W pewnym momencie gaśnie tak zwana łaska zaślepienia. Ta łaska dotyczy każdego powołania. Przychodzimy tutaj, bo nie znamy prawdy. Na początku wszystko nam się wydaje idealne. Architektura jest wspaniała. Brat mówi: Jestem zafascynowany architekturą cysterską – ta czystość, te kamienie, które mówią. Wszystko jest tak inne niż kościół parafialny, z którego wyszedł, obwieszony barokowymi obrazami i kapiący od ornamentów i bracia muszą go oczywiście wysłuchać. My już tych kamieni nie widzimy i to jest normalne.
Łaska zaślepienia mija. I co?
Łaska zaślepienia zostaje nowicjuszowi odebrana. Dlaczego? Dlatego że on musi zrobić pierwszy krok wyrzucenia siebie z siebie – żeby przyjąć coś, co Pan Bóg chce mu dać, na warunkach Pana Boga, a nie na warunkach tego człowieka, który przyszedł. To spada nagle. Nie ma jakichś konkretnych powodów, wszystko jest tak samo. Ale coś się kończy.
Byłem kiedyś na kursie przysposobienia monastycznego, można powiedzieć, że to było takie technikum „duchowlane". Prowadzący kurs narysował na tablicy pionową linię i powiedział: Życie zakonne wygląda tak. Jest przed i po. Każdy z nowicjuszy musi przejść przez un rien, czyli przez coś, co go ogołoci, porani, żeby wyszedł z tej skóry węża, stając się człowiekiem na tyle plastycznym, że będzie go można ukształtować na nowo.
Jaki jest pierwszy objaw kryzysu?
Zatrzymanie funkcji liturgicznych. Nowicjusz przestaje śpiewać. Widać, że pod spodem jest bierna agresja – wzrok oskarża, gesty są błazeńskie, wykonywane z przesadą. A on całym sobą mówi: W ładny kanał mnie wpuściliście. To ja wam zaufałem i co widzę? Bo on wszystkich braci uważał za świętych. Oni w dalszym ciągu są tacy, jacy byli – nie ma tam żadnej agresji, nie ma gestów, które byłyby przesadzone.
Przestaje jeść. To jest takie więzienne. W więzieniu przed buntem poszczą. Nie byliście w więzieniu?
Nie.
To jeszcze nic straconego.
Czyli różowe okulary, w których tutaj przyszedł, nagle mu spadły?
Nie. On dalej chce je mieć na nosie. Ale Pan Bóg mu je zdejmuje, zatrzymując to, co się nazywa doznawaniem przyjemności duchowej. To jeszcze nie jest noc ciemna, to nie jest oschłość. To po prostu takie pierwsze zatrzymanie jego energii, jego przeżywania i jego doznań.
No i co?
Kryzys jest po to, żeby zostać albo odejść. Inaczej mówiąc: to zaproszenie do wyjścia ze sfery wirtualnej i zmierzenia się z realem, w którym ponoszę odpowiedzialność za swoje wybory, a nie zostaję w dość komfortowym zawieszeniu swoich decyzji. Wtedy przewidziane są następujące procedury: najpierw brat rozmawia z mistrzem nowicjatu, na którego wylewa kubeł pomyj. Jego żołądek musi się przestawić na naszą strawę duchową, a on jeszcze trawi to, co przyniósł ze świata. Więc wyrzuca to wszystko na mistrza nowicjatu, który powinien być takim człowiekiem jak ojciec Czesław Bartnik [wieloletni mistrz nowicjatu zakonu dominikanów – red.]. To najlepszy mistrz nowicjatu, jakiego znam. Naprawdę. Ani za bardzo emocjonalny, ani za bardzo zaangażowany, taki, powiedziałbym, neutralny. Mistrz nowicjatu nie może poklepać po plecach i powiedzieć: Nie przejmuj się, masz powołanie, ja cię podtrzymam.
A co powinien zrobić?
