Jan Czerski lubił słuchać o mamutach. Znał biegle cztery języki, w tym oczywiście rosyjski, prawdopodobnie rozumiał też sporo z buriackiego. A o mamutach słuchał właśnie u Buriatów. O tym, jak to mamut ukształtował powierzchnię ziemi, niszcząc swoim ciężkim cielskiem doskonałą płaszczyznę stworzoną przez pierwotne bóstwo – gdzie się położył, tam powstawały dna jezior, gdy szedł, powstawały wąwozy i koryta rzek, a kiedy rył kłami w skale, piętrzyły się góry. Czerski lubił też inną historię. Tę, w której mamuty wciąż żyją pod ziemią, choć dość leniwie – zazwyczaj po prostu leżą. Kiedy jednak już postanawiają wstać i gdzieś się przemieścić, drążą w skałach korytarze, co na powierzchni odczuwane jest jako trzęsienia ziemi. I to spore.
Zaledwie kilka lat przed przybyciem tu Czerskiego, w 1861 roku, z nabrzeża Bajkału, tam, gdzie znajduje się zatoka Prował, oderwał się potężny kawał klifu wraz z postawioną na nim buriacką wioską i z hukiem zniknął pod taflą jeziora. Po prawdzie jednak, kiedy Czerski stał nad brzegiem Świętego Morza i słuchał legend, najbardziej zastanawiały go akurat nie te o mamutach. Najbardziej zastanawiała go ta o świętym ogniu.
Pewnego dnia ziemia zatrzęsła się tak potężnie, że w jednej chwili zmienił się cały okoliczny krajobraz. Tu wyrosła góra, tam inna obsypała się w upiorne gołoborze, gdzie indziej wreszcie pojawiło się pęknięcie – ciągnąca się setki wiorst szrama na powierzchni planety. Natychmiast wyskoczył z niej święty ogień i parł przed siebie, chcąc dosięgnąć nieba. Bogowie byli jednak równie szybcy i w jednej chwili usypali dookoła szczeliny szczyty, z których spłynęły rwące potoki lodowatej wody. Rozpętało się piekło – szalona walka ognia z wodą, zakryta obłokami wirującej, gęstej, wrzącej i syczącej pary. Nie wiadomo, jak długo to trwało, ale ogień został w końcu zmuszony do odwrotu i skrył się w szczelinie, którą natychmiast wypełniła woda. Stanowiła ona dwudziestą część całej słodkiej wody świata. Tyle jej potrzebowano, by uwięzić ogień, który wcale przecież nie zginął. Kiedy przez wstrząs zatapiała się buriacka wioska, był to jeden z tych momentów, gdy ogień znów próbował się wyrwać na powierzchnię i dosięgnąć nieba.
Słuchając tej historii, Czerski nie mógł się opędzić od myśli, że właśnie tak było naprawdę.
Leśne przypadki arystokraty
W historiach z mamutami właściwie też było sporo prawdy. Gdzie indziej miałyby żyć, skoro na niemal całej Syberii bez wbijania w ziemię łopaty znajdywano ten czy inny kawałek ich szkieletów? Było ich takie zatrzęsienie, że Wacław Sieroszewski nazwał je wprost „największym surowcem kopalnym Syberii", którego eksport stanowił całkiem niezłe źródło dochodu zarówno dla autochtonów, jak i dla Rosjan. A że były to szkielety, nie zaś żywe egzemplarze? Drobiazg. Kilka lat wcześniej znaleziono okaz martwego mamuta, który wyglądał zupełnie, jakby zdechł najwyżej godzinę temu. Nawet miał jeszcze pełno świeżego jedzenia w brzuchu. Cała ta sprawa „podziemnych słoniów" – jak nazywał je Sieroszewski – interesowała jednak Czerskiego od niedawna. Jest bardzo prawdopodobne, że jeszcze parę lat wcześniej nigdy nawet nie słyszał słowa „mamut", podobnie jak nie odróżniał permu od syluru, a możliwe, że nie potrafiłby nawet wskazać na mapie Syberii, choć znajdował się na niej od 1864 roku. Jego kolega, z którym poznali się w Omsku, Gieorgij Nikołajewicz Potanin, pisał wprost, że Czerski „nie miał żadnego pojęcia o teoriach geologicznych, a nawet nie wiedział, co to jest formacja". Prawda jest taka, że jedyne, z czym radził sobie w stopniu zadowalającym, to szermierka i brylowanie na salonach wśród młodych kobiet.