Świat zmienił się tak bardzo, że nie było już na nim dla nich miejsca. Odchodzili stopniowo, partiami, wsiadając na statki, które płynęły w jedną stronę. Zabierali ze sobą tylko podręczny bagaż, wszystko inne zostawiając za plecami. Ale bez nich te miejsca i sprzęty stawały się niezrozumiałe, jakby tylko oni potrafili w nich mieszkać i się nimi posługiwać. Tak naprawdę zabierali ze sobą tak wiele, że aż dziw bierze, że ich okręty były to w stanie pomieścić, nie poszły pod tym ciężarem na dno. Przeszłość musi przecież swoje ważyć. A jednocześnie treść, która się na nią składa, jest nieuchwytna jak zapach, atmosfera miejsca. Dociąża każdą chwilę; umieszcza ją w kontekście, hierarchii, strukturze.
Czytaj więcej
Do archiwum naszych tęsknot i wspomnień – twarzy, miejsc, zapachów i melodii – udajemy się zawsze na oślep.
Dopiero niedawno skojarzyły mi się ze sobą te dwa exodusy, wielkie odejścia. Elfów z Tolkienowskiego Śródziemia i starej arystokracji z Europy Środkowej. Pierwsze – z Szarej Przystani, drugie – z jeszcze bardziej szarych dworców kolejowych. Jedni i drudzy wyruszali na Zachód, by już nigdy stamtąd nie wrócić. U końca Trzeciej Ery Śródziemia zmiany zaszły co najmniej tak samo daleko, jak w pierwszej połowie XX wieku. Pożegnanie pierwszych dzieci Iluvatara, starszych braci ludzi, było nieuchronne, niezależnie od wyniku wojny o pierścień. Musieli odpłynąć za wielką wodę albo zmarnieć i zszarzeć, zostając tam, gdzie żyli. Z lasów i jezior ulotniła się magia, która sprawiała, że byli tam u siebie. Tak czy inaczej stali się wygnańcami. Ich odejście pozbawiło świat nieśmiertelności. Byli chodzącą pamięcią, żywym trwaniem. Komuś od urodzenia skazanemu na śmierć trudno jest wyobrazić sobie, jak można dźwigać na swoich barkach tyle przeszłości. A przecież Legolas był najbardziej zwinnym członkiem drużyny pierścienia. Co nie odbierało mu jednocześnie rangi najbardziej dostojnego.
W tym wszystkim, czym skrupulatnie nauczono nas gardzić – przywiązaniu europejskiej arystokracji do form, w których zachowywała swoją przeszłość (od herbarzy po sposób podawania herbaty) – tkwiło tak naprawdę coś niezwykle elfickiego. Jakiś pierwiastek nieśmiertelności, zupełne przeciwieństwo tego niekończącego się dożywocia, o którym roją sobie dzisiaj transhumaniści. Szlachetność spoza czasu. Odblask hierarchii nieuczynionej, a więc i nienaruszalnej ludzką ręką. Godność, której nie jest w stanie odebrać żaden państwowy dekret ani najbardziej nawet agresywne chamstwo. We wspomnieniach i opowieściach o wyganianych, upokarzanych arystokratach najbardziej wzruszająca, najważniejsza jest ich potrzeba oraz umiejętność zachowywania dawnych form. Jedzenia głodowych porcji nożem i widelcem. Skrupulatnego dbania o najbardziej nawet sfatygowane elementy garderoby. W tamtej formie przetrwała treść; zmysł hierarchii, szlachetność samego istnienia. Tym bardziej widoczna, im mocniej wyzuta z całego dotychczasowego kontekstu. Wygnanie z majątków i posiadłości było tylko wystawieniem ich misji na widok publiczny.