Poradzić mu, żeby wziął prysznic i się przespał. Może też zapytać, co mu się nie podoba. Nowicjusz oczywiście użyje argumentów duchowych z górnej półki. Czyli na przykład powie, że brat buldog chrząka w czasie lectio divina, czyli nie przeżywa. Wtedy my mówimy: Skąd wiesz, że nie przeżywa? Wszystko relatywizujemy i doprowadzamy go do czarnej rozpaczy. I po takiej rozmowie on albo sobie pójdzie, albo zostanie. Nie ma co żałować.
Nie należy walczyć o powołanie?
Ja jestem takim duchowym ślusarzem i uważam, że jeśli ktoś ma powołanie, to zostanie tak czy owak, zawalczy o nie, uczepi się ostatniej deski z roztrzaskanego okrętu swoich marzeń i będzie płynął do brzegu. A jeśli nie ma, to nawet przy wielkich tłumaczeniach i terapiach, przeciąganiu go na naszą stronę, wciąż będzie nieszczęśliwy. To tak, jakby się ożenił z kobietą, której nie kocha, bo matka mu powiedziała, że ta miłość kiedyś nadejdzie, więc czeka, miłość nie nadchodzi i on jest po prostu nieszczęśliwy.
Przeżył ojciec taki kryzys?
Oczywiście. Każdy przeżywa. Benedykt w swojej regule radzi, żeby nie uciekać od razu. To dobra intuicja. Ojcowie pustyni mówili to samo: Śpij, jedz, ale nie opuszczaj celi, nie uciekaj. Dlatego że wszystko, co cię spotyka, jest z Pana Boga. Możesz to przyjąć i się dowiedzieć, czy masz powołanie, bo przecież formacja jest po to, żeby je rozpoznać, sprawdzić, czy to twoje miejsce, bo może sobie coś wmówiłeś, chciałeś uroczyście okadzić swoje „lepsze ja" albo zrzucić z siebie odpowiedzialność za życie. Ten czas jest również po to, żeby się nauczyć grać na warunkach Boga. One są dość trudne, ponieważ polegają na zabiciu twojej pychy. Każdy powie: Ja jestem pyszny? Pan Bóg odpowie: Tak, jesteś pyszny. Jesteś strasznym egoistą, egocentrykiem. A reguła nie zgadza się na nasz egoizm i mówi: Musisz coś z tym zrobić. Wstawanie wcześnie rano służy też temu, by osłabić nasze myślenie, że w życiu duchowym wszystko musi być bardzo racjonalne, że człowiek musi być na przykład wypoczęty, żeby działać. Że muszę się wyspać, żeby coś napisać. A reguła mówi: Ale ty nie musisz pisać. Ty nie przyszedłeś tutaj, żeby pisać, tylko żeby oddawać Bogu chwałę przez spełnianie swoich najczęściej drobnych obowiązków.
W regule jest specjalny rozdział przewidziany dla księży wstępujących do zakonu. Pojawia się tam pytanie, które Jezus zadał Judaszowi w ogrodzie Oliwnym: Przyjacielu, po coś przyszedł? Przecież to jest niesamowite, prawda? I każdy z nas, kto ma już jakoś ukształtowaną osobowość, pewną duchową praktykę, jakąś przeszłość mniej lub bardziej chwalebną, musi sobie takie pytanie zadać: Po co tu przyszedłem? Odpowiedź na pytanie: po co, uzyskujemy przez eliminację fałszywych odpowiedzi, albo takich, które wydają się nam słuszne. Trzeba sobie zrobić po prostu listę. Przyszedłeś tutaj, żeby mieć spokój? Żeby pisać, czytać, być kimś znanym? Podziwianym za to, że wybrałeś takie surowe życie? Ktoś tyra i nikt go nie pochwali, a ty, gdy powiesz, że jesteś trapistą, to będzie coś?! Więc trzeba sobie zrobić listę i odpowiedzieć na pytania – oczywiście nie w ciągu jednego dnia, bo to troszeczkę trwa – po co tu jestem i co jest najważniejsze.
