamesa Fenimore Coopera czy nawet samego Karola Maya. Teutoński archetyp Indianina nigdy mnie nie przekonywał, może nawet nieco śmieszył. Co więcej, został skompromitowany w czasie II wojny światowej; oprawcy z Wehrmachtu czy SS też w młodości byli wielbicielami Winnetou. Inaczej było z Wilmowskim i jego naturalną, szczerą, niezachwianą i niepodlegającą dyskusji polskością. Czytałem kolejne tomy jego przygód z niegasnącą pasją. Po kilka, nawet kilkanaście razy, narażając się przy tym na kąśliwe uwagi mojego ojca, że książkę czyta się niby tylko raz. Gdybyż wiedział, że to nie było zwykłe czytelnictwo, tylko celebrowanie mszy o szerokim świecie! Chłonięcie przygody i przestrzeni; wpisywanie w struktury młodzieńczego DNA imperatywu podróżowania, który rządził potem całym moim życiem.

3

Skąd w gruncie rzeczy ojciec miał o tym wiedzieć. Taka wiedza wymagała nie tyle nawet jakiejś krztyny psychologii, umiejętności zajrzenia w psychikę dziecka, ile najprostszej wyobraźni. A tę w przypadku dorosłych determinowały tak zwane warunki ustrojowe. Zasadniczo, w raju zarządzanym przez Gomułków, Gierków i Jaruzelskich wielkich szans na podążanie tropami Tomka Wilmowskiego czy choćby Fridtjofa Nansena nie było. Nawet odwiedziny w innych krajach komunistycznego „obozu” trzeba było okupić wieloma tygodniami czekania na paszport, całorocznym oszczędzaniem czy upokarzającym koczowaniem w namiotach na „dzikich” kempingach.

Pamiętam jedno takie zdarzenie doskonale; miało miejsce podczas wakacyjnego wypadu syreną 104 L z rodzicami do Bułgarii. O ile się nie mylę, był to rok 1977. Ojciec zgubił w czasie rajdu bułgarskimi bezdrożami podróżującego „dużym” fiatem wujka, noc nas zastała na jakimś nieokreślonym miejscu na mapie, a mama domagała się, by się zatrzymać i przenocować. W oddali ujrzeliśmy światła. Jakieś oświetlone namioty. Kręcili się między nimi ludzie. Potem miało się okazać, że to głównie nasi krajanie i Niemcy ze wschodu.

Ojciec zatrzymał się na skraju obozowiska, szybko rozpakowaliśmy syrenę, rozbiliśmy namiot, nadmuchaliśmy materace i poszliśmy spać. Około północy obudziło nas mocne szarpanie. Ktoś dobijał się do namiotu, a gdy zaspany ojciec odciągnął zamek błyskawiczny, do środka niemal wpadł z latarką jakiś jegomość z pagonami na ramionach. Był to bułgarski policjant, który rycząc, poinformował nas, że koczowisko jest nielegalne i mamy się natychmiast wynosić. Zanim się podnieśliśmy, zdążył jeszcze wypisać mandat.

Noc kończyłem na tylnym fotelu syreny, słuchając pomstującego ojca i zastanawiając się, dlaczego takie przygody nie zdarzały się Tomkowi Wilmowskiemu. „Bo nie jeździł w komunie do Bułgarii” – odpowiadam dziś z przekąsem sam sobie. I bez pełnego przekonania, bo sama wyprawa w okolice Sozopola była niezwykle inspirująca. Tak, trzeba to przyznać, Bułgaria to nie Nowa Gwinea czy – ostatecznie – Borneo, ale pachniała egzotyką, prawosławiem i cudowną innością. Nurzałem się w piasku na bułgarskich plażach, podglądałem niemieckie nudystki i wymieniałem kremy Nivea na szeleszczące słodko nieznanym mi dotąd poczuciem przepychu bułgarskie lewy.

