Nigdy nie lubiłem hip-hopu. Drażniła mnie nie tyle estetyka tej muzyki, ile jej powtarzalność. Nieważne, jaki ma kolor skóry, w jakim języku tworzy dany raper, w jego utworach usłyszeć można zawsze tę samą opowieść. Biedny chłopak z owianej złą sławą dzielnicy, który odniósł sukces i teraz musi na swych barkach dźwigać jego przygniatający ciężar. Zawiść tych wszystkich, których pozostawił w tyle w drodze na szczyt, niespełnienie, jakie daje realizacja dziecięcych marzeń, i tęsknotę za domem, który opuścił, gdzie wszystko było prostsze i bardziej rzeczywiste. A jeśli ta historia – jak zazwyczaj bywa – jest zmyślona, jeśli to nie on nawija kolejne wersy, ale one nawijają jego, poddaje się formie tworzonej przez siebie muzyki, tym mocniej stara się wpasować w ten obraz. Podkreśla swoje zepsucie i zagubienie, wydłuża wciągnięte kreski narkotyków czy listy napotkanych podczas swej podróży przez życie prostytutek.
Czytaj więcej
Nie podzielam lamentów nad spodziewanym odpływem rzeszy fanów Dawida Podsiadły z Kościoła.
Aż któregoś razu, słuchając podczas zmywania naczyń płyty Kukona, rapera z Biłgoraju, doznałem olśnienia. Zrozumiałem, że hip-hop ma swoją mitologię; powtarza się w kółko, powiela wciąż te same motywy dokładnie z tego samego powodu, dla którego Gilgamesz, Roland czy Herakles przeżywali podobne przygody. Każda z płyt „rapera o tysiącu twarzy” jest podróżą tego samego bohatera, tą samą odyseją. Odys też przecież stał się ofiarą własnego sukcesu; pychy, w którą wbił go triumf pod Troją i która wydłużyła do dziesięciu lat drogę powrotną do Itaki. Drogę, podczas której musiał oprzeć się śpiewowi sprowadzających żeglarzy na skały, pięknych syren (w rapie ich odpowiednikiem są dziewczęta lekkich obyczajów); nie pozwolić się zamienić czarownicy Kirke w świnię (nie ześwinić się ostatecznie podczas szeregu melanżów); nie zakosztować w przysmaku Lotofagów, który sprawia, że zapominasz, kim jesteś, i chcesz tylko kolejnej porcji (to oczywiście narkotyki); przepłynąć między Scyllą alkoholu a Charybdą fałszywych przyjaciół; wydłubać oko krwiożerczemu cyklopowi (pożerająca wszystko, co stanie na jej drodze komercja). Jest też w hip-hopie stały motyw Penelopy, wiernej żony, która czeka, aż mąż wróci z trasy, miłości z dzieciństwa czy wyobrażonej „dziewczyny z biblioteki” (to u rzeczonego Kukona), z którą „chciałby porozmawiać na jakieś nudne tematy i która by nigdy nie poznała, co to dragi”. Polubiłem hip-hop, ponieważ wyraża – na miarę czasów, w jakich powstaje – najgłębsze ludzkie pragnienie. Potrzebę podróży. Wyruszenia w drogę pełną przygód i niebezpieczeństw. Drogę powrotną – podróż do prawdziwej i jedynej, choć przed wieloma laty utraconej ojczyzny.
Aż któregoś razu, słuchając podczas zmywania naczyń płyty Kukona, rapera z Biłgoraju, doznałem olśnienia. Zrozumiałem, że hip-hop ma swoją mitologię; powtarza się w kółko, powiela wciąż te same motywy dokładnie z tego samego powodu, dla którego Gilgamesz, Roland czy Herakles przeżywali podobne przygody.
XII wiek, złota epoka chrześcijaństwa, był w całej Europie wiekiem nieustannych wyruszeń. Rycerze ruszali na krucjaty, trubadurzy i truwerzy – w swe niekończące się „trasy koncertowe”, gościńce zapełniały się kupcami i pielgrzymami, a pątnicy szli odpokutować grzechy młodości przy budowie jednej z wyrastających wówczas całymi pasmami katedr. Ale w najdalszą drogę udawali się ci, którzy ślubowali nigdy nie ruszać się z miejsca. Jednym z najważniejszych elementów zakonnego ceremoniału stała się wówczas procesja, w której szli wszyscy zamieszkujący miejsce odosobnienia mnisi. Był to znak, symbol tego, że w każdej chwili są w drodze, w trakcie podróży. O swoich eremach i klasztorach pisali, że to tylko rozbite na poboczu namioty. Ich niepokój, żądza przygód i odkrywania nowych lądów była większa od tych wszystkich, którzy pokonywali setki kilometrów; byli posłuszni wezwaniu św. Augustyna: „nie wychodź na świat, wróć do siebie samego: we wnętrzu człowieka mieszka prawda”. Toczyli krwiożercze walki ze swoimi wadami, uczyli się podporządkowywać to, co niższe, temu, co wyższe. Nie musieli się przemieszczać, bo ich droga prowadziła zawsze w górę.