Jan Maciejewski: Za co przepraszał papież Franciszek?

O uwolnienie od czego tak naprawdę prosił w Kanadzie papież – win kolonizatorów czy obowiązków misjonarzy?

Publikacja: 19.08.2022 17:00

Jan Maciejewski: Za co przepraszał papież Franciszek?

Foto: Fotorzepa/Robert Gardziński

Mój ulubiony gatunek filmowy to ten, w którym biały Europejczyk próbuje wciągnąć na błotnistą górę gdzieś w Ameryce Południowej kupę żelastwa. Reprezentują go co prawda tylko dwa filmy, ale kto powiedział, że w kinie, tak samo jak w biologii, nie powinno się grupować dzieł najpierw na rodzaje (komedie, dramaty, horrory itd.), żeby dopiero później podzielić je na gatunki. W ten sposób można by wychwycić prawdziwe podobieństwa, organiczne współzależności; dzięki takiej taksonomii filmy spotykałyby się ze sobą jak członkowie rodzin, a nie ras. Mogłyby powiedzieć sobie nawzajem coś ważnego, a nie tylko stać obok siebie i wydawać się postronnym obserwatorom jakoś tam podobnymi.

Czytaj więcej

Jan Maciejewski: Chrześcijaństwo na księżycu

Tak właśnie niejedną noc mogliby przegadać ze sobą bliscy, choć dawno niewidziani krewni: „Fitzcarraldo” Wernera Herzoga i „Misja” Rolanda Joffé. Filmy głęboko ze sobą związane, będące do tego w zbliżonym wieku. U Herzoga tytułowy bohater (grany przez Klausa Kinskiego) jest fanatycznym miłośnikiem opery. Ze wszystkich sił marzy o zbudowaniu we wciśniętym między południowoamerykańską dżunglę miasteczku gmachu opery i sprowadzeniu do niej Enrica Caruso, „króla tenorów”. Żeby zdobyć potrzebne na ten cel środki, zaciąga ogromny kredyt, wynajmuje statek i wyrusza w rejs, z którego ma zamiar przywieźć parę ton drzewa kauczukowego. Surowiec ten jest jednak tak bardzo wówczas pożądany, że musi się udać w miejsce, do którego wszyscy inni poszukiwacze kauczuku boją się zapuszczać. Podczas rejsu okazuje się, że jedynym sposobem na dotarcie do upragnionego celu jest przeciągnięcie ważącego kilkadziesiąt ton statku na drugą stronę stromego wzgórza.

Udaje mu się jednak nakłonić do pomocy miejscowe plemię Indian, które zaprzęgnięte do realizacji jego szalonej wizji tonie w błocie, szarpie kupę żelastwa pod batutą Fitzcarralda. Który uwznioślony tym widokiem wykrzykuje: „brakuje tu jeszcze tylko Carusa!”. Wyciąga nakręcany ręcznie gramofon, w tle jęków Indian rozbrzmiewa tenor króla opery.

W „Misji” jest to samo błoto, ten sam pot, to samo wzgórze. Ale żelastwo ciągnie jeden człowiek. Handlarz niewolnikami, morderca brata, z przywiązaną do pleców kupą zbroi, hełmów, mieczy (narzędzi kolonizacji) odbywa pokutę, wspinając się w górę wodospadów, do domu tych, których jeszcze nie tak dawno łowił jak zwierzęta.

Wyciąga nakręcany ręcznie gramofon, w tle jęków Indian rozbrzmiewa tenor króla opery.

O czym byłaby rozmowa „Misji” z „Fitzcarraldem”? Myślę, że głównie o „grzechach europejskiego kolonializmu”. O tym, że miał on dwa oblicza, z czego pamiętać chce się dziś tylko o tym drugim. To prawda, był próżnym szaleńcem Fitzcarraldem, zdecydowanie za często przybierał dziki wyraz twarzy Kinskiego. Ale miewał też rysy Jeremy’ego Ironsa, stężałe w historię o gorliwość i poświęcenie ojca Gabriela. Tego, który nie puszczał im Carusa, ale zagrał dla nich słynny motyw na obój Morricone. Melodii, dla której trud i cierpienie Indian nie były tłem, tylko adresatem. A ona sama – melodia i to, z czego powstała – propozycją zbawienia. Ten straszny biały Europejczyk bywał też płaczącym z ulgi i żalu Robertem de Niro, odkupującym swoje grzechy w świecie, w którym znalazł się z żądzy zysku.

Słuchałem tej rozmowy dwóch filmów w ostatnich dniach, oglądając migawki z „pokutnej pielgrzymki” papieża do Kanady. Wiem, że to nie ta sama Ameryka, ale ton opowieści o grzechach kolonializmu nie zmienia się ze względu na geografię. Bo nie zmienia się ze względu na nic ani nikogo. Widząc następcę świętego Piotra przepraszającego za grzechy Kościoła poprzez uczestnictwo w pogańskich rytuałach, myślałem o tych wszystkich Europejczykach wyruszających na daleki zachód nie po to, żeby zakładać kolonie do czerpania zysków, tylko misje, żeby skarby w Niebie mogli gromadzić sobie ich mieszkańcy. Nie uzurpowali sobie prawa do życia i własności Indian, ale poczuwali się do obowiązku względem ich dusz. Nie kazali im szarpać pod górę własnych zachłanności i ambicji, ale zaproponowali im, że wspólnie pociągną ciężar grzechu.

Czytaj więcej

Jan Maciejewski: Wreszcie na dół!

I tak się zastanawiam, o uwolnienie od czego tak naprawdę prosił w Kanadzie papież – win kolonizatorów czy obowiązków misjonarzy? Co jest tym ciężarem, którego wolałby już za sobą dłużej nie ciągnąć?

Mój ulubiony gatunek filmowy to ten, w którym biały Europejczyk próbuje wciągnąć na błotnistą górę gdzieś w Ameryce Południowej kupę żelastwa. Reprezentują go co prawda tylko dwa filmy, ale kto powiedział, że w kinie, tak samo jak w biologii, nie powinno się grupować dzieł najpierw na rodzaje (komedie, dramaty, horrory itd.), żeby dopiero później podzielić je na gatunki. W ten sposób można by wychwycić prawdziwe podobieństwa, organiczne współzależności; dzięki takiej taksonomii filmy spotykałyby się ze sobą jak członkowie rodzin, a nie ras. Mogłyby powiedzieć sobie nawzajem coś ważnego, a nie tylko stać obok siebie i wydawać się postronnym obserwatorom jakoś tam podobnymi.

Pozostało 85% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi