Po co nam Boże Narodzenie

Religijny wymiar świąt jest w pewnym sensie ofiarą własnego sukcesu. Jaka powinna być nasza odpowiedź na globalny proces ich sekularyzacji? Jaką tak właściwie treść – nie tylko religijną, ale i świecką – wnoszą one w naszą kulturę i cywilizację? I co warto z nich zachować?

Aktualizacja: 24.12.2021 06:55 Publikacja: 24.12.2021 06:00

Po co nam Boże Narodzenie

Foto: Mirosław Owczarek

Jak co roku odbywa się rytualna już w Polsce debata nad laickimi, pozbawionymi jakichkolwiek odniesień religijnych życzeniami na zimowe dni między 24 grudnia a 2 stycznia. Jedni oburzają się na ten fakt, ubolewają, że ruguje się chrześcijańską symbolikę, lub naśmiewają się z tego, że politycy, biznesmeni czy liderzy opinii świętują coś, czego nie uznają. Inni zachwycają się inkluzywnymi życzeniami, otwartością i wskazują na konieczność tolerancji dla tych, którzy Bożego Narodzenia nie świętują, a chcą spędzić miły czas z rodziną i obdarować się prezentami.

W tym roku rytualną debatę zdominował plakat miasta Warszawy i wewnętrzne zalecenia (odwołane już) Komisji Europejskiej dotyczące „stosowania niewykluczającego języka" w świątecznych życzeniach i komunikatach. O estetyce plakatów świątecznych dyskutować nie będę. Jednym się one podobały (na przykład mnie), innym zdecydowanie nie (mojej żonie). Na zimno rzecz ujmując, politycznie Rafał Trzaskowski też osiągnął swój cel, bo o plakatach mówiono wszędzie, a on sam ponownie został uznany za lidera laickich zmian.

Zalecenia Komisji trzeba ocenić inaczej. Ostro skrytykował je nawet papież Franciszek i stały się kolejnym dowodem na chrystianofobię instytucji unijnych. Niezależnie od intencji ich autorów – poniosły one klęskę i nie pozostało nic innego, jak się z nich wycofać. To jednak, że wycofała się z nich Komisja Europejska, w niczym nie zmienia faktu, że jak co roku część z ambasad, instytucji, a także firm i tak wysyła życzenia inkluzywne, w których odniesienia religijne nie sposób już odnaleźć. I ani religijne wzmożenie tego procesu nie zwolni, ani laickie naciski raczej go nie przyspieszą, bo jego źródeł trzeba szukać w procesach w znacznym stopniu niezależnych od bieżącej polityki.

Czytaj więcej

Tomasz Terlikowski: Bezczynni też są winni

Świąteczny fast food

Religijny wymiar Bożego Narodzenia jest w pewnym sensie ofiarą własnego sukcesu. Święto to zdobyło świat. Kolorowe światełka, wielkie pięknie udekorowane choinki, krasnale w czerwonych czapach, uchodzące za św. Mikołajów, w towarzystwie śnieżynek i reniferów, śnieg – to wszystko znaleźć można w każdej niemal części świata. Ani Izrael, ani nawet kraje muzułmańskie nie są wolne od wpływu tego święta. Jego symbole – często już od dawna pozbawione znaczenia religijnego – są wszędzie. W sklepach pełno jest swetrów, T-shirtów, skarpetek i piżam z motywami zimowymi (co w istocie oznacza świątecznymi). Reniferki, Santa Clausy, a ostatnio Grinche można znaleźć w każdej możliwej odmianie. Z głośników – zarówno radiowych, jak i sklepowych – już od listopada sączy się „Last Christmas" czy „All I want for Christmas". Nie ma też co ukrywać, że ludzie to kupują.

Krótko rzecz ujmując, to jedno z tych chrześcijańskich – choć właściwiej byłoby powiedzieć łacińskich – świąt, które weszły szturmem w świat globalnej popkultury i konsumpcji. Ceną za ten „sukces" jest jednak postępujące włączanie tej uroczystości w „kalendarz liturgiczny" innego niż chrześcijaństwo systemu, czyli religii konsumpcji. Laickie Boże Narodzenie (zimowy okres świąteczny?) jest jednym z wielu – choć nie ma co ukrywać, jednym z najważniejszych – świąt wzmożonej konsumpcji. Część z nich ma mniej lub bardziej określone źródła religijne (Walentynki czy Halloween), inne zostały wymyślone na potrzeby marketingu i sprzedaży (Black Friday). Wszystkie łączy to, że celem jest sprzedać jeszcze więcej towarów, nakłonić ludzi do większej i szybszej konsumpcji, do kupowania. Tego rodzaju konsumpcjonizm, jak zauważa amerykański teolog William T. Cavanaugh w znakomitej książce „Pożarci", „nie polega na tym, że wciąż chcemy więcej, ale na tym, że wciąż chcemy czegoś nowego". Kolejne konsumpcyjne święta są znakomitą okazją, by przekonać nas, że tego nowego właśnie teraz potrzebujemy.

To „przeniesienie" ideowego kontekstu świąt widać doskonale także w tym, że w ich centrum nie są już ani świątynie, ani nawet domy, lecz wielkie centra handlowe. To tam, niezależnie od kultury i dominującej w danym miejscu religii, znajduje się centrum nowego/starego święta. Handlowcy, marketingowcy na całym świecie mają świadomość, jak dobrze sprzedaje się ten czas, jak mocne – niezależnie od kultury – są rodzinne wartości i symbole z nimi związane. I jak bardzo lubimy obdarowywać i być obdarowywanym. Można oczywiście ubolewać, że „obdarowywanie" to ostatecznie konsumpcja, która zastępuje coraz częściej głębokie relacje, ale w niczym nie zmienia to faktu, że pozostaje ono jednym z najważniejszych impulsów ludzkich, na których zbudowany jest handel.

Istotą globalnej religii konsumpcji jest – i o tym też nie można zapominać – to, że choć chętnie i obficie czerpie ona z rozmaitych wpływów kulturowych i buduje identyfikację z innymi kręgami kulturowymi, to jednocześnie sprowadza wszystkie elementy innych kultur do jedynego celu, jakim jest właśnie konsumowanie. Efekt? Każdy zwyczaj, każde święto, każda tradycja musi zostać poddana procesowi ujednolicenia, pozbawienia wszystkiego, co mogłoby zniechęcić do robienia zakupów i dopasowania do potrzeb „znormalizowanego" globalnego klienta. Światowe, marketingowe Boże Narodzenie siłą rzeczy przemienia się więc w „zimowy okres świąteczny", by nie razić, nie dotykać, nie zniechęcać ani ludzi niewierzących, ani wyznawców innych religii. Produkt ma trafiać do wszystkich, a zatem musi być – jak typowy fast food – pozbawiony wyrazistego smaku. Jeden hamburger od drugiego ma się różnić nazwą, ma sprawiać, że chcemy spróbować czegoś nowego, ale zgodnie ze starą zasadą, tak genialnie wyrażoną przez Bareję, że podobają nam się tylko te piosenki, które już słyszeliśmy, skuteczny marketing wymaga, żeby poszczególne święta różniły się wystrojem, ale nie istotą. Nic nie może odciągać od kupowania.

Czytaj więcej

Czy polityk ma prawo do depresji?

Logika zerwania

Na ten proces, jak się zdaje, nakłada się drugi, nie mniej dla Europy istotny, czyli przekonanie o tym, że kultura i cywilizacja nowożytna, szczególnie oświeceniowa i postoświeceniowa, ale nie tylko, zbudowana jest na zasadniczym zerwaniu z tradycją chrześcijańską, na jej zaprzeczeniu. Już Kartezjusz, choć przecież doskonale umocowany we wcześniejszej filozofii, ponadto praktykujący katolik, przekonywał, że od niego zaczynać się ma nowa filozofia, a oświecenie – szczególnie francuskie – z tego przekonania o konieczności zerwania z chrześcijaństwem uczyniło niemal dogmat. Samodzielne pomysły religijne, religia Rozumu, kult rewolucyjny – dość szybko wygasły, a idee takie, jak choćby religia Ludzkości Augusta Comte'a, się nie przyjęły, ale filozofia i myśl polityczna przeniknięta została myślą, że nowożytność zbudowana jest na odmiennych fundamentach niż wcześniejsze epoki, i że w istocie nie potrzebuje ona chrześcijaństwa do swojego uprawomocnienia. Świetnie ten model myślenia i uzasadniania ukazuje niemiecki filozof Hans Blumenberg w znakomitej „Prawowitości epoki nowożytnej".

I choć nie brakuje autorów, którzy z taką wizją nowożytności polemizują, wskazując choćby, jak Carl Schmitt, że cała nowożytność pozostaje tylko procesem sekularyzowania chrześcijańskich pojęć i mitów, to ostatecznie polityka lewicowa czy liberalna pozostaje wciąż w przekonaniu o potrzebie zerwania, budowania na innych fundamentach. To właśnie ten proces prowadzi do ukrywania, a niekiedy eliminowania nawet tego, co w sposób oczywisty wskazuje na chrześcijaństwo. Tak jest choćby z wydziałami teologicznymi, które leżały przecież u fundamentów pierwszych europejskich uniwersytetów, a które część z radykalnych laicyzatorów uznaje dziś za rozsadniki średniowiecznej ciemnoty.

Ciągłość cywilizacji europejskiej, jej zakorzenienie także w Ewangelii, jest odrzucana lub pomijana również dlatego, że jednym z mitów renesansu było to, że stanowi on powrót do starożytności, jej odrodzenie po wiekach ciemnych chrześcijaństwa. Źródłem Europy ma być więc raczej greckie pogaństwo, które nabiera cech zmitologizowanych, a nie wiara chrześcijan. Ta ostatnia ma wnosić tylko ograniczenia, moralizm i prześladowania. Nietzsche z Wagnerem jeszcze wzmocnili to zjawisko, dodając do niego kult bogów germańskich i siły. Oczywiście – co znakomicie pokazuje francuski intelektualista Rémi Brague – fikcją jest przekonanie, że możemy powrócić do greckiego pogaństwa, do „czystej tradycji greckiej" (o germańskiej czy słowiańskiej nie wspominając), bo całe nasze myślenie o nim i jego przeżywanie przefiltrowane jest przez chrześcijaństwo i jego cywilizację.

Współczesna polityka niekoniecznie jednak odwołuje się do głębokich filozoficznych założeń, a posługuje się – po każdej ze stron – jedynie sloganami, populistycznymi uproszczeniami. I tak jedna strona przekonuje, że chrześcijaństwo jest jedynym fundamentem cywilizacyjnym Europy, a obrona tzw. wspólnoty Christianitas, która w rzeczywistości od dawna już nie istnieje, ma pozostać głównym celem zarówno polityki, jak i Kościoła. A druga oznajmia, że w istocie chrześcijaństwo nie jest już Europie potrzebne, że przeszkadza w budowaniu inkluzywnych, otwartych, tolerancyjnych społeczeństw. Obie strony – jak sądzę – nie mają racji. Europa nie istnieje bez chrześcijaństwa, tak jak nie istnieje bez Grecji i Rzymu, ale i ogromnego wpływu myślicieli żydowskich. Nie ma jej zarówno bez religii, jak i bez świeckiej, oświeceniowej, niekiedy wprost antychrześcijańskiej filozofii. W skład tradycji hiszpańskiej wchodzą zarówno mistycy – by wymienić tylko Jana od Krzyża i Teresę od Jezusa – jak i hiszpańscy anarchiści, komuniści czy masoni.

W Polsce jest dokładnie tak samo. Mamy zarówno tradycje religijne, jak i antyreligijne. Katolicyzm – tak jak protestantyzm i prawosławie, a także judaizm – pozostaje istotnym składnikiem naszej tożsamości, ale swój ogromny wkład w niego mają także myśliciele i politycy laiccy, niewierzący, budujący na odmiennych fundamentach, by wymienić tylko Romana Ingardena czy Tadeusza Kotarbińskiego. Niestety, w świecie populizmów nie ma miejsca na takie konkluzje, a debata nad korzeniami naszej cywilizacji i kultury zastąpiona zostaje wzajemnym wykluczaniem.

Ofiarą takiej polityki i takiego myślenia jest zaś także Boże Narodzenie, z którego nikt nie chce rezygnować, a jednocześnie, z którym trzeba coś zgodnie z paradygmatem zerwania zrobić. I tak powstają wciąż powracające opowieści, że „zimowe świętowanie" zostało teraz – po prostu – chrześcijanom odebrane, bo przecież i oni je komuś odebrali, czyli przejęli po innych kulturach. Zostawiając na boku fascynującą i wcale niedającą jednoznacznych odpowiedzi debatę nad tym, czy rzeczywiście tak było, można powiedzieć, że to również wpływa na laicyzację i sekularyzację świąt.

