Obóz numer sto, dolina Bekaa. Gdzieś w okolicach wioski Faur. Między pasmem gór Libanu i ciągnącym się po drugiej stronie Antylibanem. Obóz ma tylko numer. Dzieci, które się tu urodziły, czyli niemal połowa, pytane, skąd są, odpowiadają, że z obozu numer sto. Słyszycie to? Z obozu numer sto. Trudno, kiedy się o tym myśli, nie czuć jakiegoś oporu moralnego. Zwłaszcza gdy się jest Polakiem. Numerowane obozy kojarzą nam się jednoznacznie – z hitleryzmem i stalinizmem. To w nich nas mordowano, bez różnicy: w Brzezince, pod Oświęcimiem czy na Kołymie. Być człowiekiem obozu, to nosić na sobie stygmat totalitaryzmu. Chować przed światem numer tatuowany na przedramieniu czy przetrzebione od mrozu palce u stóp. Umierać od cyklonu czy przeraźliwego zimna.
Czytaj więcej
W Edirne świetnie widać, że współczesnej Turcji, mimo politycznych apeli o przyjęcie kraju do UE, coraz bliżej jest do Bliskiego Wschodu i coraz dalej do wyśnionego przez Atatürka świeckiego państwa.
Tu jednak, w żyznej dolinie Bekaa, bycie z obozu numer sto nie jest jednoznaczne z wyrokiem śmierci. To raczej wyrok skazujący na wegetację, brak nadziei, trwanie poza wszelkimi wymiarami. W ciągłej nadziei na powrót do domu, choć nadzieja oddala się w rytm kolejnych pogrzebów. Bo tak właśnie odchodzą ci starsi, co wciąż pamiętają Syrię, jej zapachy, bezpieczeństwo, skromną zamożność, rodzinny dom. W obozie numer sto mieszkają uchodźcy z okolic Aleppo. Większość to tacy, którzy są tu od 12 lat, bo właśnie wtedy, w 2011 roku zaczęło się piekło, które zmusiło ich do opuszczenia ojczyzny.
„Tam nie dało się nie tylko żyć, ale nawet próbować przetrwać” – opowiadają. Z jednej strony bomby, kule snajperów, z drugiej rozpętany przez wojnę festiwal ludzkiego zezwierzęcenia. Jednych zabijano za to, że ich synowie służyli w rządowej armii. Drugich dlatego, że wierzyli w niewłaściwego Boga. Inni jeszcze byli po prostu zamożniejsi. A niektórzy mieli po prostu złe, niewłaściwe nazwisko. Uciekali po pożarach, bombardowaniu, ostrzale wioski. Niektórych ostrzegli usłużni sąsiedzi. „Byli tu tacy, co o was pytali. Przyjdą znowu i was zabiją”. Co było robić, kiedy w domu starzy rodzice i małe dzieci. Pakowali się w kilka godzin; nieco tobołków, dzieci pod rękę i przed siebie, do krewnych, do Aleppo, Damaszku, a potem, gdy wojna znów się zbliżyła, dalej do Libanu. Przez granicę, bez pieniędzy, albumów rodzinnych, z kilkoma ubraniami i wiarą w szansę na przeżycie. W dolinie Bekaa przyjął ich jakiś farmer, oddał ziemię koło domu pod tymczasowy obóz. Za namiot trzeba było zapłacić 200 dol. rocznie. Zbili się w kilka rodzin, poustawiali całe miasteczko pod plandekami.