Mój ulubiony gatunek filmowy to ten, w którym biały Europejczyk próbuje wciągnąć na błotnistą górę gdzieś w Ameryce Południowej kupę żelastwa. Reprezentują go co prawda tylko dwa filmy, ale kto powiedział, że w kinie, tak samo jak w biologii, nie powinno się grupować dzieł najpierw na rodzaje (komedie, dramaty, horrory itd.), żeby dopiero później podzielić je na gatunki. W ten sposób można by wychwycić prawdziwe podobieństwa, organiczne współzależności; dzięki takiej taksonomii filmy spotykałyby się ze sobą jak członkowie rodzin, a nie ras. Mogłyby powiedzieć sobie nawzajem coś ważnego, a nie tylko stać obok siebie i wydawać się postronnym obserwatorom jakoś tam podobnymi.
Czytaj więcej
Cywilizacja może odrzucić chrześcijaństwo. Jest wtedy jak chory, który odmawia przyjęcia lekarstwa. Zapada na pogańską gorączkę.
Tak właśnie niejedną noc mogliby przegadać ze sobą bliscy, choć dawno niewidziani krewni: „Fitzcarraldo” Wernera Herzoga i „Misja” Rolanda Joffé. Filmy głęboko ze sobą związane, będące do tego w zbliżonym wieku. U Herzoga tytułowy bohater (grany przez Klausa Kinskiego) jest fanatycznym miłośnikiem opery. Ze wszystkich sił marzy o zbudowaniu we wciśniętym między południowoamerykańską dżunglę miasteczku gmachu opery i sprowadzeniu do niej Enrica Caruso, „króla tenorów”. Żeby zdobyć potrzebne na ten cel środki, zaciąga ogromny kredyt, wynajmuje statek i wyrusza w rejs, z którego ma zamiar przywieźć parę ton drzewa kauczukowego. Surowiec ten jest jednak tak bardzo wówczas pożądany, że musi się udać w miejsce, do którego wszyscy inni poszukiwacze kauczuku boją się zapuszczać. Podczas rejsu okazuje się, że jedynym sposobem na dotarcie do upragnionego celu jest przeciągnięcie ważącego kilkadziesiąt ton statku na drugą stronę stromego wzgórza.
Udaje mu się jednak nakłonić do pomocy miejscowe plemię Indian, które zaprzęgnięte do realizacji jego szalonej wizji tonie w błocie, szarpie kupę żelastwa pod batutą Fitzcarralda. Który uwznioślony tym widokiem wykrzykuje: „brakuje tu jeszcze tylko Carusa!”. Wyciąga nakręcany ręcznie gramofon, w tle jęków Indian rozbrzmiewa tenor króla opery.
W „Misji” jest to samo błoto, ten sam pot, to samo wzgórze. Ale żelastwo ciągnie jeden człowiek. Handlarz niewolnikami, morderca brata, z przywiązaną do pleców kupą zbroi, hełmów, mieczy (narzędzi kolonizacji) odbywa pokutę, wspinając się w górę wodospadów, do domu tych, których jeszcze nie tak dawno łowił jak zwierzęta.