Teraz niestety jest w Chinach normalnie

Komunistyczna Partia Chin i chciwy biznes z Zachodu weszły w sojusz. Egoizm, cynizm i zysk na pierwszym miejscu – to jest trójca, która najlepiej określa tę współpracę - mówi Yang Lian, chiński poeta na emigracji, laureat Nagrody Herberta.

Publikacja: 16.08.2024 17:00

Teraz niestety jest w Chinach normalnie

Foto: materiały prasowe

Plus Minus: Dorastał pan w epoce rządów Mao Zedonga, wrogiej wobec twórczości artystycznej, zwłaszcza tej tradycyjnej. Jak w takich warunkach kształtowała się u młodego człowieka wrażliwość na sztukę?

Dorastałem wśród intelektualistów. Mój ojciec był miłośnikiem klasycznej poezji chińskiej i kiedy miałem siedem–osiem lat, zachęcał mnie albo może nawet zmuszał, żebym uczył się na pamięć tradycyjnych wierszy. Jak można się domyślić, w tamtym czasie nie znosiłem poezji. Co wieczór przy kolacji ojciec zagajał: „To może teraz pora na jakiś wiersz?”. O mój Boże – myślałem…

Koszmar się spełnił.

Zatem od najmłodszych lat, chcąc nie chcąc, znałem klasyczną poezję chińską i recytowałem ją z pamięci. Nie miałem pojęcia, o czym ona opowiada, ale bardzo wyraźnie zapamiętałem muzykę tego języka. Jeszcze wtedy nie wiedziałem, że ta melodia zostanie zaszczepiona we mnie już na zawsze. Później, kiedy doświadczyłem na własnej skórze rewolucji kulturalnej i zostałem wysłany na prowincję – tak jak wielu młodych ludzi w tamtych czasach – doświadczyłem, co to znaczy „prawdziwe życie” w Chinach w latach 70. To były straszne czasy. Wtedy też zacząłem pisać swoje pierwsze wiersze. Początki były bardzo infantylnie, ale z czasem, powoli, życie i twórczość zaczęły się schodzić w jedną ścieżkę. A kiedy już na serio stałem się poetą, to te odległe wspomnienia i melodia chińskiego języka, tej klasycznej poezji, zaczęła do mnie wracać i oddziaływać na to, co tworzyłem. Wtedy też wreszcie zacząłem rozumieć tę przepiękną poezję. Jednocześnie pojąłem, że nie mogę pisać poezji w formule prozatorskiej albo eseistycznej, potrzebowałem języka rozbudowanego, a zarazem precyzyjnego, tak żeby oddać moje głębsze uczucia i myśli.

Czyli edukacja rodzinna.

Moje pokolenie nie poznało klasyki w szkole. Od 1966 r. trwała rewolucja kulturalna i nie było żadnej szkoły. Wszystkie zostały zamknięte i tylko w nielicznych placówkach wykładano ideologię polityczną Mao Zedonga. Zresztą, on także tworzył poezję… Paradoksalnie pisał je w klasycznej manierze, podczas gdy całą klasykę uznał za skończoną, nadawała się według niego na śmietnik. Przyjęto, że potrzebujemy nowego państwa, nowej kultury, nowego społeczeństwa i trzeba było zbudować nowego człowieka. Nie było więc żadnego śladu po klasycznej poezji chińskiej i tylko twórczość Mao, oficjalne eseje wymierzone przeciwko imperializmowi, Stanom Zjednoczonym, a także przeciwko sowieckiej Rosji – bo ich też traktowali jak wrogów – można było czytać jako oficjalnie aprobowaną literaturę.

Czy to było bezpieczne, aby kultywować klasyczną poezję w domu?

Nie było innego miejsca, by ją poznać, niż dom rodzinny. Tym bardziej że ta twórczość była popularna do tego stopnia, że większość ludzi ze starszego pokolenia znało te wiersze na pamięć. Nie trzeba było mieć ich na piśmie. To pokazuje, że nie da się zakazać poezji, która żyje w języku. Ale publicznie poezja klasyczna nie istniała.

Mówi się o panu jako o poecie politycznym. Jak pan do tego podchodzi?

