Bogusław Chrabota: Dokąd chcą uciec Syryjczycy z obozu numer sto

Kiedy pytam, jakie są ich plany, wszyscy mówią, że jedynym marzeniem jest powrót do domu. Ale nikt nie wierzy, by mogło się to wydarzyć. Może dzieci wyjadą do Europy. Do Niemiec czy gdzieś indziej.

Publikacja: 25.08.2023 17:00

Bogusław Chrabota: Dokąd chcą uciec Syryjczycy z obozu numer sto

Foto: Fotorzepa, Maciej Zieniewicz

Obóz numer sto, dolina Bekaa. Gdzieś w okolicach wioski Faur. Między pasmem gór Libanu i ciągnącym się po drugiej stronie Antylibanem. Obóz ma tylko numer. Dzieci, które się tu urodziły, czyli niemal połowa, pytane, skąd są, odpowiadają, że z obozu numer sto. Słyszycie to? Z obozu numer sto. Trudno, kiedy się o tym myśli, nie czuć jakiegoś oporu moralnego. Zwłaszcza gdy się jest Polakiem. Numerowane obozy kojarzą nam się jednoznacznie – z hitleryzmem i stalinizmem. To w nich nas mordowano, bez różnicy: w Brzezince, pod Oświęcimiem czy na Kołymie. Być człowiekiem obozu, to nosić na sobie stygmat totalitaryzmu. Chować przed światem numer tatuowany na przedramieniu czy przetrzebione od mrozu palce u stóp. Umierać od cyklonu czy przeraźliwego zimna.

Czytaj więcej

Bogusław Chrabota: Adrianopol, Erdogan i cena wolności

Tu jednak, w żyznej dolinie Bekaa, bycie z obozu numer sto nie jest jednoznaczne z wyrokiem śmierci. To raczej wyrok skazujący na wegetację, brak nadziei, trwanie poza wszelkimi wymiarami. W ciągłej nadziei na powrót do domu, choć nadzieja oddala się w rytm kolejnych pogrzebów. Bo tak właśnie odchodzą ci starsi, co wciąż pamiętają Syrię, jej zapachy, bezpieczeństwo, skromną zamożność, rodzinny dom. W obozie numer sto mieszkają uchodźcy z okolic Aleppo. Większość to tacy, którzy są tu od 12 lat, bo właśnie wtedy, w 2011 roku zaczęło się piekło, które zmusiło ich do opuszczenia ojczyzny.

„Tam nie dało się nie tylko żyć, ale nawet próbować przetrwać” – opowiadają. Z jednej strony bomby, kule snajperów, z drugiej rozpętany przez wojnę festiwal ludzkiego zezwierzęcenia. Jednych zabijano za to, że ich synowie służyli w rządowej armii. Drugich dlatego, że wierzyli w niewłaściwego Boga. Inni jeszcze byli po prostu zamożniejsi. A niektórzy mieli po prostu złe, niewłaściwe nazwisko. Uciekali po pożarach, bombardowaniu, ostrzale wioski. Niektórych ostrzegli usłużni sąsiedzi. „Byli tu tacy, co o was pytali. Przyjdą znowu i was zabiją”. Co było robić, kiedy w domu starzy rodzice i małe dzieci. Pakowali się w kilka godzin; nieco tobołków, dzieci pod rękę i przed siebie, do krewnych, do Aleppo, Damaszku, a potem, gdy wojna znów się zbliżyła, dalej do Libanu. Przez granicę, bez pieniędzy, albumów rodzinnych, z kilkoma ubraniami i wiarą w szansę na przeżycie. W dolinie Bekaa przyjął ich jakiś farmer, oddał ziemię koło domu pod tymczasowy obóz. Za namiot trzeba było zapłacić 200 dol. rocznie. Zbili się w kilka rodzin, poustawiali całe miasteczko pod plandekami.

Tu jednak, w żyznej dolinie Bekaa, bycie z obozu numer sto nie jest jednoznaczne z wyrokiem śmierci. To raczej wyrok skazujący na wegetację, brak nadziei, trwanie poza wszelkimi wymiarami. 

