Każdy czytelnik poza swoją literacką ojczyzną, w której się urodził, ma też taką, z której został wygnany. Drugi dom, w którym mógł nigdy nie być, ale do którego nie przestaje tęsknić. Dla mnie takim miejscem jest literatura węgierska, zwłaszcza z pierwszej połowy XX w. Nie mam pojęcia dlaczego. Nikogo z nas nie pytano, czy chce się urodzić akurat w polszczyźnie. Tak samo nie mamy nic do gadania, jeśli chodzi o światy, z którymi czujemy się jakoś związani, przynależni do nich niefizycznie.
Czytaj więcej
Nomadzi nie są w stanie pojąć potrzeb, uczuć, nadziei ani lęków „lokalsów”. A co gorsza, nie mają żadnego specjalnego powodu, żeby taki wysiłek podjąć.
Wszystko zaczęło się od dziennika Sándora Máraiego, a potem pojawili się jego koledzy – Dezső Kosztolányi i Gyula Krúdy. Unosi się wokół nich jakaś czarodziejska, nostalgiczna aura. Jednocześnie są niesamowicie precyzyjni. U Krúdy’ego każda metafora pełni funkcję małej fabuły.
Aktualnie jestem w trakcie lektury zbioru opowiadań Gézy Csátha „Opium”. Generalnie jest teraz czas, kiedy odpowiadam głównie na zaproszenia zbiorów opowiadań. Chwilę wcześniej był to tom „Ocalisz życie, może swoje własne” Flannery O’Connor, a jeszcze przed nim zbiór nowel Antona Czechowa. W opowiadaniu wszystko jest dużo bardziej zwarte, intensywne, nie ma miejsca na słabsze momenty czy chwile przestoju. Ale też poza nastrojem danego czasu, ochotą na dany gatunek, nie przestaje nas obowiązywać kanon. Te kilkadziesiąt dzieł, które są rdzeniem naszej kultury, a muszą być też kręgosłupem każdego księgozbioru. Ważne jest, żeby tak właśnie na nie patrzeć – jak na obowiązek, coś niepodlegającego modzie ani aktualnemu nastawieniu. Jeżeli tyle pokoleń przed nami uznało, że bez Szekspira, Dantego, Platona, Cervantesa i Montaigne’a jesteśmy głusi i ślepi, to trzeba to przyjąć do wiadomości.
Czytaj więcej
W brzmieniu różni ich tylko jedna sylaba, w rzeczywistości jeszcze mniej.