Wstręt, godność, eutanazja. W pułapce szpitalnej ideologii

Szacunek do śmierci zastąpiła wrogość do niej. Została zdesakralizowana i zmedykalizowana. Zawłaszczona przez lekarzy, którzy w poczuciu swej omnipotencji narzucili światu terapeutyczne zacietrzewienie.

Publikacja: 08.09.2023 10:00

Rys. Mirosław Owczarek

Rys. Mirosław Owczarek

Foto: mat.pras.

Wstręt jest jedną z podstawowych emocji, które zapewniają nam przetrwanie. Odczuwamy wstręt na widok wydzielin i wydalin, takich jak wymiociny, kał, mocz, śluz, ślina czy krew (zwłaszcza menstruacyjna). Budzą go również powszechnie padlina, a także niektóre zwierzęta mające z nią kontakt, takie jak szczury, muchy czy karaluchy. Wiele innych sytuacji wywołujących wstręt dotyczy zachowań seksualnych, higieny, śmierci (zwłaszcza kontaktu ze zwłokami) czy różnych odstępstw od normalnego stanu ciała (rany, deformacje skóry, otyłość). Wstręt jest powiązany z reakcją przywspółczulnej części autonomicznego układu nerwowego, co oznacza, że nie potrafimy go w pełni kontrolować. Jego następstwem może być uczucie obrzydzenia i niekontrolowanych mdłości. Dzięki tym reakcjom ograniczamy kontakt z substancjami skażonymi, które mogłyby narazić nas na choroby. Pomaga nam również unikać niepożądanych kontaktów seksualnych.

Jak pokazują badania psychologa społecznego Jonathana Haidta i jego współpracowników, w przypadku ludzi wstręt pośredniczy w formowaniu się reakcji na niektóre bardziej złożone bodźce, a co za tym idzie – stanowi podstawę naszych reakcji o charakterze moralnym. Na tej emocji opiera się moralny fundament świętości/upodlenia. Wyraża się on w przekonaniu, że ludzkie ciało jest czymś świętym i należy unikać zachowań, które doprowadzą do jego skażenia czy profanacji. Poza kontaktem z potencjalnie nieczystymi substancjami i zjadaniem nieczystej żywności chodzi tu zwłaszcza o zachowania seksualne, często uznawane za zwierzęce i degradujące, na przykład akty zoofilskie, homoseksualne czy kazirodcze. Budzą one moralną odrazę przede wszystkim dlatego, że myślenie o nich wywołuje emocję wstrętu. Inną wartością podtrzymywaną przez fundament świętości/upodlenia jest ludzkie życie – dlatego niewiele czynów wzbudza u licznych osób tak silną moralną odrazę jak na przykład aborcja czy eutanazja.

Wstręt i obrzydzenie ewoluowały wraz z człowiekiem, ale ostatnie kilkaset lat przyspieszonego rozwoju cywilizacji sprawiło, że nie zawsze mają one sens. Jak pokazują badania, prawdopodobnie w tym starym, ewolucyjnie ukształtowanym wstręcie tkwią źródła naszej niechęci do żywności modyfikowanej genetycznie. Niechęć ludzi heteroseksualnych do osób homoseksualnych dzisiaj już nie tylko zabezpiecza nas przed niepożądanymi kontaktami, ale stanowi podstawę zachowań homofobicznych. Podobnie awersja do ludzi o odmiennym od naszego wyglądzie skóry straciła swój ewolucyjny sens. Dzisiaj uczymy się, jak modyfikować swoje reakcje i oceny moralne, których źródła tkwią w emocji wstrętu.

Czytaj więcej

A co to jest prawda. Demokracja nie godzi się z relatywizmem

Godność czy obowiązek cierpienia

Jednym z narzędzi, które ludzkość wykorzystuje do tego celu, są prawa człowieka oparte na pojęciu godności ludzkiej, której składnikami są poczucie własnej wartości i szacunek dla samego siebie. Filozofowie mówią o dwoistym charakterze godności – osobowej i osobowościowej. Ta pierwsza jest właściwa każdemu człowiekowi, należna mu z samego faktu bycia człowiekiem. Godność osobowościowa natomiast jest zależna od podjętego przez daną osobę trudu i jej życiowych dokonań oraz wiąże się z rozwojem etycznym. To właśnie z godności osobowej wywodzą się równe prawa człowieka w Deklaracji filadelfijskiej czy w Powszechnej deklaracji praw człowieka ONZ. W ślad za międzynarodowymi organizacjami poszczególne kraje uznają ją za fundament naszych praw.

