Łódź zrewitalizowana. Tylko mieszkańcy nie wrócą

Dłużnicy z ulicy Włókienniczej w Łodzi dostali przed rewitalizacją mieszkania socjalne rozrzucone po całym mieście. Czemu nie można było ich ulokować w strefie rewitalizacji? Urzędnicy mówią: – Włożyliśmy masę pieniędzy w remont, teraz są to lepsze mieszkania, z normalnym czynszem, a więc dłużników i tak nie stać na nie.

Publikacja: 31.07.2020 18:00

Łódź zrewitalizowana. Tylko mieszkańcy nie wrócą

Foto: PAP, Grzegorz Michałowski

Statystyką można manipulować. Za pomocą odpowiednio dobranych danych da się udowodnić lub obalić każdą niemal tezę. Statystyka opiera się jednak na faktach, a o tych dżentelmeni dyskutować nie powinni.

W ostatnich dniach grudnia 1991 roku łódzka Solidarność opublikowała ulotkę „Dlaczego strajkujemy". Nie ma w niej słowa komentarza czy próby merytorycznego uzasadnienia tytułowej kwestii. Są liczby i procenty. Mimo to lektura przypomina horror.

Największe wrażenie robi część poświęcona ochronie zdrowia. W Łódzkiem jest najwyższy w Polsce wskaźnik zgonów i najniższy przyrost naturalny (wynosi minus 4,1 promila przy średniej krajowej plus 3,7). Równie alarmujące są dane zawarte w rozdziałach poświęconych mieszkalnictwu (między innymi ostatnie miejsce w Polsce pod względem wyposażenia w łazienki), wynagrodzeniom (przeciętny zarobek nie przekracza dziewięćdziesięciu procent średniego krajowego) czy ekologii (zero procent oczyszczanych ścieków komunalnych przy sześćdziesięciu procentach oczyszczanych średnio w całym kraju).

Dyskusyjne wydaje się, czy to te akurat dane pchnęły łódzki zarząd regionu do podjęcia decyzji o strajku generalnym, jasne jest natomiast, że zawarty w nich obraz można określić jako stan krytyczny. Ten z kolei podjęcie protestu wyjaśnia.




***

Rynek wschodni, na który szła lwia część produkcji miejscowego przemysłu lekkiego, upadł jeszcze pod koniec lat osiemdziesiątych. Od tamtej pory produkcja łódzkiego przemysłu systematycznie spadała. Przestawienie się na eksport do krajów zachodnich okazało się niełatwe: fabryki były przestarzałe i przyzwyczajone do długich serii. Na dodatek Zachód nałożył na nasze tekstylia wysokie cła i ustanowił kontyngenty. Gwałtownie skurczył się też rynek wewnętrzny. Wraz ze spadkiem produkcji rosło bezrobocie.

Co najdziwniejsze, przez kilka lat rządów solidarnościowych nie wprowadzono w życie żadnego programu ani dla Łodzi, ani dla przemysłu lekkiego, choć co rusz takie programy dla innych regionów i branż powstawały. Po koniec 1991 roku przyjechali tutaj premier Jan Krzysztof Bielecki i minister przemysłu i handlu Henryka Bochniarz. Zapowiedzieli upadek dwudziestu procent łódzkich zakładów. Nie wymienili, których konkretnie, więc blady strach padł na wszystkie. Zanim zaczęto coś w tej sprawie robić, oboje nie piastowali już jednak swoich stanowisk.

Oczywiście wniosek, że wszystko, co złe dla Łodzi, zaczęło się po czerwcu 1989 roku, byłby absurdalny. Dzisiejszy stan rzeczy to dziedzictwo pierwszych powojennych pięciolatek – stworzenia przemysłowej monokultury, sfeminizowania łódzkiego przemysłu.

Minister pracy i polityki socjalnej Jacek Kuroń stwierdził niedawno w „Gazecie Wyborczej", że presja strajkujących na polityków jest i uzasadniona, i pożyteczna, bo zmusza władze do podejmowania działań restrukturyzacyjnych. Zgoda rządu na utworzenie urzędu pełnomocnika do spraw restrukturyzacji Łodzi, udzielona na kilka dni przed zaplanowanym terminem strajku generalnego, zdaje się potwierdzać te słowa. Henryk Formicki, wiceprzewodniczący Zarządu Regionu łódzkiej Solidarności, uważa, że w przypadku niepowodzenia obecnych rozmów z rządem Łodzi nie da się już uratować. Będzie można najwyżej otoczyć ją drutem kolczastym, umieszczając napisy ostrzegawcze: „Wstęp wzbroniony. Nieudany eksperyment kolejnych rządów".

Styczeń 1992

(...)

****

Fragment reportażu „Kamienica"

Pod ósemką mieszkała Dorota

Pamięta starą Włókienniczą. Bruk na ulicach. Wozy z sianem do sienników. Żydów, którzy przyjeżdżali wspominać i oglądać kamienicę. Dwa warzywniaki, skup butelek, bar Golonka. Handel wódką też pamięta. Ale spokojny. Jak panowie już popili, to grzecznie szli do domów. A jak sąsiadka ich obsobaczyła, to jeszcze dziękowali i kłaniali się w pas.

A ilu umarło? Dorota wspominała ostatnio – Boże, tego nie ma, tego nie ma, ten też umarł.

Jej rok po roku zmarli dziadek, babcia i w końcu mama, jeszcze przed pięćdziesiątką. Dorota została sama. Mając dziewiętnaście lat, wypatrywała już w zakładach 1 maja, czy się nici nie zrywają.

Amant spoza Łodzi zostawił ją z dwójką dzieci. Dorota szła do fabryki na noc, a trzyletni syn i czteroletnia córka zostawali sami. Córka zawsze grzeczna, syn kawał cholery. Ze szkoły wracał bez plecaka, bez kurtki.

Jak fabrykę zamknęli, dla Doroty w pośredniaku nie mieli żadnej oferty. Zbierała truskawki, sprzątała na czarno, szyła worki na ziemniaki albo chusty pod szyję dla kobiet. Musiała na tych chustach malować grochy, aż się zatruła farbą.

Człowiek kombinuje: dać dzieciom jeść czy czynsz opłacić? Spać nie mogła, śnił jej się ten dług. Do dzisiaj się budzi. Wie, że długu do śmierci się nie pozbędzie.

Dorota opowiada, dopijając wojaka na nowym podwórku. Wpadli starzy sąsiedzi z Włókienniczej, wpadł też syn, który niedługo ma wyjechać za granicę. Warczy do matki:

– Za to, co zrobiłaś, nie chcę cię znać. Rozumiesz? – Ładuje się na górę, po chwili wychodzi obładowany torbami z Biedronki.

Syn jej się nie udał. Dwa lata przesiedział. Niech sobie teraz sam radzi.

Spodnie, a raczej portfel, ona w domu nosi. Córka zostaje w domu z wnukami albo pracuje społecznie, żeby odrobić dług. A Dorota od pięciu lat dzień w dzień melduje się o piątej rano w urzędniczym biurowcu. Za najniższą krajową całą klatkę sprząta sama. Czternaście pięter! Jak zejdzie z góry na dół, to już nie pamięta, jak się nazywa.

Niedługo idzie do drugiej pracy. Też sprzątanie, ale na popołudnie. Robotę skończy o dwudziestej pierwszej. Zobaczy, ile tak wytrzyma od świtu do nocy.

W ostatnich latach źle się zrobiło na Włókienniczej. Przez dopalacze. Dorota pierwszy raz bała się swojej ulicy. Z radością przyjęła wyprowadzkę, choć wyrzucili ją na Górną, a córka tramwajem woziła dzieciaki godzinę do szkoły.

Jak w urzędzie Dorota mówiła, że jest z Włókienniczej, to się na nią patrzyli jak na gorszy sort. Teraz się nie boi mówić, gdzie mieszka. Nowe mieszkanie ładne, z zielenią za oknem, więc same plusy. Tylko jak czasami człowiek przejdzie Włókienniczą, to aż serducho boli.

***

– Naszym celem jest uchronienie przed ostateczną degradacją centrów miast – mówi Donald Tusk w hali łódzkiego EC1. Łódź jest według premiera „najbardziej dramatycznym przykładem tego problemu".

Dlatego rząd sięgnie po dwadzieścia pięć miliardów z Unii na rewitalizację.

Jest wrzesień 2013 roku, a Łódź walczy o organizację międzynarodowej wystawy Expo. Tematem tej edycji imprezy ma być właśnie rewitalizacja.

Do tej pory słowo na „R" oznaczało w Polsce betonowanie za pieniądze z Unii Europejskiej jakichś ryneczków. Teraz ma stać się tym, czym być powinno – zmianą społeczną. Unijne dyrektywy stawiają sprawę jasno: chcesz pieniędzy – zainwestuj w ludzi.

