Mój ulubiony akt wandalizmu. Na ścianie pewnej szlachetnej i niewzruszonej od co najmniej 200 lat kamienicy wymalowany symbol ruchu anarchistycznego, duża litera „A” wpisana w okrąg, oraz zawołanie anarchistów: „Stawiaj opór”. I tak jak podobne gryzmoły znikają w tym miejscu dość szybko, tak ten pozostał, trwa, nie niepokojony przez nikogo. Bo i dlaczego miano by się pozbywać czegoś, co jest na swoim miejscu? System, ten, któremu chce stawić opór, a najlepiej zniszczyć, anarchista, jest dziś w stanie skanalizować każdą formę buntu. Poza ideami porządku i wierności. Tej jedynej w swoim rodzaju, arystokratycznej wewnątrzsterowności wynikającej z pewności co do tego, kim się jest i jaka rola przypadła nam do spełnienia. Bardziej byłoby wpisanej w okrąg literze „A” do twarzy już chyba tylko na murach królewskiego zamku. Jeszcze bliżej niż wspomnieniom o arystokratach i mieszczanach jest dziś anarchizmowi do opuszczonych tronów.
Anarchia i monarchia, w brzmieniu różni je tylko jedna sylaba, w rzeczywistości jeszcze mniej. Z osobna wydawały mi się zawsze jałowe, niedzisiejsze. Razem nabierają jakiegoś szalonego, podniecającego uroku. Uwięzione w podobnej epoce, dwóch skrajnie różnych podejściach do tego samego schyłku. Czasach, kiedy posępni młodzieńcy z bokobrodami rzucali bomby pod nogi coraz bardziej znużonych jedynowładców. Pierwszym wydawało się, że obalają porządek, drugim – że zasłaniają go własną piersią. Wszyscy byli w błędzie. Ich zwarcie było jak bójka na odpływającej od brzegu tratwie. Bez znaczenia dla dalszych losów niknącego na horyzoncie lądu. Dzisiaj widzę ją nadpływającą z powrotem. Nie wiem tylko, czy dawni wrogowie rozumieją już, że stali się sojusznikami. Sprzymierzeńcami w tym samym oporze. Lepszych nie znajdą. Nie ma dwóch bardziej straceńczych idei. Nie może być więc i czystszych. Nikt nie staje się anarchistą w nadziei na otrzymanie posady w spółce Skarbu Państwa. I po co być monarchistą, skoro nie ma już dworu, na którym można by zostać choćby ostatnim ze sług?
Kiedy spojrzą sobie w oczy, nie zobaczą tam nic poza marzeniem. Jeśli zdobędą się na to, by otworzyć usta, usłyszą w swoich głosach to samo zacięcie. Gotowość do wytrwania w oporze. Tak bardzo niedzisiejszym, że aż aktualnym. Beznadziejnym aż do granic jakiejś nowej, nieubranej jeszcze w słowa nadziei. I wtedy zwrócą światu bilet. Skierują przeciwko niemu najgroźniejszą broń, bardziej wybuchową od którejkolwiek z bomb. I lepiej uzasadnioną od jakichkolwiek dynastycznych pretensji. Pozostaną obojętni. Nie tylko na polityków, w których jeden widzi uzurpatorów, bezczelnych nuworyszy u władzy, a drugi funkcjonariuszy systemu opresji. Również na wszystkie pozostałe grupy trzymające władzę, każdy z jej rodzajów. Jesteśmy tak absolutnie opleceni przez system, jak żaden z naszych przodków. Odpowiedzią na to może być tylko absolutna obojętność. I coś jeszcze, co uczyni ją naprawdę groźną. Oczekiwanie.
Kiedy spojrzą sobie w oczy, nie zobaczą tam nic poza marzeniem. Jeśli zdobędą się na to, by otworzyć usta, usłyszą w swoich głosach to samo zacięcie. Gotowość do wytrwania w oporze. Tak bardzo niedzisiejszym, że aż aktualnym. Beznadziejnym
Tu anarchista, przy uznaniu jego wszelkich zasług i cnót, musi zrobić krok w tył. Ale kilka wieków historii powinno go już chyba nauczyć, że ucięcie głowy władcy sprawiło, że urosły na to miejsce tysiące nowych. Władza, która nie ma swojego ucieleśnienia, staje się wszechobecna. Jeśli nie króluje, to oblepia. I jeszcze jedno. Król, ponieważ był jeden, mógł sobie pozwolić na luksus pokory. Spoceni pretendenci w wyścigu o władzę nigdy nie poczują się na tyle pewnie, żeby ukorzyć się przed poddanymi. Nie chroni ich nic poza własną przebiegłością, a poza tym, nic tak nie wzmaga pragnienia władzy, jak widmo jej utraty. Który uzurpator miałby na tyle pewności siebie, żeby powiedzieć o sobie, że jest sługą sług?