Gdzie jesteśmy? Cóż to jest? Dookoła panuje mrok, stoimy po kolana w błocie, z nieba leje deszcz. A, jest wreszcie i on. Przebiega obok nas, podśpiewując wesoło pod nosem, trochę tylko tracąc oddech ze zmęczenia: „A poszum jej gałęzi / jak gdyby wołał mnie”. Nareszcie można biec. W końcu cała ambicja, duchowe napięcie, siły woli koncentrują się wokół tego, by możliwie szybko przebierać nogami i nie zostać trafionym. Po tylu latach rozterek, dyskusji, serii opętań kolejnymi duchami epoki wszystko stało się jasne i beztroskie. Widmo śmierci zdejmuje z ramion nieznośny ciężar życia.
Czytaj więcej
Książki muszą patrzeć na nas z półek, czegoś się od nas domagać.
Kiedy Lodovico Settembrini, duchowy opiekun Hansa Castorpa, żegnał wyruszającego na front Wielkiej Wojny młodzieńca, wykrzyknął ze wzruszeniem: „Tak więc na dół, wreszcie na dół!”. I w pierwszej kolejności chodziło mu rzecz jasna o to, że zasiedział się on w murach sanatorium Berghof. Dał się uwieść jego klasztornej magii. Sprzyjającym skupieniu się na samym sobie sprawom swej duszy i ciała udogodnieniom. Jego odosobnienie było nie tylko dosłownym, ale i symbolicznym wywyższeniem ponad sprawy tego świata. Całą, toczącą się w dole, u stóp „Czarodziejskiej Góry” szamotaninę. Teraz jednak zstępuje w szeregi armii.
Czasami najlepszym sposobem zrozumienia jakiegoś skomplikowanego zjawiska jest jego maksymalne uproszczenie. Tak jest właśnie z wojną i jej definicją podsuniętą nam przez Tomasza Manna. Jej uniwersalne przyczyny, przebieg i skutki można sprowadzić do okrzyku Settembriniego: wreszcie na dół! Kończy się czas górnych rozważań, kontemplacji, wspinania ku szczytom. Czas stanąć twarzą w twarz z rzeczywistością: błotem, wszami i ostrzem bagnetów. Lata spędzone na rozmyślaniach były tylko snem, pora się obudzić. Sen ten musiał być jednak koszmarem, skoro w porównaniu z nim cały dyskomfort życia na wojennej jawie przyjmowany jest z ulgą. Zbyt często, w tak wielu różnych epokach i miejscach wojna witana była z entuzjazmem, żeby za każdym razem spisywać ten fenomen na karb patriotycznego wzmożenia. To coś innego. Radość naszego „wewnętrznego dziecka”, które w pierwszy dzień lata wybiega ze szkoły i puszcza się biegiem do jakiegoś zamkniętego dotychczas przed nim miejsca. Nieważne, czy będzie to urwisko, wysoki brzeg czy jakaś gigantyczna zjeżdżalnia. Liczy się tylko to, by sobie zjechać, skoczyć, spaść. Po miesiącach żmudnej wspinaczki poczuć ciągnące w dół prawo grawitacji. I z całą wynikającą z tego błogością – ulec mu. To nie przypadek, że wojna, na którą wyruszał Hans Castorp, wybuchła latem. Kto mógł jednak przypuszczać, że wakacje od życia potrwają kilka lat. W kilku milionach przypadków – całą wieczność.