Hanna Gill-Piątek, łódzka społeczniczka, na rewitalizacji zjadła zęby.

– Do świetlicy Krytyki Politycznej przywoziliśmy Andreasa Billerata i Wojciecha Kłosowskiego, ekspertów od rewitalizacji. Urzędnicy przychodzili posłuchać. Po pracy, prywatnie.

Gill-Piątek dostaje z biura prezydenta miasta zaproszenie na urzędniczy pokład.

– Powiedziałam im: OK, tylko że będę z wami do pierwszej eksmisji z powodu rewitalizacji.

Zaproszenie dostaje też społecznik Jarosław Ogrodowski, który ma już doświadczenie przy rewitalizacji Księżego Młyna – dzielnicy dziewiętnastowiecznych famułów.

Hanna Gill-Piątek:

– Jak przyszliśmy do urzędu, to nasz kierownik sprawdzał, co to jest rewitalizacja, na Wikipedii.

Magistrat wyznacza dwadzieścia zdegradowanych obszarów, na które ma spłynąć deszcz pieniędzy. Osiem jest priorytetowych, w tym Włókiennicza. Zadanie Hanny Gill-Piątek i Jarosława Ogrodowskiego: przygotować pilotaż, czyli wytyczne, które pozwolą poprowadzić rewitalizację. Piszą jedenaście analiz, inwentaryzują kamienice, przygotowują programy edukacyjne dla dzieciaków i mikrogranty dla dorosłych. Organizują dwieście osiemdziesiąt spotkań sąsiedzkich. Niech mieszkańcy wiedzą, o co chodzi w tej rewitalizacji.

Jarosław Ogrodowski:

– Pierwsza rzecz na Włókienniczej. Idziemy po bramach, zagadujemy do staruszków wyglądających z okna, prosimy dzieciaki: pokażecie nam podwórko? Trzydzieści razy bardziej wolałem rozmawiać z mieszkańcami, niż iść na kolejne spotkanie u architekta miasta.

Tymczasem okazuje się, że Expo jednak nie odbędzie się w Łodzi, a z dwudziestu pięciu unijnych miliardów zostaje sześćset pięćdziesiąt milionów. Drugie tyle Łódź dołoży sama. Ustawa o rewitalizacji przechodzi w Sejmie, a w Łodzi zaczynają się wyprowadzki z odnawianych terenów. Nie wszyscy wrócą. Powrotu nie mają wieloletni dłużnicy. Na Włókienniczej to prawie połowa.

Ogrodowski:

– Ile my bojów stoczyliśmy z mieszkaniówką na temat tego, kto może wrócić do tych odnowionych kamienic.

Hanna Gill-Piątek:

– Niby były jakieś konsultacje, komisje, a i tak wszystkie decyzje podejmował komitet sterujący. Czyli prawa ręka pani prezydent do spółki z architektem miejskim i dyrektorem od inwestycji. Ludzie od remontów, nie znają miasta. Przykład: rozmawiamy o pasażu Schillera. Tłumaczę, że tego a tego nie można zrobić, bo przecież tam jest murek. Murek przy Orlenie, kultowe miejsce, każdy łodzianin pił tam raz w życiu wino. Ci goście nie mieli pojęcia, o czym mówię.

Komitet decyduje na przykład o przyszłości robotniczych kamienic przy Ogrodowej, naprzeciwko Manufaktury.

Hanna Gill-Piątek:

– Staraliśmy się zachęcić mieszkańców famuł, żeby przyszli na konsultacje. Byli bardzo zainteresowani. Jak dostali już nowe mieszkania, to jedna urzędnicza decyzja przesądziła o tym, że na Ogrodową nie wrócą. Robotnicze kwatery zamienią się w hostel i biura.

Jarosław Ogrodowski:

– Jak tylko miasto dostało pieniądze z Unii, straciło nami zainteresowanie.

Hanna Gill-Piątek dotrzymała słowa. Zwolniła się, kiedy miasto eksmitowało mieszkańców z kamienicy przy ulicy Składowej.

– Starsza kobieta, niepełnosprawna intelektualnie. Komornik w asyście policji przyszedł, przeczytał jej prawa, zapytał, czy ma gdzie pójść, wystawił ją na klatkę. Sąsiedzi polecieli do prasy i oprotestowali decyzję. A ja poczułam, że to nie ma sensu.