Nie piszę tylko poezji politycznej, ale faktycznie – polityka jest obecna w moim życiu nieustannie. I niezależnie do tego, o czym piszę, czy będzie to natura, krajobrazy, rzeki, to i tak polityka wróci do pisanych wierszy wraz z moim życiem. Poezja i polityka – one obydwie są głęboko zakorzenione w moim doświadczeniu. Zacząłem tworzyć w czasie rewolucji kulturalnej i wtedy też zaangażowałem się politycznie. W 1976 r. zacząłem pisać do podziemnego magazynu, a potem w 1983 r. mój wiersz przysporzył mi sporo kłopotów, właśnie natury politycznej, został skrytykowany w oficjalnym państwowym piśmie. Potem był rok 1989 r. i przymusowe wygnanie. Gdybym chciał się nazwać poetą politycznym, to nie w tym znaczeniu, że moja poezja może być wykorzystana przez jakąś propagandę, z jednej czy drugiej strony. Bo poezja nie powinna być bronią, z której się strzela do kogoś. Poezja powinna być przede wszystkim celem. Chodzi o głębsze zrozumienie siebie samego, zgłębianie naszego człowieczeństwa. I w tym sensie poezja jest czymś dużo głębszym niż polityka.

Czytaj więcej

„Brygada”: Bagietki i bagiety

W pańskiej biografii jest kilka zwrotów akcji. Pierwszy to chyba 1976 rok.

Był to ostatni rok trwania rewolucji kulturalnej, a zarazem rok, w którym zmarła moja matka w wieku zaledwie 50 lat. W tamtym czasie zacząłem właśnie pisać te swoje pierwsze, naiwne wiersze. Była dla mnie bardzo ważną postacią, pisałem do niej listy przez całe życie i w zasadzie była dla mnie najbliższą osobą. Zmarła nagle, na zawał serca. Straciłem wtedy jedyną osobę, z którą tak naprawdę mogłem porozmawiać o swoich sprawach i problemach. Tamtego roku, kiedy próbowałem ciągle pisać i wychodziło mi to dziecinnie, spróbowałem zrobić to inaczej. Postanowiłem zastępować te nasze rozmowy z matką właśnie poprzez pisanie poezji. Tak jakby to ona miała być jej pierwszym odbiorcą. Potrzebowałem się wyrazić, zwierzyć, porozmawiać, a nie miałem już takiego odbiorcy jak dawniej. Musiałem więc go sobie wyobrazić. Wtedy ta moja poezja powoli stawała się bardziej skupiona i dojrzalsza.

W jakich czasach pan debiutował?

Zacząłem pisać w latach 70., to był jeszcze trudny okres, ale już lata 80. to była dekada, w której ludzie zaczęli analizować czasy rewolucji kulturalnej. Zastanawiano się, kto jest odpowiedzialny za tę katastrofę. Jak można było tak bardzo się zatracić, próbować odciąć od swojej tożsamości, korzeni, odrzucić człowieczeństwo? Dlaczego społeczeństwo dało się wepchnąć w coś takiego, że wszyscy daliśmy się zatopić. I wraz z tymi przemyśleniami począł narastać gniew. Jednocześnie nazywam ten czas dekadą poezji w Chinach. Wtedy ufundowała się także moja autorska poezja. Jeszcze nie wiedziałem, że wyjadę z Chin i będę poetą na wygnaniu, ale przygotowywałem się niejako na to, czemu potem musiałem stawić czoła. Chińska tożsamość stała się wtedy moją osią, moim korzeniem, moim słownikiem i przewodnikiem.

Kolejny zwrot akcji to rok 1983.

Wówczas to w Chinach ożywił się ruch polityczny pod szyldem oczyszczenia duchowego brudu. Pojawiały się teksty, które analizowały sytuację w kraju, gdzie szukano złych, „burżuazyjnych” wpływów z Zachodu, także wewnątrz partii. Chciano się pozbyć tych ludzi. Nie chodziło nawet o uciszenie naszych środowisk, ale po prostu o wsadzenie nas do więzień. Mój wiersz „Norlang” (nazwa wodospadu w Tybecie – red.) został wprost uznany za przykład „skażenia” w poezji. Polityczne reperkusje dotknęły twórców i po raz pierwszy poczułem się osobiście zagrożony. Aczkolwiek gdyby coś takiego wydarzyło się w czasie rewolucji kulturalnej, to skończyłoby się dużo gorzej – egzekucją, obozem koncentracyjnym lub co najmniej aresztem. Ale na szczęście to były już lata 80. i sytuacja się zmieniła, pojawiły się pierwsze głosy ze środowisk liberalnych o potrzebie reform.

I wtedy nadchodzi tragiczny rok 1989.

