Mark Eyskens, były belgijski premier, kiedyś powiedział, że Europa jest gospodarczym gigantem, politycznym karłem i wojskowym robakiem. Czy w epoce Władimira Putina i Donalda Trumpa ten stan jest do utrzymania? Większość Europejczyków daje negatywną odpowiedź i popiera projekt europejskiej armii. Czy skończy się na jałowej dyskusji i pobożnych życzeniach? Przypomnijmy, że w latach 50. XX wieku stworzono, a potem pogrzebano projekt Europejskiej Wspólnoty Obronnej. Po wojnie w Jugosławii UE postanowiła stworzyć europejskie siły szybkiego reagowania liczące 60 tys. żołnierzy. Do dzisiaj tych żołnierzy nie ma. Dlaczego?
Dlaczego wciąż nie powstała wspólna armia w UE?
Po pierwsze, armia jest narzędziem polityki zagranicznej, a ta w UE przypomina jarmark, bo jedno państwo członkowskie jest w stanie każdą decyzję zablokować. Weto to nie tylko ulubiona zabawka pana Orbána czy Morawieckiego. Spytajcie Donalda Tuska, czy się zgodzi na eliminację weta.
Być może francuski parasol nuklearny nad Europą jest opcją realną. Co jednak, gdy w Pałacu Elizejskim zagości Marine Le Pen, która prowadzi w sondażach?
Po drugie, nie sposób zbudować armii w ramach skromnego unijnego budżetu, który w całości nie przekracza 2 proc. wydatków publicznych w Europie. Do znacznego zwiększenia europejskiego budżetu nikt się nie pali, włączywszy państwa frontowe, takie jak Polska. Pomysł, by przerzucić na obronę pieniądze przeznaczone na zieloną transformację, jest dla młodych zachodnich wyborców nie do zaakceptowania.
Po trzecie, Amerykanie zawsze widzieli europejską armię jako konkurencję dla NATO. Trump może rozważa uśmiercenie NATO, lecz nie należy mu w tym pomagać.