Odnalezienie przez język swojego gatunku jest jak odkrycie przez człowieka jego powołania. Dopóki tego nie zrobi, będzie tylko naśladował, podszywał się pod cudze zadania. Pozostanie na wewnętrznym wygnaniu – tym, z którego najtrudniej jest wrócić.
Pisałem o tym przed dwoma laty na łamach „Plusa Minusa”, dopasowując do języka francuskiego cykle powieściowe, takie jak „Komedia ludzka” czy „W poszukiwaniu straconego czasu”, w których etykieta codzienności, schadzki i proszone podwieczorki stają się metodą badania życia wewnętrznego autora. Zewnętrzna forma jest najważniejszym przewodnikiem po ukrytej wewnątrz niej treści. Językowi rosyjskiemu odpowiadałyby wielkie powieści bez początku ani końca, rozpasane jak rosyjska dusza, nieograniczone jak przestrzeń wschodniego imperium. Niemieckiemu z kolei – powieści spowiedzi, gdzie u literackiego konfesjonału klęka duch dziejów i jak w „Czarodziejskiej górze” zdaje sprawę ze wszystkiego, co musi się wydarzyć. Język naszych zachodnich sąsiadów najlepiej odnajduje się w formule sumienia konieczności. Tylko dla polskiego nie potrafiłem znaleźć odpowiedniego gatunku. Złapać się jakiejś wspólnej nici prowadzącej przez to wszystko, co w naszym języku najgłębsze i jedyne. Liny, na której wiszą wszystkie zapisywane przez nas słowa.
A przecież jeśli tej nici nie uda się odnaleźć, to niby jak mielibyśmy się wydostać z labiryntu literackich form i historycznych okoliczności? Język poza swoim gatunkiem pozostanie niemy, choćby nie wiadomo jak się rozgadał, ile tysięcy stron zapełnił. Jak człowiek, któremu umknęło jego powołanie, staje się nadaktywny, stara się chwycić każdą chwilę, produktywność staje się jego obsesją. I im więcej robi, tym mniej pozostawia po sobie treści.
Język poza swoim gatunkiem pozostanie niemy, choćby nie wiadomo jak się rozgadał, ile tysięcy stron zapełnił. Jak człowiek, któremu umknęło jego powołanie, staje się nadaktywny, stara się chwycić każdą chwilę, produktywność staje się jego obsesją. I im więcej robi, tym mniej pozostawia po sobie treści.
Odpowiedź przyszła w ubiegłą sobotę. Tego dnia w Stratford, rodzinnym mieście Szekspira, stanął pomnik Jana Kochanowskiego. Spóźniony o jeden dzień imieninowy prezent, jak o kilka dobrych wieków za późny wyraz uznania dla jednego z największych literatów renesansowej Europy. To był właśnie ten czas, te kilkadziesiąt lat, kiedy w Hiszpanii żył Cervantes, w Anglii Szekspir, a w Polsce – poeta z Czarnolasu. Czas, kiedy spod wspólnego dachu łaciny języki narodowe wyruszały w poszukiwaniu swojego powołania. I Kochanowski odnalazł je dla nas w modlitwie. Nie tylko psalmach, których parafraza jego autorstwa nadała głębokość i rytm rodzącej się literackiej polszczyźnie, ale przede wszystkim w trenach. To do nich odwołuje się stojący w Stratford postument. Kochanowski ma tam zadartą do góry głowę, usta otwarte w okrzyku rozpaczy, jedną rękę bezradnie opuszczoną, a w dłoni drugiej ściska lalkę, pamiątkę po zmarłej córce.