Kiedy wydarzyła się masakra na placu Tiananmen, nie było mnie w Pekinie. Wyjechałem akurat na Uniwersytet w Auckland do Nowej Zelandii. Już w kwietniu 1989 r., kiedy ludzie zaczęli wychodzić na ulice, wiedziałem, że dzieje się coś ważnego w Chinach. Sytuacja robiła się coraz bardziej napięta. Śledziłem wszystko z uwagą, bo od dłuższego czasu panowała swoista odwilż i wśród moich znajomych dominowało przekonanie, że klimat dla zmian politycznych w kraju będzie się tylko ocieplał. Rozumieliśmy, że to, co się wydarzyło w poprzednich dekadach, było konsekwencją politycznego systemu, jaki panował w kraju, i nie powinno być do tego powrotu. Nie tylko młodzi intelektualiści, ale wielu zwykłych ludzi w kraju doszło do miejsca, w którym oczekiwali zmian, i zaczęli wychodzić na ulice. Kiedy rozpoczęła się masakra, wielu było zaskoczonych, ale ja nie byłem zdziwiony w ogóle. Napisałem nawet wiersz pt. „1989”, który kończyłem frazą „To był bez wątpienia idealnie zwyczajny rok”. Mój bliski znajomy spytał mnie: Jak to zwyczajny rok? Jak możesz tak myśleć? A dla mnie to była wręcz logiczna konsekwencja tego, co przez dekady działo się w Chinach. Wtedy właśnie, w październiku 1989 r., kiedy zaczęły się represje, wzmocniła się cenzura, podjąłem decyzję o pozostaniu za granicą.

Potem jednak zaczął pan znów jeździć do Chin.

Po 1989 r. moje książki zostały zakazane w kraju, a ja żyłem z wykładów i odczytów, uczestnicząc w programach i stypendiach na całym świecie. Jednak w 1993 r. mój paszport stracił ważność. Byłem wówczas w Nowej Zelandii i czekały na mnie zaproszenia do Berlina oraz USA, więc potrzebowałem dokumentów, aby bez przeszkód podróżować. Poszedłem więc do ambasady chińskiej w australijskiej Canberze i mówię: potrzebuję odnowić swój paszport. Pracownik ambasady poszedł gdzieś z moim dokumentem, po czym wrócił i mówi: „My bardzo dobrze pana znamy, panie Yang. Najpierw musi pan nam wytłumaczyć wiele rzeczy”. Odpowiedziałem im: „Czy to ja powinienem się wam tłumaczyć, czy może to wy powinniście się wytłumaczyć przede mną?!”. Z takim nastawieniem było wiadomo, że nie będzie łatwo. „Jak pan w ten sposób się zachowuje, to nie ma mowy o paszporcie”. Miałem wówczas stypendium w Auckland, a więc i prawo do tego, by starać się o pozwolenie na pracę oraz prawo stałego pobytu. Poszedłem więc do ambasady Nowej Zelandii i powiedziałem im, że potrzebuję jakichś dokumentów. A że w tamtym czasie nawiązałem kontakty międzynarodowe z różnymi środowiskami poetyckimi, m.in. z Allenem Ginsbergiem i innymi, którzy wsparli mnie publicznie, naciskając na władze Nowej Zelandii, by pomogły mnie i mojej żonie w tej trudnej sytuacji. W odpowiedzi władze nowozelandzkie podjęły szczęśliwą dla nas decyzję, abym wraz z żoną otrzymał obywatelstwo tego kraju. Zatem od 1993 r. nie byłem już uzależniony od chińskiej dyplomacji. Jednak pewnego razu w czasie podróży miałem przesiadkę w Hongkongu i Chiny były tak blisko, na wyciągnięcie ręki… Dlaczego by nie spróbować zdobyć chińskiej wizy turystycznej – myślę sobie. To były czasy przed internetem, wszystkie wnioski i podania wypełniało się na papierze. Poszedłem więc do biura podróży i mówię: jestem Nowozelandczykiem i chciałbym zwiedzić Chiny, potrzebuję wizy. Wypełniłem formularz, ale zamieniłem we wniosku jedną literę w swoim nazwisku, różnica była tak drobna w chińskim alfabecie, że była trudno dostrzegalna dla obcokrajowca. Dostałem wizę i pojechaliśmy w podróż.

Chińskie władze nie zorientowały się, z kim mają do czynienia?

Na początku nie, ale to nie trwało długo. Potem już, za każdym razem gdy przylatywałem do Chin i włączałem swój chiński numer komórkowy, po dwóch minutach dzwoniły do mnie służby: „Panie Yang, witamy ponownie”. Co oczywiście oznaczało: „Obserwujemy cię”. Godziłem się na to i nieszczególnie się tym przejmowałem. To był czas, kiedy Chiny budowały sieć kontaktów międzynarodowych na całym świecie, w połowie lat 90. zaczęto wprowadzać reformy gospodarcze, przez co i restrykcje w kraju zelżały. Prowadziłem więc swoją misję, zachęcając ludzi w kraju i za granicą do zmian, kontaktowałem się z ludźmi kultury i przekonywałem, że powinni wykorzystać ten moment i jeszcze silniej naciskać na reformy. Funkcjonowałem tak aż do 2019 r., kiedy to rozpoczęły się zamieszki w Hongkongu, gdy Chińczycy próbowali zaostrzyć tamtejsze prawo, a ludzie wyszli na ulice. To był kolejny punkt zwrotny, który pogrążył Chiny na nowo w ciemnościach.

Czytaj więcej

Jeśli chcesz opowiedzieć o wszystkim, musisz to zrobić na bogato

Czy i tym razem, tak jak w 1989 r., nie był pan zaskoczony negatywnym obrotem spraw?

Od lat 90. wierzyłem, że otwarcie Chin na świat, na początku gospodarcze, sprawi, że będą one coraz przyjaźniejsze pod innymi względami: kulturowymi, społecznymi, a wreszcie i politycznymi. Dzieliłem to poczucie z wieloma ludźmi z mojego pokolenia. Walczyliśmy o zmiany i przesuwaliśmy granice. Sądziliśmy, że jak ludzie będą coraz zamożniejsi i zobaczą trochę świata, to nie będą chcieli powrotu do zamknięcia kraju od środka. Teraz jednak mam wrażenie, że te minione 40 lat to był czas absolutnie wyjątkowy dla Chin. Partia komunistyczna postawiła na wojnę technologiczną, która niejako przywróciła prawdziwe oblicze tego kraju. Teraz, niestety, jest w Chinach normalnie, a to, co było wcześniej, stanowiło wyjątek i dziurę w logice dziejów. Ta epoka pozostawiła nas z rozczarowaniem. Dlatego teraz znów postanowiłem, że nie będę jeździł do Chin.

Jakie ma pan nastawienie wobec polityki Zachodu względem Chin? Czy chiński opozycjonista powinien wspierać Amerykę w walce gospodarczej ze swoją ojczyzną?

Nigdy nie byłem naiwny i zawsze miałem świadomość tego, do jakiego stopnia kraje zachodnie są skorumpowane. Kiedy pojawiła się szansa wzbogacenia się na współpracy z Chinami, nie zważali na ich prawdziwą naturę. Mało tego, zachodni kapitalizm wręcz pokochał chiński komunizm, bo władze tego kraju były najlepszym strażnikiem ich interesów. Interesów, które polegały na niskich kosztach produkcji, a zatem wykorzystywaniu pracowników. Komunistyczna Partia Chin i chciwy biznes z Zachodu weszły w sojusz. Egoizm, cynizm i zysk na pierwszym miejscu – to jest trójca, która najlepiej określa tę współpracę. Nawet dziś, ignorując to, co się dzieje obecnie, nie zważając na tragiczną sytuację ludzi w kraju, nadal zachodnie firmy szukają w Chinach zysku.

Yang Lian (ur. 1955 r.)

Urodził się w szwajcarskim Bernie, wychowywał się w Pekinie. W 1974 r. został wysłany do pracy na prowincję w czasie chińskiej rewolucji kulturalnej. Debiutował jako poeta pod koniec lat 70. W 1989 r. zdecydował się nie wracać do kraju i zostać za granicą. Żył i pracował w różnych miejscach na świecie, m.in. w Nowej Zelandii, Niemczech i USA. Obecnie mieszka w Berlinie. W maju odebrał w Warszawie Międzynarodową Nagrodę Literacką im. Zbigniewa Herberta. Nagroda jest przyznawana od 2013 r. i otrzymali ją m.in. Tomas Venclova, Charles Simic, Ryszard Krynicki, Agi Miszol.

Plus Minus: Dorastał pan w epoce rządów Mao Zedonga, wrogiej wobec twórczości artystycznej, zwłaszcza tej tradycyjnej. Jak w takich warunkach kształtowała się u młodego człowieka wrażliwość na sztukę?

Dorastałem wśród intelektualistów. Mój ojciec był miłośnikiem klasycznej poezji chińskiej i kiedy miałem siedem–osiem lat, zachęcał mnie albo może nawet zmuszał, żebym uczył się na pamięć tradycyjnych wierszy. Jak można się domyślić, w tamtym czasie nie znosiłem poezji. Co wieczór przy kolacji ojciec zagajał: „To może teraz pora na jakiś wiersz?”. O mój Boże – myślałem…

Pozostało 96% artykułu
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi
Materiał Promocyjny
Zarządzenie flotą może być przyjemnością
Plus Minus
Przydałaby się czystka