Jakkolwiek niektórzy współcześni intelektualiści, tacy jak np. filozof i psycholog Steven Pinker, moim zdaniem zasadnie, podważają sens wykorzystywania pojęcia godności ludzkiej w prawie i etyce, to dzisiaj jeszcze nie uda nam się mówić o prawach człowieka z pominięciem tego mocno zakorzenionego w tradycji pojęcia. Przyrodzona wszystkim ludziom godność jest kulturowym filtrem, którego zadaniem jest również modyfikowanie reakcji pogardy warunkowanych w toku wychowania wstrętem. Choć nie potrafimy powstrzymać odruchowej reakcji wymiotnej w konfrontacji z rozkładającym się ciałem zwierzęcia i odorem, jaki wydaje, bo w znacznej mierze zależy ona od naszego autonomicznego układu nerwowego, to jednak nasze reakcje na osoby o odmiennym kolorze skóry już mogą być modyfikowane. Choć nie zawsze chcemy, to jednak potrafimy nałożyć na nie kulturowy filtr, który kształtuje nasze zachowania tolerancyjne.

Jednak w pojęciu godności ludzkiej najbardziej fundamentalne znaczenie ma to, jaki jest nasz stosunek do samych siebie. Utrata szacunku do samego siebie odziera nas z godności. W mocno osadzonej w wynikach badań koncepcji samobójstwa Roya Baumeistera człowiek wybiera autodestrukcyjne zachowania, uciekając od własnego niegodnego szacunku „ja”. Oczywiście, dokonywane przez nas oceny samych siebie są przedmiotem wielu błędów i zniekształceń. W ich korygowaniu próbują pomagać psychoterapeuci. Czy jednak zawsze mają one subiektywny, a co za tym idzie – modyfikowalny charakter?

Aby dotrzeć do istoty rzeczy, nie wystarczy spojrzeć na problem oczami przeciętnie zdrowego, aktywnego człowieka. Użyteczność, a nawet zasadność niektórych pojęć weryfikuje sytuacje graniczne, nie sytuacje typowe. Czy człowiek chory na raka jelita, który kilka razy dziennie wymiotuje własnym kałem i jest zbyt słaby, aby zachować przy tym czystość, zdany na ciągłą pomoc przy oczyszczaniu z tych wydzielin, jest w stanie powstrzymać reakcję wstrętu i obrzydzenia? Nie, bo jest to reakcja odruchowa. A czy szarpany na przemian torsjami powodowanymi przez chorobę i tymi wywoływanymi przez odór własnych wydzielin zachowa szacunek dla samego siebie? Jak długo? Do następnego ataku bólu nie do zniesienia? Przez kilka miesięcy umierania? Dłużej? Jak bardzo musi nurzać się we własnych odchodach i wymiocinach, aby godność stała się pustym słowem? Nie znam ani jednej formy psychoterapii, która pomogłaby ludziom w podobnej sytuacji odzyskać poczucie człowieczeństwa.

Konstytucje wielu krajów mówią, że godność ludzka jest nienaruszalna, a jej poszanowanie i ochrona jest obowiązkiem władz publicznych. Pięknie mówią, ale czy nie oferują czegoś na wyrost? Jak można zagwarantować zachowanie godności w sytuacji, którą opisałem? A jeśli nie, to co poza odzierającym z człowieczeństwa bólem i poniżeniem oferują tym, którzy chcieliby odejść z godnością, skracając pozostały im czas życia w cierpieniu? Czy zakaz pomocy takim osobom i penalizacja eutanazji w większości krajów świata stanowi realizację zapisów konstytucyjnych, czy ich łamanie? Co oferujemy ludziom, w stosunku do których nie potrafimy zrealizować postulatu szacunku dla ich godności? Prawo do cierpienia czy raczej obowiązek cierpienia? Robimy to, uwzględniając ich wartości czy też te formułowane przez ludzi, którym ich stan nie przeszkadza w publicznym zabieraniu głosu w dyskusjach o eutanazji, którzy mają władzę w rękach pozwalającą im pisać, których drogi oddechowe nie są zapchane sprzętem medycznym i mogą mówić to, co myślą?