Nie miał takich przygód Wilmowski, tłumaczyłem sobie z naiwną satysfakcją. Nie miał i mieć nie będzie, a ja tak. W dobrym samopoczuciu wspomagały mnie również pierwsze fluidy pisarskiej samoświadomości; bo w szufladzie domowego biurka spoczywał już w ukryciu tajny zeszyt z pierwszą powieścią. Bohaterem był chłopiec wzorowany na Wilmowskim, a rzecz działa się – co oczywiste – w Afryce. Pamiętam doskonale pierwszy rozdział; przez wzburzone morze sawanny jedzie ciągnięty przez parowóz pociąg z bohaterem. Wokół stada zebr i żyraf, a na horyzoncie góry. Z gór schodzą, wibrując, groźne dźwięki tam-tamów. Co było dalej? Nie potrafię sobie przypomnieć.

Czytaj więcej

Bogusław Chrabota: Smutna przypowieść na Wielkanoc

4

Po co to wszystko piszę? Wyłącznie dla odtworzenia kolorytu tamtych czasów? A może to tylko z gruntu jałowe ćwiczenie pamięci? Niekoniecznie. Każda pasja, a przecież to pasje rządzą światem, z czegoś się rodzi. Jesteśmy dziećmi deficytu, jakie odczuwaliśmy od kołyski. Dla dziecka z niezamożnej rodziny w PRL świat był doskonale zamknięty. Ale dla dorosłych także. Żeby się wyrwać z tej logiki izolacji, trzeba było się odciąć od systemu albo z nim najgłębiej identyfikować.

Napędzany tą samą pasją wybitny podróżnik i wiele lat później mój przyjaciel Jacek Pałkiewicz, by wyrwać się w świat, musiał wyjechać z Polski. Do statusu podróżnika potrzebna mu była legitymacja reportera „Corriere della Sera”. Z takimi papierami otwarty był dla niego każdy kraj. Jacek powiedział komunie do widzenia, zwiedził najdalsze kawałki świata, i to w czasach, gdy były jeszcze względnie dziewicze.

Innego typu podróżnikiem był Ryszard Kapuściński. Ten w służbie komunistycznej Polskiej Agencji Prasowej wyjeżdżał tylko tam, gdzie wysyłali go towarzysze. Musiał rozliczać się z każdego zadania i z każdego dolara, a że nie było ich wiele, często wypadał słabo przy swoich kolegach, dziennikarzach z Zachodu. Brak wolności nadrabiał wybitnym pisarstwem, sławnym do tego w całym świecie. Czy doskwierał mu brak wolności? Trudno w to wątpić. Dziewanowski, Giełżyński, Ikonowicz i inni byli w podobnej sytuacji. Co godne zauważenia, mimo presji ze strony ustroju, cenzury, obostrzeń ideologicznych, książki, które zostawili po sobie reporterzy PAP, bronią się po dziś dzień. Czuje się w nich pewne skrzywienie, można mieć wrażenie stronniczości, ale przedstawiona w nich wizja świata do dziś inspiruje. Czy należy się więc dziwić, że czytało się kiedyś te prace z taką atencją?

Osobną sprawą była telewizja; to już coś zupełnie innego niż dzieła Kapusty czy jemu podobnych. Telewizja była sanktuarium propagandy; tu wpływ ideologów i nacisk cenzorów był największy. Poza rozrywką ciężko było przemycić coś, co wyrywało się z zaciśniętych szczęk edukowania, w taki sposób, jakiego oczekiwali towarzysze radzieccy. Dlatego opowieści reporterskich ze świata było niewiele, a jeśli już, to były naiwistyczne, uciekające od realnych problemów. Królowali dzielni obrońcy Wietnamu przed imperialistami z USA, ujeżdżający na swoich stepach dzikie konie socjalistyczni Mongołowie (Kapuściński zachwycał się Kirgizami), bosonodzy Indianie z głębi amazońskiej dżungli i wystraszeni andyjscy górale.

W tych ostatnich klimatach specjalizował się zresztą niejaki Toni Halik (oryginalnie Mieczysław Sędzimir Antoni Halik), postać tyleż legendarna, co skomplikowana. Obieżyświat fascynujący się prymitywnymi ludami Ameryk zaczynał wojnę w Wehrmachcie, by potem związać się z francuskim ruchem oporu i być odznaczonym za zasługi dla La Résistance. Obywatel Argentyny, bodaj osobisty fotograf Juana i Evity Peronów, później przez lata reporter NBC. Od połowy lat 70. znowu w Polsce, jako etatowy autor programów w typie „Pieprz i wanilia”.

