Jan Maciejewski: Lewandowski jest jak mnich

Poddany ascetycznej, bezglutenowej diecie, sportowiec, okaz zdrowia i finansowego sukcesu zajął pozycję obsadzoną przed wiekami przez benedyktynów, cystersów czy kartuzów.

Publikacja: 22.07.2022 17:00

Jan Maciejewski: Lewandowski jest jak mnich

Foto: AFP

Jako pierwszy podsunął mi tę myśl Dariusz Szpakowski, kiedy podczas wręczania Wiktora dla najlepszego polskiego sportowca uklęknął przed matką nieobecnego w sali Roberta Lewandowskiego. Kilka tygodni później inny dziennikarz przeprowadzający wywiad z piłkarzem (wtedy jeszcze) Bayernu wyznał po nim, że po raz pierwszy w życiu miał poczucie „zetknięcia się z nadczłowiekiem”. A od paru dni, w związku z transferem Lewandowskiego do Barcelony, słyszę co chwilę, że nad Camp Nou unosi się biały dym. Wiadomo, że dziennikarstwo sportowe nie jest profesją, w której – delikatnie rzecz ujmując – umiar jest najwyżej cenioną z cnót. Na długo przed tym, zanim Szpakowski złożył hołd Matce Boskiej Lewandowskiej, wypowiadał się o piłkarzu w tonie „santo subito”. Zresztą nie on jeden. A stopień, w jakim każdy niemal aspekt życia piłkarza jest obecny – głównie za pośrednictwem społecznościowych i plotkarskich mediów – w powszechnej wyobraźni sprawia, że miejsce, jakie zajął, porównać można tylko z jedną figurą. Lewandowski jest mnichem.

Czytaj więcej

Jan Maciejewski: Im mocniej jesteś znikąd, tym bardziej jesteś „kimś

A przynajmniej tym, czym średniowieczny mnich był dla swoich współczesnych. Człowiekiem, który na oczach wszystkich dawał z siebie wszystko. Pośrednikiem, mediatorem między życiem, jakie wiedli zwykli ludzie, a tym, do jakiego wszyscy są powołani. Jedną stopą na ziemi, drugą – w Niebie. Między tym wszystkim, co ludzkie, a ideałem, do którego starała się aspirować chrześcijańska Europa. „Ich świadectwo – pisał już w XX wieku benedyktyn Jean Leclercq – składane przed obliczem świata polegać będzie na pokazywaniu przez samo swoje istnienie kierunku, w którym trzeba patrzeć”. Byli chodzącą walką o doskonałość, poskramianiem własnej natury, sprzeciwianiem się odruchom i impulsom. Na drabinie hierarchii prestiżu znajdowali się o kilka szczebli wyżej od możnowładców i królów. Władza i majątek tych ostatnich miały swoje granice w czasie i przestrzeni. Mnisi natomiast byli obrazem nieskończoności. Barwy jej wymagań, reguł, stylu życia pokrywały od stóp do głów płótna ich habitów.

Słowo „monachos”, od którego wziął się rzeczownik „monastycyzm”, oznacza „pojedynczość”. Co znaczy nie tyle, że mnich musiał koniecznie żyć samotnie, ale raczej pozostać skoncentrowany na jednym celu. Ze wzrokiem skupionym w jednym punkcie, podporządkowując osiągnięciu go wszystko inne. Poszukując i zaprowadzając w swoim życiu jedność. Zostając dzięki temu najskuteczniejszym influencerem średniowiecza. Był tym, na którego się oglądano. Którego wzór przyświecał tym mocniej, im dalej sięgał wzwyż, znajdował się bliżej doskonałości. Im mniej interesował się światem, a skupiał wyłącznie na sobie i celu, do jakiego dążył, tym bardziej przykuwał sobą uwagę.

Na długo przed tym, zanim Szpakowski złożył hołd Matce Boskiej Lewandowskiej, wypowiadał się o piłkarzu w tonie „santo subito”. Zresztą nie on jeden. 

Pragnienie posiadania żywego, żyjącego pośród nas obrazu doskonałości (a przynajmniej upartego dążenia do niej) nie zniknęło w przeciągu minionego tysiąclecia. Nie zmniejszył się również prestiż otaczający tych, którym udaje się do niej zbliżyć, i wpływ, jaki wywierają przez to na otaczającą ich wspólnotę. Zmieniło się tylko rozumienie tego, co jest doskonałością; ostatecznym celem, na który współczesny mnich przekierowuje nasze spojrzenia. Niebem, parnasem, którego stał się chodzącym (biegającym po boisku) obrazem.

Poddany ascetycznej, bezglutenowej diecie opracowanej przez własną żonę, „sfokusowany w stu procentach” na odniesieniu sukcesu, „profesjonalny w każdym calu” sportowiec, okaz zdrowia i finansowego sukcesu zajął pozycję obsadzoną przed wiekami przez benedyktynów, cystersów czy kartuzów. Na szczytach prestiżu, w pośrodku między szarą codziennością a nieosiągalnymi szczytami doskonałości.

Czytaj więcej

Jan Maciejewski: Tyrania doskonała, bo nieludzka

Ileż to razy w ciągu jego kariery padało z ust komentatorów stwierdzenie, że Lewandowski jest „inspiracją dla zwykłych ludzi”. Autorzy biograficznych artykułów i książek na jego temat rozpisują się o jego „nienasyceniu” sukcesami. Co najmniej raz w tygodniu, dotychczas w Monachium, od teraz w Barcelonie, na oczach wszystkich daje z siebie wszystko. Zakłada swój pstrokaty habit z krótkimi nogawkami i staje się biegającym po boisku obrazem doskonałości. Przynajmniej tej na miarę naszych ambicji.

Jako pierwszy podsunął mi tę myśl Dariusz Szpakowski, kiedy podczas wręczania Wiktora dla najlepszego polskiego sportowca uklęknął przed matką nieobecnego w sali Roberta Lewandowskiego. Kilka tygodni później inny dziennikarz przeprowadzający wywiad z piłkarzem (wtedy jeszcze) Bayernu wyznał po nim, że po raz pierwszy w życiu miał poczucie „zetknięcia się z nadczłowiekiem”. A od paru dni, w związku z transferem Lewandowskiego do Barcelony, słyszę co chwilę, że nad Camp Nou unosi się biały dym. Wiadomo, że dziennikarstwo sportowe nie jest profesją, w której – delikatnie rzecz ujmując – umiar jest najwyżej cenioną z cnót. Na długo przed tym, zanim Szpakowski złożył hołd Matce Boskiej Lewandowskiej, wypowiadał się o piłkarzu w tonie „santo subito”. Zresztą nie on jeden. A stopień, w jakim każdy niemal aspekt życia piłkarza jest obecny – głównie za pośrednictwem społecznościowych i plotkarskich mediów – w powszechnej wyobraźni sprawia, że miejsce, jakie zajął, porównać można tylko z jedną figurą. Lewandowski jest mnichem.

Plus Minus
Bogusław Chrabota: Dlaczego broń jądrowa nie zostanie użyta
Plus Minus
„Empire of the Ants”: 103 683 zwiedza okolicę
Plus Minus
„Chłopi”: Chłopki według Reymonta
Plus Minus
„Największe idee we Wszechświecie”: Ruch jest wszystkim!
Materiał Promocyjny
Klimat a portfele: Czy koszty transformacji zniechęcą Europejczyków?
Plus Minus
„Nieumarli”: Noc żywych bliskich