Terapeutyczne zacietrzewienie

Postęp medycyny najczęściej dokonuje się poza kontrolą władz ustawodawczych. Międzynarodowe konwencje i prawodawstwo poszczególnych krajów regulują go w niewielkim stopniu. Formułowanie takich oczekiwań byłoby nawet nieodpowiedzialne. Odkrycia i wynalazki medycyny ciągle przyczyniają się do przedłużania życia ludzkiego i poprawiania jego jakości. Niestety, w niektórych przypadkach te same osiągnięcia są w stanie jedynie przedłużyć cierpienie, podtrzymując niektóre życiowe funkcje organizmu. Nierzadko, mimo całego arsenału środków terapeutycznych i przeciwbólowych, medycyna nie jest w stanie od pewnego momentu zapewnić pacjentowi poprawy lub chociażby tylko ustabilizowania jego stanu. A co więcej, takiego złagodzenia bólu, aby był on znośny, aby jego stan w nim samym nie budził wstrętu i obrzydzenia. Jakim prawem go przedłuża? Bo przecież nie prawem zbudowanym na pojęciu godności człowieka.

Odpowiedzi na to pytanie uzyskamy, przyglądając się uważniej zjawisku zacietrzewienia terapeutycznego. Zanim mniej więcej w połowie XIX wieku opanowało ono umysły lekarzy, śmierć była traktowana jako naturalny i konieczny element życia, akceptowana jako część życia codziennego. Świadomość tego, że wszyscy umrzemy, powodowała, że śmierć uznawano za odrębny fenomen egzystencjalny, bardzo ważne samodzielne zdarzenie graniczne, godne świadomego przeżycia, a nie tylko jako ostatni, nieudany, a na dodatek wstydliwy etap choroby. Śmierć była jawnym wydarzeniem społecznym, sprawą publiczną godzącą w całą wspólnotę. Oswojona za pomocą rytuału kulturowego budziła trwogę, ale nie panikę.

Dominującą postawą lekarzy XVIII i początku XIX wieku był nihilizm terapeutyczny mający swe źródła w świadomości ograniczeń ówczesnej medycyny. Uważano wówczas, że lekarz powinien z pokorą odejść od łóżka umierającego. Pozostawiano go Bogu, do którego należały decyzje o życiu i śmierci, i dawano mu spokojnie i z godnością umrzeć. Co sprawiło, że ten respekt wobec śmierci zamienił się w waleczne zacietrzewienie?

Historycy wskazują na szereg przyczyn społecznych, wśród których z pewnością należy wymienić postępującą indywidualizację i laicyzację życia. Jednak bardziej rewolucyjny wpływ na postawy lekarzy ma rozwój technologii i przełomowe odkrycia medycyny, takie jak powszechne zastosowanie respiratora w resuscytacji. Poczucie omnipotencji medycy uzyskują wraz z odkryciem antybiotyków. Nagle staje się możliwe leczenie chorób zakaźnych, które przez setki lat zbierały krwawe żniwo. Szacunek do śmierci zastępuje wrogość do niej. Zostaje zdesakralizowana i zmedykalizowana. Z nieodłącznego elementu życia, jakim zawsze była, staje się wyłącznie etapem choroby, której nie udało się wyleczyć.

Od połowy XX wieku zawłaszczona przez lekarzy śmierć jest traktowana przez nich jak osobista porażka, a wyleczenie choroby staje się ważniejsze od leczonych ludzi. Rozkwitająca ideologia szpitalna traci z oczu umierających. Dla niej są jedynie chorzy, których życie trzeba podtrzymać za wszelką cenę, bo przecież śmierć jest czymś najgorszym, co może spotkać człowieka. Oswojona przez stulecia śmierć dziczeje. Dobro w ideologii szpitalnej to życie bez końca i bez choroby. Wszystko więc, co służy jej zwalczaniu – nawet kosztem dobra osobistego, osobowego – jest dobre.

Postęp medycyny nie uległ zahamowaniu. Modyfikuje postawy i ideologię leczenia, cały czas stwarzając nowe, nieznane dotychczas w historii dylematy. Coraz częściej będziemy musieli się z nimi mierzyć, choć dużo wygodniej jest dokonać prostych generalizacji (np. eutanazja jest zła, życie jest najwyższą wartością) i żyć, nie płacąc za nie ceny. A przynajmniej jeszcze nie teraz. Dylematy jednak mają to do siebie, że nabrzmiewają. Czasami wybuchają w formie publicznych dyskusji. Niestety, pretekstami do tych dyskusji najczęściej są nieszczęścia innych ludzi. Wygasają wraz z tymi, którzy odchodzą, a większość ich uczestników żyje nadal w zgodzie z własnym, niekoniecznie gruntownie przemyślanym i spójnym systemem wartości, milcząco przyzwalając na decyzje i działania, które w jednostkowych przypadkach budzą tak silne emocje.

Dzisiaj, bardziej niż kiedykolwiek, jesteśmy narażeni na wpadnięcie w pułapkę sztucznie przedłużonego medycznie cierpienia, które odziera nas z godności, stając się czymś nie do zniesienia z powodu naturalnych wrodzonych mechanizmów wstrętu i obrzydzenia. Dotyczy to wszystkich bez wyjątku. Współczesne społeczeństwa, poza nielicznymi odstępstwami, nie wypracowały rozwiązań dla ludzi, którzy się w takiej sytuacji znaleźli. Stworzyliśmy instytucje, w których pozwalamy pochwyconym w pułapkę ideologii szpitalnej, w imię prawa do godnego życia, nurzać się w cierpieniu, ale żadną miarą nie pozwalamy na to, aby decydowali o sobie. Dzięki temu ani obraz cierpiących, ani świadomość, że naruszamy święte prawo do życia, nie mącą naszego spokoju. A przynajmniej tak długo, aż w pułapce znajdzie się ktoś z naszych bliskich lub my sami.

Czytaj więcej

Przepis na samobójczą krucjatę

Statystyka śmierci

Tymczasem bardziej subtelna i jednocześnie podstępna forma eutanazji niż ta opisywana od czasu do czasu przez media lub ta, którą straszą politycy swoich wyborców, jest dziś nieodłącznym elementem wszystkich systemów powszechnej opieki medycznej. Jak bowiem można inaczej nazwać obowiązującą niemal wszędzie ograniczoną listę leków refundowanych czy limity łóżek szpitalnych, zabiegów, dostępu do specjalistów i aparatury specjalistycznej? Skąd biorą się tysiące prywatnych fundacji gromadzących pieniądze na leki, aparaturę, zabiegi dla ludzi chorych? Czy to jest wynik realizacji prawa do życia, czy przejaw rozproszonej subtelnej eutanazji ludzi słabszych, niekoniecznie tych, którzy wyrazili na nią zgodę?

W samej tylko Francji, która według Światowej Organizacji Zdrowia ma jeden z najlepszych na świecie systemów publicznej opieki medycznej, od 5 do 10 proc. ubezpieczonych umiera przedwcześnie z powodu braku dostępu do niezbędnych badań bądź terapii. W krajach takich jak Polska, gdzie subtelna eutanazja przyjmuje daleko większe rozmiary, takich danych się nie gromadzi, a zjawisko nie jest w żaden sposób kontrolowane. Poszukując przyczyn takiego stanu rzeczy, dość szybko napotkamy problem, który nazwano „regułą ratunku”. To określenie, ukute przez Alberta Jonsena w 1986 roku, opisuje imperatyw ratowania identyfikowalnych jednostek zagrożonych niespodziewaną śmiercią, której w wyniku akcji ratowniczej można uniknąć. Ofiara zidentyfikowana z imienia i nazwiska, o znanej płci, wieku i zawodzie, w sytuacji zagrożenia śmiercią, która pojawia się niespodziewanie i tylko dzięki akcji ratunkowej możliwa jest do uniknięcia, może liczyć na ogromne zaangażowanie środków i energii w porównaniu z taką, która cierpi od dawna, a jej przyszłość jest przewidywalna.

Analizy pokazują, że łatwiej jest podejmować decyzje o rozpoczęciu kosztownych działań dla ratowania identyfikowalnej jednostki niż w sytuacji, kiedy trzeba przeznaczyć te same kilka milionów na ratowanie statystycznych anonimowych jednostek zagrożonych przyszłą śmiercią, o której trudno jeszcze powiedzieć, czy jest do uniknięcia. Brutalnie rzecz ujmując, zagrożona dzisiaj ofiara głośnego wypadku wymagająca transplantacji narządu niemal zawsze wygra z tymi, którzy od dawna nań oczekują, ale ich życie jest zagrożone w nieco bardziej odległej przyszłości, a ich tożsamość nie jest znana.