Co ważne, o ile Halik zawsze stał po stronie krzywdzonych przez cywilizację autochtonów, o tyle jego programy wolne były od jakichkolwiek, głównie politycznych kontrowersji; wystarczała mu sympatyczna megalomania i status absolutnej gwiazdy. Pewnie taki był zresztą koszt paktu z diabłem, czyli z komunistami. Co nie zmienia faktu, że głodna świata gawiedź czerpała z niego jak ze źródła objawień przez długie lata, uzupełniając tylko swoją wiedzę nudnawym bredzeniem redaktora Badowskiego w „Kawiarence pod globusem”. W późnym PRL bez wątpienia wyobraźnią młodych rządził cesarz Toni Halik; słuchaliśmy jego głosu jak wyroczni i marzyliśmy, by podążać jego śladem.

5

Czy to w ogóle będzie możliwe? Dla tych, którzy opuścili Polskę podczas nocy stanu wojennego, granic już nie było. Ci, którzy zostali, zderzyli się ze ścianą. Stan wojenny był jednym wielkim upadkiem. Planów, marzeń, ambicji. Koksowniki na ulicach pod lufami żołnierzy, zamknięte granice, puste sklepy, izolacja, szarość, nędza. Na to byliśmy skazani.

Po 13 grudnia 1981 r. z Polski wyjechało ponad milion rodaków. Jakże można było w takiej rzeczywistości marzyć o rozsławionej przez Halika Vilcabambie, pustyniach czy atolach na Pacyfiku. Poza tym w przypadku wielu z nas doszło do przewrotu kopernikańskiego w dziedzinie osobistej aksjologii; po 13 grudnia liczyła się już tylko walka z komuną, solidarność z internowanymi i patriotyczne pieśni. Nawet Halik na chwilę zniknął z telewizji. Odłożyłem w mojej biblioteczce książki podróżnicze na odleglejsze półki. Na tych bliższych zaczęła królować bibuła. A same marzenia o wyprawach w świat znienawidziłem do tego stopnia, że kiedy nadarzyła się możliwość wyjazdu do Portugalii podczas chwilowej „odwilży” w 1986 roku, musiałem się zmuszać, by podjąć taką decyzję. Jakoś nie wypadało. Byłem już po trzecim roku studiów, a nigdy nie zdarzyło mi się wyjechać za żelazną kurtynę. Cały mój realny kontakt ze światem ograniczał się do ojczyzny, Bułgarii i skrawka ZSRR.

Do próby wyjazdu zmusiła mnie mama (argumentacja w stylu „masz jedyną szansę w życiu, to jej nie zmarnuj”), w ostatnim możliwym momencie złożyłem wniosek o paszport i – ku mojemu zdziwieniu – otrzymałem pozytywną odpowiedź. A więc jednak; przed rokiem komuna nie wypuściła mnie na jakiś akademicki jubel do Czechosłowacji, a dziś, patrzcie państwo, deleguje mnie na prawdziwy Zachód.

Lipcowa Lizbona, którą poznałem jako pierwsze miasto na Zachodzie, oszołomiła mnie kolorytem, zapachami, barwą azulejzos na ścianach kamienic, bogactwem sklepów i, co najważniejsze, aromatem wolności. Żadnej policji na ulicach, nikt nie sprawdza dokumentów, nie kontroluje, może tylko uprzejmy sprzedawca w sklepie na Rossio nieco się zdziwił, gdy najodważniejszy z grupy dziwnie wyglądającej młodzieży spytał go, co to za owoce (żółte, pachnące, podobne do arbuza, ale mniejsze) leżą w skrzynkach koło lady. Te tutaj? Jak to, nie żartujcie sobie ze mnie. To melony.

