Jan Maciejewski: Czy warto być monarchistą

Ciągłość monarchii opierała się na tym, że tylko jedną stopą stała ona w naszym świecie, drugą – w wieczności.

Publikacja: 23.09.2022 17:00

Jan Maciejewski: Czy warto być monarchistą

Foto: AFP

Czy warto? Na początek należałoby zadać inne pytanie: czy masz na to wystarczająco dużo siły? Żeby trwać w wierności czemuś, co w zasadzie nie istnieje, a jeżeli już jest, to na zupełnie inny sposób niż ten, w jaki przywykłeś rozumieć „istnienie”. I czy masz w sobie tę gotowość, żeby wszystkim, łącznie z sobą, wydać się śmiesznym? A swoją śmiesznością należy przecież rozporządzać ostrożnie, okrywa się nią tylko jeden raz. Dla jednej sprawy i z jednego powodu. Każdy następny będzie już okraszony wzruszeniem ramion: „przecież zawsze był dziwakiem”. Jeżeli już dokonujesz zakupu za tak ogromną cenę, to dobrze się zastanów.

Czytaj więcej

Jan Maciejewski: Kuszenie konserwatysty

I weź pod uwagę, że nie warto być monarchistą, jeśli jednocześnie interesujesz się polityką, to znaczy masz plany i ambicje odnośnie do tego świata. Twój, choćby najlepiej kamuflowany, monarchizm będzie tu tylko kulą u nogi. Do tego sprowadzającą na manowce, bo w każdym samozwańczym króliku, autokracie z bożej łaski, będziesz się dopatrywał zapowiedzi powrotu króla. Nie warto również być monarchistą, jeżeli miałbyś dać w ten sposób upust tej samej potrzebie, która każe kobietom w średnim wieku kupować ilustrowane magazyny. Jeżeli zaczęłyby cię kręcić i rajcować plotki z tego smutnego tańca cieni, jakim są współczesne pozostałości po monarchii; romanse, dziwactwa i od czasu do czasu dynastyczne spory, które są jedynym, co ci biedni ludzie mają jeszcze do roboty. Choć z dwojga złego ta druga intencja, nawet jeśli spaczona, jest już przynajmniej jakąś wskazówką.

Bo w końcu kupujemy brukowce i śledzimy perypetie celebrytów z dokładnie tego samego powodu, dla którego w przeszłości czytaliśmy hagiografię i przyzywaliśmy wstawiennictwa świętych. Z potrzeby innego, lepszego świata niż ten, w którym żyjemy, obracamy się i jesteśmy. Dla rozproszenia pętającej nasze ruchy, wszechobecnej szarości. Z tą tylko różnicą, że dla tamtej wędrówki święci byli gwiazdami przewodnimi, a celebryci to tylko błyskotki porzucone w błocie. Ale nie czepiajmy się szczegółów, brnijmy śladem koronowanych gwiazdek. I zastanówmy się, czemu w zasadzie zajmuje nas, że znów księżniczka Anna spadła z konia, albo czym różni się pogrzeb królowej Elżbiety od pożegnania każdej innej, starszej i sympatycznej pani?

Bo w końcu kupujemy brukowce i śledzimy perypetie celebrytów z dokładnie tego samego powodu, dla którego w przeszłości czytaliśmy hagiografię i przyzywaliśmy wstawiennictwa świętych. Z potrzeby innego, lepszego świata niż ten, w którym żyjemy, obracamy się i jesteśmy.

Z przyzwyczajenia. Chociaż ludzie ci niczym nie rządzą, rzadko też nad czymkolwiek (łącznie z sobą) panują, to utrwalany przez wiele wieków ślad pamięciowy pozostał. I każe on w monarchach dopatrywać się pośredników. Dwóch ciał w jednym. O to przecież chodzi w tym krótkim, pozornie banalnym okrzyku: „umarł król, niech żyje król”. Nie o stwierdzenie następstwa, tylko niezmienności. Ten drugi król nigdy nie umiera. Ciągłość monarchii opierała się na tym, że tylko jedną stopą stała ona w naszym świecie, drugą – w wieczności.

Król miał dwa ciała: jedno ludzkie, z urodzenia, drugie boskie – z konsekracji. Każdy Karol, Ludwik, Jakub czy Faramund byli tylko kolejnymi nosicielami, powiernikami tego mistycznego ciała. Wspanialszego i większego od ich ziemskiej, słabej i grzesznej powłoki. Prawdziwe moc i majestat nie były ich, ale przez nich tylko ukazywały się śmiertelnikom. Na tronie byli kapłanami, tak samo jak księża przy ołtarzu. Ich władza była liturgią, ich prawdziwe królestwo, to, w którym sami byli sługami, nie było z tego świata.

Czytaj więcej

Jan Maciejewski: Za co przepraszał papież Franciszek?

Monarchizm to tęsknota za otwarciem się drzwi w czasie i przestrzeni, wkroczeniem wieczności w czas; za tym, żeby cała szarość tego świata rozproszyła się jak poranna mgła od wschodzącego słońca. Być monarchistą to tyle, co mieć nad sobą Króla. Nawet jeżeli zabrakło już pośredników, tych ziemskich, reprezentujących Go ciał, to przecież prawdziwy Król nigdy nie umiera. To drugie, prawdziwsze i ważniejsze Jego Ciało jest wieczne. Nie mam pojęcia, czy warto być monarchistą. Wiem tylko, że nie warto być kimkolwiek innym. Taka śmieszność jest bezcenna.

Czy warto? Na początek należałoby zadać inne pytanie: czy masz na to wystarczająco dużo siły? Żeby trwać w wierności czemuś, co w zasadzie nie istnieje, a jeżeli już jest, to na zupełnie inny sposób niż ten, w jaki przywykłeś rozumieć „istnienie”. I czy masz w sobie tę gotowość, żeby wszystkim, łącznie z sobą, wydać się śmiesznym? A swoją śmiesznością należy przecież rozporządzać ostrożnie, okrywa się nią tylko jeden raz. Dla jednej sprawy i z jednego powodu. Każdy następny będzie już okraszony wzruszeniem ramion: „przecież zawsze był dziwakiem”. Jeżeli już dokonujesz zakupu za tak ogromną cenę, to dobrze się zastanów.

Pozostało 86% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi