Ludowa władza troszczyła się o muzykę, oczywiście, na swoich zasadach. Zorganizowany w 1955 roku gigantyczny, wielomiesięczny Festiwal Muzyki Polskiej składał się z ponad 250 imprez, w tym 163 koncertów symfonicznych. Wykonano 450 utworów, trzy czwarte z nich wyszło spod pióra żyjących kompozytorów. Rzecz jednak w tym, iż była to muzyka tworzona według ideologicznych zasad przejętych od Związku Radzieckiego. Podstawowym źródłem inspiracji dla twórców miały być folklor i tradycja, tak by utwory te były możliwe do zaakceptowania, jak to określano w partyjnych dokumentach, przez „najszerszy krąg mas".
W tym morzu muzyki wtórnej, banalnej, odciętej od nowych prądów ze świata rzadko zdarzały się rzeczy o głębszej wartości, skomponowane przez Grażynę Bacewicz czy Witolda Lutosławskiego. Twórcy tej klasy, co oni, obdarzeni talentem niezależnym od nakazów władz, woleli się jednak nie wychylać, często skazani na koncertowy niebyt. Gdy I Symfonię Witolda Lutosławskiego minister kultury Włodzimierz Sokorski zrecenzował ze stalinowskim wdziękiem, sugerując, że jej twórcę należałoby wrzucić pod tramwaj – kompozytor schronił się w Polskim Radiu, gdzie zaczął tworzyć wspaniałe, nowatorskie piosenki dziecięce. Dla zarobku pisał też pod pseudonimem popularne przeboje, a fakt ten starał się ukrywać do końca życia.
Właśnie w takiej sytuacji polityczno-artystycznej dwaj młodzi kompozytorzy Tadeusz Baird i Kazimierz Serocki wpadli na szalony, wydawało się, pomysł stworzenia nowego festiwalu, który jak postulowali, „dawałby możliwość dokonywania interesujących porównań współczesnej polskiej twórczości z twórczością innych narodów". W tym twierdzeniu ukryty był haczyk, na który dały się złapać władze. Nowy festiwal w myśl założeń miał być okazją do skonfrontowania dorobku Wschodu i Zachodu. Oczywiście kryło się w tym również założenie, że z tej konfrontacji to my wyjdziemy zwycięsko.
Bratnia pomoc i upadli nowatorzy
Inicjatywa Związku Kompozytorów Polskich musiała oczywiście uzyskać aprobatę ministerstwa, a przede wszystkim partii, bo to ona decydowała o każdej dziedzinie życia w kraju. Szczęśliwy traf sprawił, że taką decyzję podjął sam Bolesław Bierut.
– Składaliśmy rozmaite pisma do ministerstwa, do rządu, ale mówiono nam, że nie ma pieniędzy, że musimy poczekać – wspominał po latach ówczesny prezes ZKP Kazimierz Sikorski. – Ale było przyjęcie u Bieruta w Belwederze i mnie koledzy namówili, żebym wtedy z nim porozmawiał. Poprosiłem jakiegoś tam adiutanta, że chcę parę minut porozmawiać z prezydentem. A on: „To ja zamelduję i dam znać, jak będzie wolny". I rzeczywiście niedługo potem nas zawołał. Rozmowa trwała krótko, może 15 minut, na stojąco. Powiedziałem, że chcemy stworzyć stały festiwal muzyki współczesnej, wszechświatowej, nie tylko polskiej. A on odpowiedział: „O, to ciekawe. Niech będzie taka konfrontacja Wschód–Zachód. Niech oni pokażą, co oni mają, a my im pokażemy, co my mamy. Proszę zadzwonić za dwa–trzy dni i dam odpowiedź". Ale zadzwoniono do mnie już nazajutrz, że ministerstwo zatwierdza projekt.