Reguła ratunku uruchamiana jest zazwyczaj wtedy, kiedy jedna osoba (lub mała grupa osób) jest zszokowana rozpaczliwymi okolicznościami, w jakich znalazła się ofiara (lub mała grupa ofiar). Sytuacje takie zwykle są nieoczekiwane i dramatyczne: mogą dotyczyć górników uwięzionych w kopalni, dziecka, które wpadło do studni, ofiar pożaru, a nawet pacjenta z zatrzymaniem krążenia na oddziale ratunkowym. Takie wydarzenia wywołują szok i przerażenie świadków oraz uruchamiają pospieszne działania. Świadkowie często nie mają czasu na przygotowanie się do tego, co dzieje się w czasie rzeczywistym. Decyzje nierzadko są podejmowane pod wpływem medialnej wrzawy.

Reguła ratowania przyznaje priorytet w podtrzymywaniu życia w stosunku do jego polepszania, pierwszeństwo ocalenia od śmierci grożącej teraz przed zapobieganiem śmierci grożącej w przyszłości oraz prymat ratowania od śmierci konkretnej osoby nad chronieniem od śmierci kogoś jeszcze nieokreślonego. Przeciwstawienie się imperatywowi reguły ratunku zwykle skutkuje negatywnymi konsekwencjami emocjonalnymi, które zwykliśmy nazywać wyrzutami sumienia.

Nasze ewolucyjnie ukształtowane mózgi, kierujące się regułą ratowania, pozwalają nam jednak bez żadnych skrupułów modyfikować budżety służby zdrowia, zmieniać w nich liczby, których konsekwencją będzie przedwczesna śmierć tysięcy ludzi, którzy wcale jej sobie nie życzą, podczas gdy jednocześnie potępiamy i jesteśmy gotowi wtrącić do więzienia kogoś, kto pomógł w skróceniu cierpień sparaliżowanego człowieka żebrzącego przez lata o dobrą śmierć. I o ile podejmujemy wysiłki, aby te mózgi przystosować do otoczenia społecznego, które ewoluowało szybciej niż one same, o tyle zabicie konkretnego człowieka – nawet na jego prośbę – będzie dla nas budzącą wstręt zbrodnią, podczas gdy spowodowanie przedwczesnej śmierci tysięcy pozostanie tylko statystyką.

Tomasz Witkowski jest doktorem psychologii, pisarzem, publicystą, autorem kilkunastu książek, m.in. „Giganci psychologii. Rozmowy na miarę XXI wieku”.

Wstręt jest jedną z podstawowych emocji, które zapewniają nam przetrwanie. Odczuwamy wstręt na widok wydzielin i wydalin, takich jak wymiociny, kał, mocz, śluz, ślina czy krew (zwłaszcza menstruacyjna). Budzą go również powszechnie padlina, a także niektóre zwierzęta mające z nią kontakt, takie jak szczury, muchy czy karaluchy. Wiele innych sytuacji wywołujących wstręt dotyczy zachowań seksualnych, higieny, śmierci (zwłaszcza kontaktu ze zwłokami) czy różnych odstępstw od normalnego stanu ciała (rany, deformacje skóry, otyłość). Wstręt jest powiązany z reakcją przywspółczulnej części autonomicznego układu nerwowego, co oznacza, że nie potrafimy go w pełni kontrolować. Jego następstwem może być uczucie obrzydzenia i niekontrolowanych mdłości. Dzięki tym reakcjom ograniczamy kontakt z substancjami skażonymi, które mogłyby narazić nas na choroby. Pomaga nam również unikać niepożądanych kontaktów seksualnych.

Pozostało 94% artykułu
Plus Minus
Kiedy będzie następna powódź w Polsce? Klimatolog odpowiada, o co musimy zadbać
Plus Minus
Filmowy „Reagan” to lukrowana laurka, ale widzowie w USA go pokochali
Plus Minus
W walce rządu z powodzią PiS kibicuje powodzi
Plus Minus
Aleksander Hall: Polska jest nieustannie dzielona. Robi to Donald Tusk i robi to PiS
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Prof. Marcin Matczak: PSL i Trzecia Droga w swym konserwatyzmie są bardziej szczere niż PiS