Urzędnicy tłumaczą:

– Społecznicy nie rozumieją urzędu. Zamiast pracować, uprawiali politykę, bo planują start w wyborach (Gill-Piątek parę lat później zostanie posłanką lewicy). Chcieli awansować, nie wiadomo ile zarabiać, a nawet nie mieli studiów wyższych.

Ten ostatni argument Ogrodowskiego śmieszy, bo najbliższym współpracownikom pani prezydent brak studiów w awansie nie przeszkadzał.

Hanna Gill-Piątek inaczej tłumaczy swoje odejście:

– To nie jest rewitalizacja. To jest pomieszanie skansenu z Disneylandem. Zostaje ładna skorupa, scena do festiwalu światła.

***

Pod dziesiątką mieszkała Jadwiga.

Na Włókienniczej była ciałem obcym. Dziesięć lat to na tej ulicy nie jest długo. Drzwi jej podpalili, klamkę ukradli, wyskoczyli do niej z łapami, prawie pobili. Na podwórku picie, wycie, awantury. Po wódkę nie musieli latać, melinę mieli na klatce. Prąd płaciły może ze dwie rodziny. Jak przyjeżdżali z elektrowni, to cała klatka schodziła patrzeć: kogo tam dzisiaj wytną? Nie minął tydzień i znów wszyscy mieli prąd podłączony na lewo.

Jak wejdziesz między wrony, musisz krakać jak one. Jadwiga, zwykle spokojna bibliotekarka, poprosiła kogo trzeba, żeby porozmawiał z sąsiadami. Kogo? Dość powiedzieć, że ma trzy córki i trzech zięciów, którzy też się wychowywali w okolicy. Zięć przytakuje:

– Jak była stara gwardia, to wychodził jeden, drugi, dali sobie po mordzie i koniec. A teraz dziesięciu na jednego napada.

W nowym mieszkaniu Jadwiga ma łazienkę i centralne. I ogrodzone podwórko. Za żadne skarby by nie wróciła.



***

Na Włókienniczej do remontu przeznaczono trzynaście kamienic. Wszystkie dostaną centralne ogrzewanie, kanalizację i wodę. Ulica zamieni się w woonerf – pasażo-jezdnię o spowolnionym ruchu pojazdów, wybrukowaną kolorową kostką, która ułoży się w artystyczną kompozycję. Do tego mnóstwo zieleni, plac zabaw, stojaki rowerowe i fontanna.

Tylko mieszkańcy nie wrócą. Prawie nikt nie zamieszka z powrotem w swojej okolicy. Przynajmniej nikt z obszaru pierwszego, czyli z Włókienniczej i przyległości. Na innych obszarach ma być lepiej.

Ci, którzy przez lata płacili czynsz, mieli drogę otwartą, ale wrócić nie chcieli. Dostali świeżo wyremontowane mieszkania komunalne. Pierwszy raz mają centralne i bieżącą wodę. Nie chcą się przeprowadzać drugi raz w ciągu paru lat. Marcin Obijalski, przez lata dyrektor biura rewitalizacji, mówi, że trudno się lokatorom dziwić. Przecież siłą ich nie zmuszą do powrotu.

A ci, którzy nie płacili, nie wrócą wcale. Dlaczego? Katarzyna Dyzio z magistratu wyjaśnia:

– Zgodnie z ustawą o rewitalizacji mieszkańcy wracają do swoich mieszkań na podstawie „istniejącego stosunku prawnego". A długotrwali dłużnicy albo osoby, które zajęły mieszkanie na dziko, nie mają żadnego „stosunku prawnego" do lokalu.

– Hola, hola – wołają społecznicy. – To nie takie proste.

– Dla części prawników dłużnicy bez umowy są jednak lokatorami. Wystarczy, że zamieszkują dany obszar. Urząd Miasta interpretuje przepisy inaczej – mówi Hanna Gill-Piątek.

Ale nawet jeśli przyjąć argumentację urzędników, nadal nie wiadomo, dlaczego starzy mieszkańcy nie mogą na Włókienniczą wrócić. Przecież część wyremontowanych mieszkań miasto mogłoby przeznaczyć na lokale do najmu socjalnego.

Jaka jest różnica? Osoba z niskimi dochodami ma prawo do komunalnego mieszkania od miasta. Ale jeśli długo nie płaci czynszu, miasto może ją tego mieszkania pozbawić. Przed eksmisją na bruk chroni prawo. Sąd może przyznać dłużnikom lokal do najmu socjalnego, o mniejszym metrażu i czynszu, i zwykle też o obniżonym standardzie. Takie lokale z automatu należą się matkom z dziećmi, emerytom, osobom z niepełnosprawnościami czy bezrobotnym. Wszyscy dłużnicy z Włókienki dostali mieszkania socjalne, tyle tylko, że rozrzucone po całym mieście. Czemu nie można było ich ulokować w strefie rewitalizacji? Urzędnicy mówią:

– Włożyliśmy masę pieniędzy w remont, teraz są to lepsze mieszkania, z normalnym czynszem, a więc dłużników i tak nie stać na nie.

– To wymówka. Magistrat mógłby stosować choćby czynsz kroczący, czyli stopniowe podnoszenie opłaty przez lata. Dotujemy komunikację; nie rozumiem, dlaczego nie możemy dokładać do mieszkalnictwa? – zastanawia się Jarosław Ogrodowski.

Dlaczego? Odpowiedzi poszukajmy między wierszami.

Już w 2012 roku w polityce mieszkaniowej Łodzi zapisano, by lokale socjalne zostały umieszczone poza centrum miasta.

Hanna Zdanowska wyjaśnia, że na Włókienniczej będą mieszkania dla najbardziej potrzebujących. Urzędnikom zależy, żeby ludzie o różnej zasobności portfela mieszkali razem w centrum. Ale poprzedni lokatorzy nie mają na Włókienniczej miejsca. Nie można pozwolić, by do odnowionych mieszkań wrócili ci, którzy nie będą płacić, powyrywają krany, wszystko poniszczą.

Jarosław Ogrodowski:

– Architekt miasta Marek Janiak wprost mówił, że chodzi o to, by do centrum przeprowadzili się „luminarze i faceci z grubymi portfelami".

Katarzyna Dyzio:

– Nie mamy podstaw przyznawać mieszkania o podwyższonym standardzie osobie, która bezprawnie zajmowała lokal przez dziesięć lat i nigdy nie płaciła czynszu. Zadłużenie na Włókienniczej było ogromne. Tam była cała kultura niepłacenia. Nie umiałabym logicznie wytłumaczyć osobie, która całe życie płaci sumiennie czynsz, dlaczego notoryczny dłużnik wraca do odnowionego mieszkania. Dłużnicy, którzy mają wysoki standard życia i mimo to nie płacą, zabierają pieniądze z naszych podatków. Oszukują. Mnie to boli.

Sierpień 2019. 

Wojciech Górecki pracuje w Ośrodku Studiów Wschodnich im. Marka Karpia w Warszawie. Jest reporterem, specjalizuje się w tematyce Kaukazu i Azji Centralnej. Współpracował m.in. z „Rzeczpospolitą". Bartosz Józefiak jest absolwentem Polskiej Szkoły Reportażu. Współpracuje z „Dużym Formatem" i „Tygodnikiem Powszechnym".

Fragment książki Wojciecha Góreckiego i Bartosza Józefiaka „Łódź. Miasto po przejściach", która ukaże się za kilka dni nakładem Wydawnictwa Czarne, Wołowiec 2020

Tytuł i śródtytuły pochodzą od redakcji

Statystyką można manipulować. Za pomocą odpowiednio dobranych danych da się udowodnić lub obalić każdą niemal tezę. Statystyka opiera się jednak na faktach, a o tych dżentelmeni dyskutować nie powinni.

W ostatnich dniach grudnia 1991 roku łódzka Solidarność opublikowała ulotkę „Dlaczego strajkujemy". Nie ma w niej słowa komentarza czy próby merytorycznego uzasadnienia tytułowej kwestii. Są liczby i procenty. Mimo to lektura przypomina horror.

Pozostało 98% artykułu
Plus Minus
Kiedy będzie następna powódź w Polsce? Klimatolog odpowiada, o co musimy zadbać
Plus Minus
Filmowy „Reagan” to lukrowana laurka, ale widzowie w USA go pokochali
Plus Minus
W walce rządu z powodzią PiS kibicuje powodzi
Plus Minus
Aleksander Hall: Polska jest nieustannie dzielona. Robi to Donald Tusk i robi to PiS
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Prof. Marcin Matczak: PSL i Trzecia Droga w swym konserwatyzmie są bardziej szczere niż PiS