Tak powstał obóz numer sto. Dziś mieszka w nim jakieś 150 osób. W tym roku stuknęło mu 12 lat, choć nikt tego szampanem nie świętował. Z czego tu się żyje? Właściwie z niczego. Niektórzy dostają paczki z żywnością, acz nieregularnie i nie wszyscy. Kobiety dorabiają u okolicznych libańskich farmerów, zbierając ziemniaki. Czasem kupią coś po niższej cenie, lub część wynagrodzenia dostają w naturze. Ale częściej zbiera się tu w polu pozostawione przez farmerów resztki owoców i warzyw, niekiedy nadgniłe czy zepsute. Ale to nic, po obraniu da się je obgotować i zjeść. Wymieszane z ryżem czy kaszą z darów smakują nie najgorzej.

Kobiety pracują w polu. Mężczyźni? Rzadko imają się jakiejś pracy. Zdarza im się niekiedy znaleźć fuchę, popracować w sklepie czy przy budowie, ale częściej narzekają, że brakuje im pracy zgodnej z kwalifikacjami. Siedzą więc w cieniu namiotów, popijają herbatę i deliberują. O czym? O wszystkim: życiu, polityce, ojczyźnie, Assadach, którzy podpalili dom, w którym mieszkali. O tak, sunnici nie lubią sekciarzy. Stary Assad i syn to alawici. Od nich jest wszelkie zło. Syria się podniesie tylko wtedy, kiedy dobry Allach da pokonać Assadów, ale nie jest to proste. Putin, Irańczycy, wszyscy stoją po stronie zbrodniarza, powrót więc do domu będzie trudny. Na razie płodzą dzieci i rozmawiają o polityce.

Dzieci jest zresztą coraz więcej. Każdy z dorosłych synów ma żonę, a ta rodzi co chwila. Już brakuje miejsca pod dachami namiotów. Z dziećmi jest ten problem, że trzeba je słać do szkoły, ale nie jest to proste. Za darmo są tylko szkoły publiczne, za prywatne trzeba płacić, a skąd brać pieniądze? Państwo libańskie uchodźcami się nie interesuje. Pomaga głównie Caritas. Częściej chrześcijanie niż jakieś instytucje ze świata islamu. Raz pomoc przysłali Katarczycy, ale to wszystko. Liczyć można głównie na chrześcijan, choć to trochę dziwne.

Czytaj więcej

Bogusław Chrabota: Śmierć Staszka Pyjasa pozostanie mitem

W lecie w dolinie Bekaa jest ukrop. Potwornie gorąco i wilgotno. Ze źródeł w górach i dolinie biorą swój początek dwie rzeki. Orontes i Litani. Rano nad doliną unoszą się więc kłęby pary. Dużo gorzej jest w zimie. Śnieg sięga tu czasem metr i więcej. W dziurawych namiotach krytych ceratą z worków UNHCR jest potwornie zimno. Przez dziury wieje mroźny wiatr. Nie da się dowieźć dzieci do szkoły. Cała rodzina leży więc pod kocami i czeka na odwilż.

Kiedy pytam, jakie są ich plany, wszyscy mówią, że jedynym marzeniem jest powrót do domu. Ale nikt nie wierzy, by mogło się to wydarzyć. Może dzieci wyjadą do Europy. Do Niemiec czy gdzieś indziej. „Tu jesteśmy jak wrzód. Otoczeni nienawiścią”. Europa to nadzieja. Wszak przysyła pomoc. Czyli ludzie mają serce. Może znajdzie się miejsce dla biednych Syryjczyków bez domu.

Obóz numer sto, dolina Bekaa. Gdzieś w okolicach wioski Faur. Między pasmem gór Libanu i ciągnącym się po drugiej stronie Antylibanem. Obóz ma tylko numer. Dzieci, które się tu urodziły, czyli niemal połowa, pytane, skąd są, odpowiadają, że z obozu numer sto. Słyszycie to? Z obozu numer sto. Trudno, kiedy się o tym myśli, nie czuć jakiegoś oporu moralnego. Zwłaszcza gdy się jest Polakiem. Numerowane obozy kojarzą nam się jednoznacznie – z hitleryzmem i stalinizmem. To w nich nas mordowano, bez różnicy: w Brzezince, pod Oświęcimiem czy na Kołymie. Być człowiekiem obozu, to nosić na sobie stygmat totalitaryzmu. Chować przed światem numer tatuowany na przedramieniu czy przetrzebione od mrozu palce u stóp. Umierać od cyklonu czy przeraźliwego zimna.

Pozostało 88% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi