Jałmużna. To słowo w ostatnim tekście red. nacz. „Rzeczpospolitej" Bogusława Chraboty („Ryzykowna ścieżka 500+") wręcz parzy. O ile można zrozumieć i pochwalać jego refleksje ad rem dotyczące kwestii finansowania programu, jego wpływu na rynek pracy czy syndromu tzw. wyuczonej bezradności, o tyle przeskok na emocjonalną nutę i nazywanie go słowem pochodzącym od greckiego słowa „litość" jest nie tylko obraźliwe dla blisko 3 mln korzystających z niego rodzin, ale także niespecjalnie logiczne.
Bo nie może jałmużną być program, który realizuje wspólnotowe, republikańskie cele, przywraca Polakom godność, wiarę we własne państwo oraz wzmacnia podmiotowość rodzin. Czyli to wszystko, na czego tak wielki deficyt cierpimy.
Dzieci wyrwane z nędzy
Zanim rozprawimy się z aksjologią programu, zacznijmy od rzeczy podstawowej. Czyli tego, jak do tej pory działa. „Programowi przyświecają trzy główne, równorzędne cele: zwiększenie wskaźnika dzietności, inwestycja w kapitał ludzki, redukcja biedy wśród najmłodszych Polaków" – mówiła w Sejmie 9 lutego ubiegłego roku pani minister Elżbieta Rafalska, prezentując ustawę wprowadzającą 500+. Zerknijmy, jak do tej pory wygląda ich realizacja. Idąc od końca – redukcja ubóstwa wśród dzieci jest wręcz fenomenalna. Z roboczych szacunków MRPiPS wynikało, że wskaźnik zagrożenia ubóstwem skrajnym wśród najmłodszych Polaków zmaleje o około połowę. Byliśmy ostrożni. Opublikowane 8 grudnia opracowanie prof. Ryszarda Szarfenberga mówi o zmniejszeniu nędzy (to świadomie użyte słowo, bo rzecz dotyczy skrajnego ubóstwa) o 70–90 proc. (w zależności od metody). Co to oznacza? Że około 600 tys. dzieci w Polsce ma wreszcie co jeść, w co się ubrać i za co kupić zeszyty. To przywracanie rodzinom elementarnej godności egzystencji. Czy choćby dlatego nie warto było tego zrobić? By wreszcie nędza przestała w Polsce mieć twarz dziecka?
Teraz inwestycja w rodziny. Na etapie prac w Sejmie słyszałem wiele razy: przepiją, nie dorośli, zmarnują, nawet nie będą wiedzieć jak wydać. Wpiszmy im do ustawy, enumeratywnie, na co mają wydawać. Odrzucaliśmy i odrzucamy ten paternalistyczny, charakterystyczny dla lewicowego myślenia ton. To rodzice są najlepszymi przyjaciółmi swoich dzieci i to oni, a nie my urzędnicy wiedzą, jak najlepiej wydać te pieniądze. I okazało się, że tak jest. Zjawisko marnotrawstwa jest marginalne – niespełna 1 tys. na 2,8 mln rodzin ma przyznawane z tego powodu świadczenia w formie rzeczowej. Polacy, jak wynika z zamówionego przez nas badania CBOS, które przeprowadziliśmy na przełomie września i października na rodzinach, które otrzymały już wsparcie – rozsądnie inwestują te pieniądze. Wydają je, co oczywiste, na odzież i bieżące potrzeby, ale także oszczędzają (27 proc.), edukują dzieci (22 proc.), pojechali z nimi wreszcie na wakacje (22 proc.). Także rozmowy z burmistrzami, wójtami, prezydentami, co do zasady, napawają optymizmem. Nie notują zwiększenia marginalizacji, ludzie zaczęli spłacać zaległości czynszowe i długi w sklepach. – Pierwsze, co nas zaskoczyło, to liczba wielkogabarytowych śmieci. Ludzie pozbyli się starych rupieci – mówił mi na niedawnym spotkaniu samorządowców w Gnieźnie burmistrz Łowicza.
Za wcześnie, by ocenić program 500+ pod kątem liczby urodzeń. Z oczywistych względów – ciąża trwa dziewięć miesięcy, a program dopiero je kończy. Ale biorąc pod uwagę deklaracje Polaków – chcemy mieć ponad dwoje dzieci, ale mamy tylko jedno, bo boimy się o swoją ekonomiczną przyszłość – program jest idealnie skalibrowany. Pierwsze dane o liczbie ciąż – jest ich w 2016 roku o 15 tys. więcej niż w 2015 r. – także napawają optymizmem.