Czytaj więcej

Narodowe pogaństwo zamiast chrześcijaństwa

Na początku było Słowo

Ta diagnoza sytuacji nie daje nam jednak odpowiedzi na pytanie, co z tym wszystkim począć. Jako chrześcijanin nie mogę nie zadać pytania, jak powinniśmy się jako wyznawcy Chrystusa w tej sprawie zachować. Jaka powinna być nasza odpowiedź na ten globalny proces. Jak sądzę, warto, by na podobne pytanie spróbowali odpowiedzieć sobie także ludzie generalnie niewierzący, ale świadomi, że globalna kultura konsumpcjonizmu w połączeniu z populistycznymi uproszczeniami pozbawia nas szczególnego wkładu, jaki w naszą kulturę i cywilizację wnosiło chrześcijaństwo (a w tym konkretnym przypadku Boże Narodzenie). Można nie podzielać jego założeń, ale trudno nie dostrzec, że przekaz, jaki niesie, jest zdecydowanie głębszy niż ten, którym obdarowuje nas propozycja nieustannego konsumowania. Świątynie Boga wnoszą treści głębsze niż świątynie konsumpcji.

Odpowiedź na to pytanie rozpocząć trzeba chyba od próby ukazania, jaką istotną treść – nie tylko religijną, ale i świecką – niesie ze sobą Boże Narodzenie. Odpowiedź, wbrew temu, co się wielu wydaje, nie jest oczywista. Tradycja łacińska, głównie ta ludowa, ale nie tylko, przesłania fakt, że liturgicznie – na Wschodzie i Zachodzie, czego śladem jest jeszcze tradycja ormiańska, gdzie Bożego Narodzenia w sensie ścisłym w ogóle nie ma – pierwotnym świętem było Objawienie Pańskie. Zawierało w sobie zarówno pamięć o narodzinach, wizycie pasterzy i magów, jak i o chrzcie w Jordanie. Boże Narodzenie – wbrew temu, co sądzi wielu rzymskich katolików – nie jest wcale upamiętnieniem Wcielenia, to bowiem obchodzone jest 25 marca w Uroczystość Zwiastowania Pańskiego, czyli w momencie, gdy Matka Boża poczęła Jezusa, ale właśnie Objawienia Wcielonego Boga, najpierw rodzicom, potem pasterzom, a wreszcie światu.

Co ta prawda objawienia – jak wierzę ja, ale możemy użyć również terminu „mit" dla tych, którzy w to nie wierzą – mówi nam o Bogu i o świecie? Trudno nie sięgnąć tu do czytań danych przez Kościół rzymskokatolicki na 25 grudnia. „Na początku było Słowo" – czytamy tego dnia w Ewangelii św. Jana, a autor Listu do Hebrajczyków uzupełnia: „wielokrotnie i na różne sposoby przemawiał niegdyś Bóg do ojców naszych przez proroków, a w ostatecznych dniach przemówił do nas przez Syna". Co wynika z tych dwóch cytatów? Pierwszy z nich pozostaje w pewnym sensie wspólny nam wszystkim, a wynika z niego, że u podstaw świata – ujmując rzecz po świecku – leżą racjonalność, rozum, a sam świat przeniknięty jest jakimś sensem, który rozum ludzki jest do pewnego stopnia w stanie zgłębić. Możemy się spierać, czy owa rozumność powinna być pisana wielką czy małą literą, ale w znaczącym stopniu podzielamy przekonanie, że ów sens jest obecny.

Specyficznie biblijnym – a może lepiej powiedzieć judeochrześcijańskim – przekonaniem jest zaś już drugi z elementów, a mianowicie, że Rozum/Sens, który pozostaje wyrazem stwórczej działalności Absolutu/Stwórcy nie tylko inicjuje i przenika świat, ale jest także bliski człowiekowi, chce mu się objawiać. Bóg Biblii to ktoś, kto chce być blisko człowieka, kto chce go prowadzić i mu się objawić. Dla chrześcijan zaś – i o tym już zupełnie wprost mówi List do Hebrajczyków – to Bóg, który chciał się nam objawić jako człowiek, kto najpierw wcielił się, a później narodził.

Czytaj więcej

Paweł M. i dominikanie. Milczenie czyni współwinnym

Przychodzi do nas jako dziecko

Jaki to Bóg? Boże Narodzenie przynosi odpowiedź paradoksalną, zaskakującą. „Bóg przychodzi do nas jako dziecko" – odpowiada na pytanie znakomity anglikański teolog, emerytowany arcybiskup Canterbury Rowan Williams – „bezbronne, nieme, uzależnione od innych; i domaga się od nas miłości, tej najbardziej naturalnej i nieprzymuszonej, jaką zna świat – owej czułej troski, wręcz opiekuńczości". Niewiele ma ten Bóg wspólnego z naszymi późniejszymi strategiami wykorzystywania Boga w naszych walkach, okładaniem się Nim w religijnych, a niekiedy świeckich sporach. Bóg staje się „nieznośnie bliski", nie brzydzi się ani naszą cielesnością, ani bezsilnością niemowlęcia, wydaje się całkowicie w ręce człowieka. „Odpowiedzią na czystą, bezinteresowną i darmową miłość Bożą może być tylko – jakkolwiek słabe i zniekształcone – echo właśnie tej bezinteresowności i hojności" – zauważa Williams. Odpowiedzią na wielką bezinteresowność i hojność Boga ma być więc nasza własna, ograniczona, niekiedy bezsilna hojność wobec innych, bezsilnych, cierpiących i skrzywdzonych.

Opowieść Bożego Narodzenia jest aż nadto konkretna. Nie traktuje po prostu o współczuciu, o emocjach, ale o konkretnych decyzjach. Pasterze przychodzą do konkretnego dzieciątka, magowie wędrują, a Bóg staje się konkretną osobą, w konkretnym kontekście kulturowym. Także bezinteresowna hojność ma pozostawać konkretna. Stąd niesamowite zwyczaje związane z Bożym Narodzeniem, w polskiej tradycji jest to dodatkowe nakrycie, którego jednym z symboli pozostaje otwartość na niespodziewanych przybyszy, na samotnych gdzieś obok nas. Ale jest i inny wymiar tego znaku. Odsyła nas do pamięci o tych, którzy odeszli. Tradycja katolicka przeniknięta jest przekonaniem o świętych obcowaniu. Nasi rodzice, dziadkowie, krewni i przyjaciele, którzy już odeszli, są tego dnia w sposób szczególny z nami. Liturgia ziemska, ta domowa, której wyrazem jest wspólny, poprzedzony modlitwą i dzieleniem się opłatkiem posiłek jednoczy się – jak wierzą prawosławni i katolicy – z Liturgią Niebiańską, a przez nią wchodzimy w relację z tymi, którzy są już po drugiej stronie. Jednak nawet w wymiarze świeckim, doczesnym, to właśnie tego dnia przypominamy sobie bliskich, gotujemy potrawy, jakie znamy z kuchni naszych babć czy mam, wspominamy Wigilie czy Boże Narodzenia z dzieciństwa, próbujemy doświadczyć zapachów potraw i barwy głosu dziadka i babci, ojca czy matki. I to doświadczenie pozostaje nam – ludziom wierzącym i niewierzącym – wspólne.

Ten przekaz o Bogu bliskim, ale także o pamięci, wspólnocie, a czasem bezsilnej hojności jest czymś, co powinniśmy w miarę możliwości przekazywać dalej. Frustracja, złość, narzekanie nic nie zmienią, nie sprawią, że globalne święta konsumpcji staną się na powrót religijne. Jeśli to ma się zmienić, to zmienić może się jedynie w naszych domach, w których obok, a czasem poza tymi „zimowymi świętami" obchodzone będą rzeczywiście święta Bożego Narodzenia. Pięknie o tym, jak to zrobić, mówił kilka dni przed świętami papież Franciszek: „Urządźcie przyjęcie, dajcie prezenty, ale nie zapomnijcie o Jezusie! Boże Narodzenie to Jezus, który przychodzi. Jezus, który przychodzi, aby dotknąć twojego serca, Jezus, który przychodzi, aby dotknąć twojej rodziny, który przychodzi do ciebie, do twojego domu, do twojego serca, do twojego życia" – zachęcał. I tego nam wszystkim życzę.

Jak co roku odbywa się rytualna już w Polsce debata nad laickimi, pozbawionymi jakichkolwiek odniesień religijnych życzeniami na zimowe dni między 24 grudnia a 2 stycznia. Jedni oburzają się na ten fakt, ubolewają, że ruguje się chrześcijańską symbolikę, lub naśmiewają się z tego, że politycy, biznesmeni czy liderzy opinii świętują coś, czego nie uznają. Inni zachwycają się inkluzywnymi życzeniami, otwartością i wskazują na konieczność tolerancji dla tych, którzy Bożego Narodzenia nie świętują, a chcą spędzić miły czas z rodziną i obdarować się prezentami.

Pozostało 97% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi