Od ponad roku patrzymy na parę prezydencką. Przyciąga wzrok. Przed naszymi oczami rozgrywa się prawdziwy spektakl. Zmieniają się stroje (zawsze są to przemyślane kreacje, stroje – jak to się kiedyś mówiło – odświętne), powtarzają się gesty. Ta zmienność i powtarzalność ustanawia pewien kojący rytm. Czujemy, że elegancja Andrzeja Dudy i jego żony Agaty nie jest na pokaz; to nie sztafaż, zapożyczenie cudzej formy. Elegancja stroju, pozy, gestu wyraża coś bliskiego większości Polaków, coś znajomego. To nie kostium, to przejaw rodzaju życia, który był w naszym kraju długi czas mocno zakorzeniony, obecny na co dzień, wręcz naturalny, swojski.
Pod ochroną formy
Oddaje go najlepiej dawny sposób przyjmowania gości – choć wcale nieodległy historycznie i obecny wciąż w wielu polskich rodzinach. Wizyta, słowo z języka łacińskiego, oznacza odwiedziny w domu, w którym mieszkała rodzina, zwłaszcza odwiedziny o charakterze ceremonialnym. Zasady składania wizyt w polskich dworach szlacheckich pełne były szczegółów, które dziś mogą wydać się niezrozumiałe – na przykład to, że goście mogli pojawiać się przed południem tylko w niedzielę, że w towarzystwie osób starszych młodzi chłopcy i dziewczęta nigdy nie siadali na kanapie (nie zajmowali także miejsc w fotelach) czy też że do obiadu panie zakładały inne suknie, a panowie zmieniali koszule i marynarki.
Gościnność była zawsze w Polsce jedną z najbardziej szanowanych cnót. W czasach, gdy polska rodzina była jeszcze rodziną wielopokoleniową, mieszkała pod jednym dachem, odwiedziny angażowały wszystkich mieszkańców domu. Nikt nie bywał rozmyślnie pominięty czy zapomniany. Rodziny żyjące w dworach i dworkach były z reguły patriarchalne, naśladowały w swych obyczajach życie na dworze królewskim, a stare porzekadło mówiło, że król jest ojcem wszystkich ojców, ojciec zaś – królem wszystkich dzieci. W takich rodzinach i wśród takich rodzin formy towarzyskie nie służyły komplikowaniu sobie życia, jak się często uważa, lecz chroniły przed sprawianiem innym przykrości; były z ducha chrześcijańskie. Wyrażały różne subtelne odcienie miłości bliźniego.
Francuski historyk Jean de Goyard odnosi się do tak charakterystycznej dla przedstawicieli jego narodu umiejętności prowadzenia przy stole lekkiej, finezyjnej rozmowy: „Na przestrzeni tysiąca lat Kościół stopniowo zwalczał egoizm w stosunkach towarzyskich: ludzie nie interesowali się już tylko sobą i nie mówili już tylko o sobie, lecz o tym, co dotyczyło innych. Nabrali w ten sposób zmysłu lekkości i niepospolitości. Rozmowa stała się tradycją chrześcijańską, której uczono w domu rodzinnym, niektóre rody były szczególnie znane z umiejętności prowadzenia wykwintnej rozmowy czy żywości umysłu, tak jak inni ze swej brzydoty czy umiejętności dosiadania konia... Niestety, Rewolucja Francuska zniszczyła sztukę konwersacji: przez Rewolucję społeczeństwo poniosło olbrzymią stratę, może nawet niepowetowaną... Francja straciła umiejętność prowadzenia rozmowy" (hr. Roeder).
Po okresie terroru zginęła w Paryżu, jak stwierdzają kronikarze, ta „słodycz i ogłada", która czyniła to miasto „czarującym i powabnym przez tak długi czas", zaznacza Goyard. Teraz ludzie zaczęli mówić zbyt głośno i nie słuchali się nawzajem.