Jak brzmi pierwsza odpowiedź na liście?
Jestem tu po to, żeby wyzbyć się mojego fałszywego „ja", a ono nie znosi być podległe, więc najlepiej rozciągnąć je na siatce zakonnej reguły i uznać społeczność, która mnie przyjmuje, za środowisko mojego życia, mój mikrokosmos. Ja ją w jakiś sposób oczywiście tworzę, kształtuję, ale ona była przede mną. A Pan Bóg mówi jeszcze tak: Przyszedłeś tu po to, żeby czekać na Moje objawienia, będę ci dawał pożywienie w ilości, którą uznam za wystarczającą dla ciebie. Czasem będzie go więcej, czasem będzie mniej. Czasem cię pocieszę, czasem cię nie pocieszę.
A co jest najważniejsze?
Najważniejsze jest trwanie, wierność.
W jednej ze swoich książek napisał ojciec, że Pan Bóg to taki hak, który nas łapie i podciąga.
Tak, Pan Bóg podnosi nas w momencie, kiedy się tego nie spodziewamy. Mogę być w dołku i Pan Bóg mnie właśnie wtedy podciągnie. Dlaczego? Żebym zobaczył swoje życie z perspektywy ptaka. Jesteśmy za bardzo skupieni na detalu, dlatego Pan Bóg czasami podnosi nas do góry i mówi: Zobacz, jakie to jest piękne. Jacy ci bracia są piękni. Bo ja tego nie widzę. Dopiero kiedy On interweniuje, jestem w stanie spojrzeć i powiedzieć, że to rzeczywiście cudowna sprawa.
Ten detal to czasami praca, dom albo nasze obowiązki. Chyba dobrze, że się na tym skupiamy, prawda?
Pod warunkiem że nie przywiązujemy się za bardzo do myśli, że ma być tak, jak ja chcę. Pan Jezus mówi: Sprzedaj wszystko, co masz, rozdaj ubogim i pójdź za Mną. I widzimy młodzieńca, który odchodzi zasmucony. Bo my byśmy chcieli zachować wszystko i iść za Nim. Albo zachować co nieco na później. Kiedy byłem w nowicjacie u dominikanów, przełożony przywoływał historię mnicha, który zrezygnował ze wszystkiego, ale w klasztorze przywiązał się do dobrze zaostrzonego ołówka – to był jego ołówek i wara innym od niego! Jednym słowem – ofiarować i nic nie stracić. Oddać wszystko, ale terroryzować innych przez całe późniejsze życie drobnymi maniami, przyzwyczajeniami i upodobaniami. Trzeba wybrać. Inaczej się nie da. Nasze kłopoty biorą się stąd, że boimy się zaufać Panu Bogu. Mówimy do Niego: Uzdrów mnie, ale na moich warunkach, ja będę prowadził Twoją rękę chirurga.
No bo trudno jest zaufać Bogu, którego nie widzimy, którego obecności nawet nie czujemy, nie doświadczamy...
Ależ doświadczamy! Tylko że się tego wstydzimy. Zobaczcie, jest piękna jesień.
Jeśli komuś powiem, że Pan Bóg namalował to dla mnie, to on mi odpowie, że lekko przesadzam. Wiatr wieje i muska mnie po twarzy. Niby zwykły mistral. A dla mnie to gest Pana Boga. On nie ma innych środków niż kolory liści, podmuchy wiatru, śpiew ptaków. Kiedy koń zarży i położy mi łeb na ramieniu, uważam, że dzień nie jest stracony. Albo pies podejdzie i przytuli pysk do mojej ręki. Chcecie większych znaków? To szukajcie. Mnie te wystarczają.
PLUS MINUS
Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:
prenumerata.rp.pl/plusminus
tel. 800 12 01 95