Do cholery, wściekam się do dziś na siebie, tak się skompromitować! Ale z drugiej strony, skąd mieliśmy wiedzieć (byli ze mną wtedy równie bezradni przyszły minister skarbu, znany wydawca, ważny radiowiec), jak wygląda melon. W komunie, choć to gatunek ogórka, nie było ich wcale. Nie było również wina Porto, nie było Madery, Vinho Verde, ani niczego takiego. Były za to, kiedy już wróciłem, wspomnienia o dniach i porankach, jak ów, gdzieś na drodze gdzieś miedzy Espinho a Santa Maria da Feira, kiedy tuż po świcie chłonąłem zapach dojrzewających w sadach pomarańczy, pod błękitem nieba, w absolutnej ciszy, w łagodnym świetle słońca, krajobrazy jak u van Gogha. Doskonały spokój, równowaga duchowa, pewność istnienia. Potrzebne mi było to doświadczenie. Może jak nic innego.

Czytaj więcej

Bogusław Chrabota: Cywilizacje rodzą się i umierają

6

Skromna i leżąca poza głównymi szlakami cywilizacyjnymi Portugalia pozwoliła mi zrozumieć, jak ważna była dla Polaków, czy Europejczyków z północy, edukacja przez podróże. Bez nich ludzie z regionów europejskiej prowincji nigdy nie byli w stanie sięgnąć poziomu rówieśników z Paryża i Londynu. Dlatego wysyłano synów i córki (rzadziej wysyłali się sami) za granicę, zwłaszcza na zachód i południe Europy. Warto od razu zastrzec, że przez stulecia było to dobro osiągalne wyłącznie dla klas uprzywilejowanych; za granicę po edukację lub doświadczenia życia dworskiego (albo jedno i drugie) swoje dzieci wysyłało najpierw rycerstwo, a potem ziemiaństwo. Nie byłoby dzieł Słowackiego i Krasickiego bez wypraw do ówczesnych Grecji czy Włoch. Nie byłoby w polskiej literaturze takich ewenementów jak „Rękopis znaleziony w Saragossie” bez obsesyjnej, i równie narcystycznej, fascynacji obcością.

Mam wielu swoich idoli na tej ścieżce, która w przeciwieństwie do losów Słowackich czy Krasickich nie była wymuszona przez politykę. Absolutnie wzorcowe w tym wymiarze było słynne „grand tour” braci Sobieskich, Marka i Jana, przyszłego króla, zorganizowane i sfinansowane przez ich ojca kasztelana Jakuba Sobieskiego. Obaj młodzi ludzie byli świetnie urodzeni, z dobrym herbem i legendą wielkiego przodka, Stefana Żółkiewskiego, na karku. Po ukończeniu Kolegium Nowodworskiego i Akademii Krakowskiej, za granicą spędzili dwa i pół roku, odwiedzając Niemcy (m.in. Berlin i Lipsk), Niderlandy (Antwerpię, Brukselę, Lejdę i Hagę), Francję (Paryż, Chartres, Orlean, Blois, Angers, La Rochelle, Poitiers, Lyon, Marsylię) i Anglię (Londyn). Biografowie Jana Sobieskiego piszą, że właśnie w tym czasie przyszły władca Rzeczypospolitej studiował Wergilego, Tacyta, Liwiusza i Swetoniusza. Zapoznawał się z historią Rzeszy Niemieckiej i Francji. Możliwe, że w Anglii zetknął się z dramatami Szekspira. Osobiście poznał wybitnych polityków i wodzów swoich czasów, w tym Wielkiego Kondeusza, króla Karola Stuarta, Wilhelma II Orańskiego. Zapoznawał się z kanonami zachodniej wojskowości, poznawał najnowocześniejsze wówczas systemy fortyfikacji w Niderlandach, a będąc we Francji zapisał się nawet (sic!) do Czerwonej Kompanii gwardii królewskiej, czyli sławnych muszkieterów. Mógł zatem osobiście poznać Atosa, Portosa czy Aramisa, bo to te mniej więcej czasy opisywał Dumas w swoich powieściach.

Prócz doświadczeń dworskich i wojennych obaj młodzi ludzie zebrali pewnie sporą kolekcję doświadczeń buduarowych, by rzecz opędzić eufemizmem. Cóż, to też była część kultury tamtej epoki. Z jednej strony, w domu ojca konfesjonał i wspólna modlitwa, z drugiej, na skrzydłach młodości hetery i lupanary.

Można sobie zadać pytanie, czy przyszły król byłby kimś równie wybitnym bez tamtej edukacji? Znał tyle języków? Mówi się, że władał łaciną, greką, francuskim, angielskim, niemieckim i tureckim, a w drugiej połowie życia uczył się również podstaw tatarskiego i hiszpańskiego. Czy byłby tym, kim został? Jego brat Marek, zamordowany przez Chmielnickiego pod Batohem w rzezi szlachty nazwanej sarmackim Katyniem, nie zdąży przynieść Rzeczypospolitej chwały. Jego młodszy brat Jan odpracował tamtą śmierć z okładem. Jesteśmy do dziś jego dłużnikami.

7

Jednak to nie on stał się dla mnie najważniejszą inspiracją. W buty trekkingowe Tomka Wilmowskiego z czasów mojej młodości wskoczyła postać dużo poważniejsza, i mniej fikcyjna, o ile w tej dziedzinie istnieje w ogóle różnica między fikcją a rzeczywistością. Mój idol urodził się na wysepce St. Malo, był upadłym arystokratą, podróżnikiem i wybitnym pisarzem, jednym z gigantów literatury francuskiej początku XIX wieku. Ale też obiektem wyjątkowego żartu historii, w wyniku którego jego nazwisko kojarzy się dziś na całym świecie z pewnym rodzajem wołowego befsztyku. Choć osobiście dla mnie „boeuf à la Chateaubriand”, nawet najlepiej obsmażony i podany z obowiązkowym sosem bearneńskim, nigdy nie będzie konkurować z jakością pisarstwa, inteligencją, a przede wszystkim horyzontami wicehrabiego François-René.

Nie pamiętam, kiedy kupiłem jakieś stare wydanie jego „Opisu podróży z Paryża do Jerozolimy”, niemniej książka ta, pochłonięta w kilka dni, już po pierwszych rozdziałach rzuciła mnie na kolana. Jest fabularyzowanym opisem wyprawy, jaką odbył trzydziestokilkuletni już Chateaubriand na Bliski Wschód, przez Wenecję, Grecję do Ziemi Świętej, potem do Egiptu, Tunisu i Hiszpanii. Nie był już postacią anonimową, miał w dorobku kilka książek wybitnych, w tym jedno arcydzieło. Znał też sporo ówczesnego świata; jako emigrant przez wiele lat mieszkał w Londynie i podróżował po Ameryce Północnej. A jednak wyprawa do Jerozolimy była czymś absolutnie innym; swoistym mariażem potrzeby duchowej autora „Geniuszu chrześcijaństwa” i nieposkromionej pasji poznawczej. Do Grobu Bożego w Jerozolimie wiodła go bezsprzecznie szczera wiara, ale również historyczne dzieje Francji i jej bohaterów.

Dla jasności, wyprawa Chateaubrianda przypadła na lata 1805–1806. Wiele z terenów, które odkrywał dla europejskiej literatury, było niemal dziewiczych; opisywanych tylko wiele wieków wcześniej przez autorów starożytnych lub kronikarzy wieków średnich. Dlatego opis podróży autora „Naczezów” jest encyklopedycznie erudycyjny. Każde miejsce, które odwiedza, jest pretekstem do przytoczenia opowieści o jego dziejach. Wiedza Chateaubrianda rozbraja; opowieści z czasów krucjat krzyżują się z historią starożytnej Grecji i Rzymu. Przemierzając Moreę (dzisiejszy Peloponez), wspomina o jego „frankońskich” panach. W Ziemi Świętej wyczerpująco opowiada o bohaterskich krzyżowcach, w Tunisie przypomina nie tylko nieudaną wyprawę Ludwika Świętego, ale również dzieje Hannibala.

Dzieło Chateaubrianda to nie tylko rekolekcje z historii. Autor wyjątkowo bystro i krytycznie opisuje współczesność krain, które przemierza, a skala jego zainteresowań wydaje się nie mieć granic. Fascynuje go na przykład skład chemiczny wody z Morza Martwego; zatrzymuje się więc na brzegu i przeprowadza dokładne badania, których efekt notuje na stronach swojego pamiętnika.

