Pierwszomajowa środa była drugim dniem protestów i demonstracji w Wenezueli przeciwko reżimowi prezydenta Nicolasa Maduro. Ale na ulicach pojawili się także jego zwolennicy w pochodach zorganizowanych przez władze. Do zamknięcia tego wydania „Rzeczpospolitej" nic nie wskazywało na to, aby epoka rządów Maduro miała się zakończyć.
Czytaj także: Pompeo: Interwencja USA w Wenezueli jest możliwa
Do obalenia reżimu wezwał we wtorek o świcie przewodniczący parlamentu Juan Guaidó uznany przez ponad 50 państw za prezydenta Wenezueli. W mediach społecznościowych ogłosił, że ma poparcie armii i w tej sytuacji nic już nie uratuje reżim Maduro od upadku. Dowodem miało być uwolnienie przez grupę żołnierzy Leopoldo Lopeza, znanego opozycjonisty, z aresztu domowego. Jednak przy boku Guaidó nie pojawił się we wtorek żaden z 2 tys. generałów. Dowódcy armii byli za to widoczni na spotkaniu z prezydentem Maduro we wtorek wieczorem przed jego przemówieniem do narodu, w którym ogłosił, że zamach stanu się nie udał.
Wcześniej amerykański sekretarz Stanu Mike Pompeo zapewniał CNN, że we wtorek rano samolot Maduro stał już na pasie startowym w Caracas, aby udać się na Kubę. Jego zdaniem Nicolas Maduro zamierzał opuścić Wenezuelę jednak zmienił zdanie po interwencji Rosjan, którzy przekonali go, że powinien pozostać w Caracas. Z Moskwy nadeszły natychmiast oskarżenia, że Waszyngton szerzy fake newsy.
Równocześnie doradca prezydenta Trumpa ds. bezpieczeństwa narodowego John Bolton informował, że minister obrony Vladimir Padrino oraz dwu innych ważnych przedstawicieli reżimu wypowiedziało posłuszeństwo Maduro i przeszło do obozu Guaidó. Nic takiego się jednak nie stało i część międzynarodowych mediów uznała, że Waszyngton blefował, aby wywołać w Wenezueli pożądaną reakcję.