W świecie nieustannej pogoni za nowościami „Giselle” jest czymś niespotykanym. 180 lat po paryskiej premierze prezentowana w wersji niemal niezmienionej, wciąż przykuwa uwagę i co więcej – wzrusza. Z ogromnym zainteresowaniem powitano jej powrót po trzech dekadach do Opery Narodowej. Bilety na pierwsze cztery listopadowe przedstawienia szybko się rozeszły.
Duchy dziewcząt
„Giselle” jest jak Mona Lisa Leonarda. Ci, którzy znają takie ikony światowej kultury, chętnie obejrzą po raz kolejny, kto dotąd nie widział, chce wreszcie poznać. Ten balet jest wszakże swoistym fenomenem, jego pierwszy akt to standardowa opowiastka o lekkomyślnym księciu, który rozkochał w sobie młodą wieśniaczkę, a ona uwierzyła, że spotkała miłość swojego życia.
Tonacja zmienia się, gdy prawda wychodzi na jaw, ale w rejony wielkiej sztuki wprowadza widza dopiero akt drugi – kwintesencja XIX-wiecznego romantyzmu. Scenę biorą wówczas we władanie wilidy, duchy zmarłych dziewcząt, które nocami mszczą się na niewiernych młodzieńcach.
Czytaj więcej
Po Nowym Jorku i Londynie Paryż jako kolejna światowa metropolia operowa włączył się do prezentacji swoich spektakli w polskich kinach. Tegoroczny sezon startuje 10 listopada od pokazu „Śpiącej królewny”.
„Giselle” narodziła się w czasach, gdy balet stawał się samoistną sztuką, nie zaś beztroskim machaniem nogami. Choreografia Jeana Corallego i Julesa Perrota z 1841 r. wolna jest zaś od wynaturzeń, jakich w balecie klasycznym dokonano potem w Rosji. Kroki, pozy czy podnoszenia partnerki są proste, a taniec na tzw. pointach stosowany po to, by wzmocnić ulotność, zwiewność tańca. Wilidy powinny unosić się nad ziemią, a nie mocno po niej stąpać.