Jako pierwszy podsunął mi tę myśl Dariusz Szpakowski, kiedy podczas wręczania Wiktora dla najlepszego polskiego sportowca uklęknął przed matką nieobecnego w sali Roberta Lewandowskiego. Kilka tygodni później inny dziennikarz przeprowadzający wywiad z piłkarzem (wtedy jeszcze) Bayernu wyznał po nim, że po raz pierwszy w życiu miał poczucie „zetknięcia się z nadczłowiekiem”. A od paru dni, w związku z transferem Lewandowskiego do Barcelony, słyszę co chwilę, że nad Camp Nou unosi się biały dym. Wiadomo, że dziennikarstwo sportowe nie jest profesją, w której – delikatnie rzecz ujmując – umiar jest najwyżej cenioną z cnót. Na długo przed tym, zanim Szpakowski złożył hołd Matce Boskiej Lewandowskiej, wypowiadał się o piłkarzu w tonie „santo subito”. Zresztą nie on jeden. A stopień, w jakim każdy niemal aspekt życia piłkarza jest obecny – głównie za pośrednictwem społecznościowych i plotkarskich mediów – w powszechnej wyobraźni sprawia, że miejsce, jakie zajął, porównać można tylko z jedną figurą. Lewandowski jest mnichem.
Czytaj więcej
Nomadzi nie są w stanie pojąć potrzeb, uczuć, nadziei ani lęków „lokalsów”. A co gorsza, nie mają żadnego specjalnego powodu, żeby taki wysiłek podjąć.
A przynajmniej tym, czym średniowieczny mnich był dla swoich współczesnych. Człowiekiem, który na oczach wszystkich dawał z siebie wszystko. Pośrednikiem, mediatorem między życiem, jakie wiedli zwykli ludzie, a tym, do jakiego wszyscy są powołani. Jedną stopą na ziemi, drugą – w Niebie. Między tym wszystkim, co ludzkie, a ideałem, do którego starała się aspirować chrześcijańska Europa. „Ich świadectwo – pisał już w XX wieku benedyktyn Jean Leclercq – składane przed obliczem świata polegać będzie na pokazywaniu przez samo swoje istnienie kierunku, w którym trzeba patrzeć”. Byli chodzącą walką o doskonałość, poskramianiem własnej natury, sprzeciwianiem się odruchom i impulsom. Na drabinie hierarchii prestiżu znajdowali się o kilka szczebli wyżej od możnowładców i królów. Władza i majątek tych ostatnich miały swoje granice w czasie i przestrzeni. Mnisi natomiast byli obrazem nieskończoności. Barwy jej wymagań, reguł, stylu życia pokrywały od stóp do głów płótna ich habitów.
Słowo „monachos”, od którego wziął się rzeczownik „monastycyzm”, oznacza „pojedynczość”. Co znaczy nie tyle, że mnich musiał koniecznie żyć samotnie, ale raczej pozostać skoncentrowany na jednym celu. Ze wzrokiem skupionym w jednym punkcie, podporządkowując osiągnięciu go wszystko inne. Poszukując i zaprowadzając w swoim życiu jedność. Zostając dzięki temu najskuteczniejszym influencerem średniowiecza. Był tym, na którego się oglądano. Którego wzór przyświecał tym mocniej, im dalej sięgał wzwyż, znajdował się bliżej doskonałości. Im mniej interesował się światem, a skupiał wyłącznie na sobie i celu, do jakiego dążył, tym bardziej przykuwał sobą uwagę.