Pamiętajmy, jest początek XIX wieku. W targanej wiatrami historii Polsce króluje jeszcze duch Oświecenia. O romantyzmie nikt nie słyszał. Siedmioletni Adam Mickiewicz próbuje opanować pierwsze litery alfabetu. Słowacki, podobnie jak Krasiński, jeszcze się nie urodził, a duchowy ojciec ich epoki już podąża konno uzbrojony w pistolety z arabskim przewodnikiem po suchych wertepach Jerycha. Oto odwaga, przestrzenie umysłowe arcymistrza sztuki świadomego podróżowania.

Czytaj więcej

Bogusław Chrabota: Grupa Wagnera czyli psy wojny

8

Swoją drogą żałuję, że to nie François-René Chateaubriand stał się wzorcem romantycznego bohatera, tylko niejaki lord Byron, postać koszmarna i moralnie pokręcona. Cóż, skandalistom łatwiej było się przebić również przed dwoma stuleciami; dzisiejsze czasy sztukę tę podniosły tylko pod nieboskłon.

Ale tyle tu o inspiracjach, ścieżce duchowej czy ulubionych autorach. Wróćmy na niwę czasów ledwie minionych. Chateaubriand czy Centkiewiczowie, opowiadając baśnie, tylko uczyli marzyć, bo przecież dla moich rówieśników wszystkie te ścieżki wydawały się doskonale zamknięte. I nagle w 1989 roku upada komunizm. Kończy się epoka zniewolenia. Budzimy się z paszportami w ręku. Żart to z filmów Barei czy twarda rzeczywistość? Wyszło na to drugie, choć – rzecz jasna – nie od razu. Do podróżowania prócz paszportu potrzebne są jeszcze fundusze, a o te nie było tak łatwo.

Z pomocą przyszła sterowana przez niejakiego Balcerowicza niewidzialna ręka rynku. I to dość szybko, bo już po kilku latach od politycznego przełomu, można się było grupowo wybrać za granicę. To nie jest szkic o przemianach gospodarczych, więc nie będę się wdawał w szczegóły, niemniej szczęśliwa koincydencja kilku zjawisk, między innymi rosnącej siły nabywczej zarobków nad Wisłą, chwili światowego spokoju oraz inwestycji, jakie poczyniono w turystykę w śródziemnomorskich despotiach, spowodowały, że nasi rodacy już kilka lat po przełomie zaczęli wyrywać się na pełnoformatowe wakacje do Tunezji, Turcji czy Egiptu. To właśnie wtedy poznaliśmy kuszący czar związku frazeologicznego w języku angielskim „all inclusive” (w skrócie AI). Odkrycie wprowadziło Polaków do raju, ale też upośledziło na dziesięciolecia. Czymże bowiem okazała się pułapka all inclusive? Złotą, a pewnie bardziej pozłacaną klatką dla ptaków. AI (nie mylić ze sztuczną inteligencją) ostatnich dekad niosło z sobą ofertę i zarazem iluzję egzotyki. Oto lądowali bowiem rodacy w jakimś tunezyjskim kurorcie, dawali się zamknąć w hotelu, otrzymywali w kosztach pobytu (czyli dla większości „za darmo”) żarcie i picie w dowolnych ilościach. Do tego nieźle wyposażone pokoiki i basen oraz piekące słońce w promocji.

Teoretycznie można było wykupić jakieś wycieczki „fakultatywne”, ale powiedzmy sobie szczerze, z natury musiało się to wiązać z dodatkowymi kosztami, i co bardziej bolesne, oderwaniem od koryta z bezpłatnym żarciem i piciem. Statystycznie więc Polak z hotelu się nie ruszał, wyprawy do oazy Douz na Saharze czy mury starożytnej Kartaginy (tak, tak, tej samej, której bronił Hannibal i zdobywał Ludwik IX) zostawiając nawiedzonym, jak autor tego szkicu. Kiedy się jeszcze doda, że w pokojach hotelowych nie tylko na książkowych półkach nie było dzieł Chateaubrianda, Byrona, Centkiewiczów czy Szklarskiego, ale nawet samych półek, iluzja poznawania świata dzięki AI dopełnia się doskonale. Ale co tam iluzja; to pojęcie dla wielu tyle samo wnoszące, co dzieła wielkich romantyków z wicehrabią z Saint-Malo na czele.

9

A jednak nie. Nie można się godzić z takim opisem rzeczywistości. Polacy dzięki AI ruszyli się z domów. Nawet jeśli nie wychylali nosów poza bezpieczny teren hotelu, zyskali możliwość odetchnięcia innym powietrzem, posmakowania innych potraw, udanego przestawienia się z ciężkich alkoholi na lżejsze. Poznali moc (lub słabość) innych walut, nauczyli się, że jest jakaś inna rzeczywistość niż grillowanie przy piwie na działce u szwagra. Dzięki żonom i córkom zaczęli zwiedzać orientalne bazary, kupować inne ciuchy niż w domu. Mężczyźni ze zdumieniem zobaczyli, że obowiązkowy „na kwaterze” w Łebie podkoszulek, rybaczki, ciemne skarpety do sandałów i torba ze spożywczaka inne nacje zastępują czymś elegantszym, innymi słowy, że można inaczej. Kobiety wzbogaciły biżuterię, posmakowały innych fryzur i szybko nauczyły się, że „drink” w hotelu AI to niekoniecznie wódka z sokiem pomarańczowym.

Na dodatek AI okazała się fantastyczną inwestycją w dzieci. Drobiazg przyuczony do wyjazdów zagranicznych zaczął z większą ochotą uczyć się języków (jakoś z rówieśnikami trzeba się przecież dogadać), poznawać historię i tradycję innych nacji, by w wieku nastoletnim ostatecznie przełamać wszelkie opory i za granicę wybierać się już samodzielnie. To też, choć może skrajnie subiektywny, poprawny opis zanurzenia się postkomunistycznej polskości w oceanie światowego fenomenu zwanego „all inclusive”. A teraz może czas na bilans? Owszem, kontakt ze światem zewnętrznym dokonał w Polakach przełomu cywilizacyjnego. Narodowa przeciętność otrzymała pierwszą w historii szansę otarcia się o nowoczesność i różnorodność. To rzecz jasna nic innego jak odległe echo dawnych „grand tours”, jak braci Sobieskich w XVII wieku, tyle że na wskroś demokratyczne i – powiedzmy sobie – mniej dogłębne.

Kiedy jednak pomyśli się, że fenomenu doświadczyły dziesiątki milionów naszych rodaków, na zjawisko trzeba spojrzeć w szerszych kategoriach. Prowincjonalna Polska się otworzyła, nabrała odwagi. Czy będzie z tego więcej tolerancji, mniej ksenofobii? Nie wiem. Wiem za to, że staliśmy się inni. I gdy świat znów ciągnie za lejce, swoboda taniego podróżowania się kończy, bo wojna, bo pandemia, bo przeloty i hotele droższe, warto wierzyć, że cały eksperyment, któremu patronowali wiele dekad temu Jack London, Karol May, Centkiewiczowie i Szklarski, się nie skończy. Polacy poczuli siłę wiatru i podobnie jak autor tych słów nie będą skąpili grosza i zajrzą na chwilę w góry Ałtaj w północnym Kazachstanie, za Wielki Mur w Chinach, do pałacu Potala w tybetańskiej Lhasie, do Angkor Wat czy w odmęty borneańskiej dżungli.

Cóż, jak nas nauczył w młodości Tomek Wilmowski, ważne są marzenia i odrobina wolności. Nie wolno zapomnieć tego przesłania.

W głębokim PRL-u była taka zabawa; kręciło się globusem i zatrzymywało go na chybił trafił palcem, koniecznie z zamkniętymi oczami. Miejsce, które wskazywał, stawało się w dziecięcej wyobraźni podyktowanym przez ślepy los kierunkiem emigracji, czy przynajmniej etapem pośrednim, w drodze do jakiegoś wyśnionego, ziemskiego raju. W moim przypadku palec zazwyczaj zatrzymywał wirujący globus gdzieś na wodach Oceanii. A z lądów najczęściej padało na Nową Zelandię. Kręciłem ponownie, i znów, i jeszcze raz. I znowu Nowa Zelandia, jakoś nie chciało wypaść inaczej.

Pozostało 98% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi