Jeśli chcesz opowiedzieć o wszystkim, musisz to zrobić na bogato

Pomimo całego dramatyzmu „Korowodu”, wątków autobiograficznych i sygnalizowanej przez Jakuba Małeckiego szczerości, jego najnowsza powieść nie ma w sobie odpowiedniego ciężaru.

Publikacja: 05.07.2024 10:00

Jeśli chcesz opowiedzieć o wszystkim, musisz to zrobić na bogato

Foto: mat.pras.

Próbowało tego wielu, nie wszystkim się udawało, choć niektórym tak. Powieść wielowarstwowa, totalna, literacki palimpsest z elementami powieści postmodernistycznej. Chodzi o to, by tak snuć na pozór odległe czasowo i przestrzennie historie, żeby z czasem zręcznie połączyć je jedną nicią, perfekcyjnym ściegiem. Może być to nić realistyczna, tzw. efekt motyla, w którym jedno wydarzenie na końcu świata przynosi konsekwencje dla ludzi na jego drugim krańcu i w innej epoce. Żeby daleko nie szukać, udało się to rewelacyjnie Szczepanowi Twardochowi w „Drachu”. Ale można też wybrać nitkę metafizyczną, tak aby to zeitgeist przenikający kolejne epoki i bohaterów, czy jakaś klątwa, fatum, przeznaczenie, spajał losy odległych sobie bohaterów. W tym z kolei specjalizuje się Jaume Cabré z Katalonii (m.in. powieść „Wyznaję”), a w filmie mieliśmy spektakularny przykład „Godzin” Stephena Daldry’ego.

Problem w tym, że Jakubowi Małeckiemu, który się na taką powieść porwał, brakuje podstawowego elementu, którego ten literacki koncept wymaga. Nie ma tu oddechu, rozmachu, przestrzeni, by wyobraźnia mogła się rozpędzić. Brakuje epickości, po prostu.

Czytaj więcej

Apokalipsa zacznie się na Podlasiu

O czym opowiada „Korowód” Jakuba Małeckiego? 

Akcja pierwszej części „Korowodu” rozpoczyna się w XVI wieku u wybrzeży Bałtyku. Paweł Wrona, czeladnik drukarski i hazardzista, ucieka przed ludźmi, którzy stracili już cierpliwość do karciarza i zamiast spłaconej wierzytelności zadowolą się już tylko okrutną śmiercią niesolidnego dłużnika. Ten podczas ucieczki spotyka na swojej drodze rodzącą kobietę. Zabiera ją do karczmy stojącej na grubym lodzie i tam dziecko przychodzi na świat – mamy więc genesis, początek powieści, w której zbrodnia, śmierć i narodziny będą nieustannie powracać.

Kolejna z pięciu części tej powieści (a w zasadzie sześciu, o czym zaraz) to listy Feliksa Łabendowicza do jego ukochanej Marianny pisane z okrętu na Bałtyku gdzieś na przełomie XVIII i XIX wieku (nie pada rok, ale narrator cytuje książkę „Zoologia czyli zwierzętopismo, dla szkół narodowych” z 1789 r.). O ile tu mamy korespondencję – dosyć mizerne wyznania miłosne i opis rejsu – o tyle w trzeciej części jest diariusz z początku XX wieku, prowadzony przez nastoletnią pannicę z Warszawy. Basia Brzozowska spędza wakacje u rodziny na prowincji, w czasie których próbuje niezdarnie romansować, poznaje tajemnicze starsze sąsiadki i przede wszystkim czyta, co odbija się w jej dzienniku nieustannymi cytatami z literatury.

Czwarta część to jakby powieść w powieści, ze stroną tytułową, rokiem wydania (1968) i ceną (30 złotych), autorstwa rzeczonej Barbary Brzozowskiej. Na dodatek zdaje się być rodzajem autobiografii. Podkreślmy, że to w zasadzie tylko kilkadziesiąt wybranych stron z tej rzekomej powieści, bo część fragmentów jest oznaczona jako „nieczytelna” albo w ogóle nie ma całych rozdziałów. Nosi ona tytuł „Teoria chaosu” i opowiada o relacji Barbary, cenionej przedwojennej pisarki, i Tomasza Wilczewskiego, matematyka i członka Biura Szyfrów, zespołu kryptografów rozpracowujących niemiecką Enigmę. „Teoria chaosu” urywa się zaraz po wojnie, a jednocześnie pojawiają się w niej wcześniejsze wątki i postaci. Choćby mężczyzna z dzieckiem na zamarzniętym Bałtyku jako bohater opowiadania Barbary, która na dodatek odkrywa grób Feliksa i Marianny Łabendowiczów.

Jest wreszcie ostatnia, piąta i najdłuższa, część „Korowodu” rozpoczynająca się w 1992 r. Znajdujemy się w pewnej wielkopolskiej miejscowości w okolicach Koła (rodzinne miasto Małeckiego), a w telewizji transmitowane są właśnie letnie igrzyska olimpijskie w Barcelonie. Kilkuletni Kubuś (!) spędza wakacje u krewnych. Dużo czyta i wszystko uważnie obserwuje, ale większość jego uwagi i tak pochłania wuj, również namiętny czytelnik, a przy tym alkoholik pracujący jako nocny stróż na placu budowy, gdzie „dorabia”, zlewając paliwo z maszyn do kanistrów.

Dalszej fabuły nie ma co zbytnio zdradzać, bo ta kilkurozdziałowa część książki zatytułowana „Jeszcze ktoś” jest po prostu najlepsza – najciekawsza, opisana najpełniej i najbardziej wiarygodnie, językiem barwnego detalu i z pogłębioną psychologią bohaterów. W skrócie mówiąc, Kubuś z wiekiem staje się Kubą, idzie na studia ekonomiczne do Poznania, a potem postanawia zostać pisarzem. Wygrywa konkursy prozatorskie, a potem debiutuje jako powieściopisarz książką „Dżozef” (dokładnie tak jak u samego Małeckiego). W międzyczasie wciąż powraca pamięcią do lata 1992 r. i swojego wujka Krzycha.

Wszystko zamyka pusta, pozbawiona treści część szósta – sugestywny znak, że historia toczy się dalej, co podbijać ma wrażenie autobiograficzności tej prozy. Ale przecież powieść autobiograficzna to nadal jest powieść.

Czy to kolejna udana powieść jednego z najpopularniejszych pisarzy w Polsce?

Nie byłoby konieczne pisać tak obfitego streszczenia fabuł kolejnych części tej książki, gdyby nie to, że bez opowiedzenia, co się dzieje w „Korowodzie”, nie dało się w zasadzie powiedzieć, jaka ta książka jest i dlaczego nie do końca wszystko w niej zagrało.

Łączyć kolejne wątki ma literatura – kolejni bohaterowie czytają o sobie w książkach. A jednak zamykałem ostatnią stronę tej niedługiej, 240-stronicowej powieści z wrażeniem, że jej cztery pierwsze części to przeszczepy ze słabszych utworów, które mają stworzyć tylko metaliteracką dobudówkę do rozdziału piątego. Dlatego o ile „Korowód” ma bardzo udane momenty, o tyle jako całość broni się średnio. Zarówno korespondencja Feliksa stylizowana na język sprzed dwóch wieków, jak i dziennik Barbary sprzed 120 lat brzmią koturnowo, rodem z niezbyt udanej powieści historycznej. Egzaltacja nie zostaje w nich ujęta w nawias i pachnie to po prostu słabą literaturą. „O czym pisać do Ciebie? – czytamy w korespondencji kochanków. – O sobie nie zamierzam, nie chcę, czasami dość mam już siebie. A o Tobie? O nas? Wszystko to sprawia mi niemal wyłącznie ból. Co bowiem zastanę, kiedy wrócę wreszcie na ląd?”. I tak dalej, i tak dalej. Z kolei nastoletnia Basia w swym notesiku wyznaje 18 lipca 1901 r.: „Karola tak kocham, że wprost pisać o tym nie mogę. Boli mnie serce, boli dusza, czuję, że się rozpadam. Dlaczego nie przyszedł po raz drugi? Drań, głupek, ohydna świnia”. Mam wrażenie, że nie takich stylizacji wyczekiwaliśmy. Bo jeśli już wracać do powieści pensjonarskiej, to chociaż się nią zabawić, a nie kalkować.

Jakub Małecki lepiej odnajduje się w międzywojennym romansie o kryptografie i literatce. Tomasz Wilczewski (bohater fikcyjny, tak samo jak Brzozowska) to charakterystyczna postać dla prozy Małeckiego. Genialny matematyk ze znamionami autyzmu ewidentnie ma problemy z komunikacją i relacjami społecznymi. Tę opowieść o „pięknym umyśle” (pojawiają się odniesienia do filmu Rona Howarda, a jakże) czyta się z ciekawością. Choć i w niej można odnaleźć pewne uproszczenia, na przykład cudowne zniknięcie blokad Tomasza, gdy zakochuje się w Barbarze od pierwszego wejrzenia. Doprawdy, niesamowita jest chemia miłości.

Czytaj więcej

Robert Downey Jr. w aż pięciu rolach u Park Chan-Wooka, a mimo to w „Sympatyku” coś nie gra

Powrót do lat 90., tajemnica Enigmy i pościg za hazardzistą na Bałtyku

Teraz najlepsze: część piąta. Ta jakoby autobiograficzna opowieść o wakacjach spędzanych u wujostwa świetnie pokazuje, jak kształtuje się chłopięca wrażliwość oraz jak wpływają na nią nastoletnie perturbacje, mniejsze lub większe apokalipsy. Nad Kubą wisi „cień”, który podąża za nim krok w krok, popycha do ryzykownych zachowań, wyolbrzymia porażki, pompuje niepewność i kompleksy. Na studiach bohater nie wierzy w siebie i cierpi na tzw. syndrom oszusta: „Nie wyobrażałem sobie, bym mógł wytrzymać w takim napięciu więcej niż kilka tygodni, z drugiej strony wiedziałem też, że nie mogę wrócić do Koła i powiedzieć moim dumnym ze mnie, pełnym nadziei rodzicom, że rezygnuję. Próbowałem stawiać krok za krokiem i nie wybiegać lękiem dalej niż do najbliższego wykładu”.

Widzimy, że Jakub Małecki ma pewne przestrzenie prozy świetnie rozpoznane i przetrenowane. Kto czytał jego „Horyzont”, „Nikt nie idzie” czy „Święto ognia”, ten wie, że nie ma u nas drugiego pisarza, który by tak potrafił zaczarowywać codzienność i ze zwykłych historii wyciskać aż tyle. Małe dramaty zamienia w spektakl, a dzięki uważności i pisarskiej wrażliwości obronną ręką wychodzi z każdego potencjalnego kiczu.

Dorastanie Kuby podbite jest ornamentyką lat 90. i wczesnych 2000., a więc znajdziemy tu polonezy, plakaty z graczami NBA, filmy ze Stevenem Seagalem, wódę laną z gwinta prosto w gardło, krzyżówki z hasłem, a także policjantów drogówki wymuszających przy drodze łapówy. Estetyka, przyznajmy, dość mocno wyeksploatowana w polskiej kulturze ostatniej dekady. Jednak u Małeckiego nadal to wszystko działa, podbijając bębenek wspomnień o tej arkadii młodości pełnej transformacyjnego dziadostwa i przemocy.

Powieściowy Kuba definiuje w pewnym momencie swoje pisarstwo: „Historie o przypominających mnie ludziach, w których życiu pojawiało się coś, czego nie chcieli”. Bardzo trafna autodiagnoza, „Korowód” jest tego kolejnym dowodem. Tomasz Wilczewski i Kuba płynnie wchodzą do katalogu wykreowanych przez Małeckiego postaci wrażliwców i zamkniętych w sobie geniuszy albo nawet sawantów. Zarazem 42-letni pisarz porwał się na powieść marzenie swojej bohaterki Barbary, a więc „na historię rozciągniętą na stulecia”. Czy jest ona bliska wyśnionego przez Barbarę Brzozowską ideału? Chyba nie do końca, i sam Jakub Małecki może mieć tego świadomość – w końcu zostawił sobie na końcu książki puste strony, do zapełnienia na przyszłość.

Próbowało tego wielu, nie wszystkim się udawało, choć niektórym tak. Powieść wielowarstwowa, totalna, literacki palimpsest z elementami powieści postmodernistycznej. Chodzi o to, by tak snuć na pozór odległe czasowo i przestrzennie historie, żeby z czasem zręcznie połączyć je jedną nicią, perfekcyjnym ściegiem. Może być to nić realistyczna, tzw. efekt motyla, w którym jedno wydarzenie na końcu świata przynosi konsekwencje dla ludzi na jego drugim krańcu i w innej epoce. Żeby daleko nie szukać, udało się to rewelacyjnie Szczepanowi Twardochowi w „Drachu”. Ale można też wybrać nitkę metafizyczną, tak aby to zeitgeist przenikający kolejne epoki i bohaterów, czy jakaś klątwa, fatum, przeznaczenie, spajał losy odległych sobie bohaterów. W tym z kolei specjalizuje się Jaume Cabré z Katalonii (m.in. powieść „Wyznaję”), a w filmie mieliśmy spektakularny przykład „Godzin” Stephena Daldry’ego.

Pozostało 91% artykułu
Plus Minus
„Pikit”: Ile oczek, tyle stworów
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Bałkan elektryk
Plus Minus
Ta gra nazywa się soccer
Plus Minus
Leksykon zamordysty
Materiał Promocyjny
Mazda CX-5 – wszystko, co dobre, ma swój koniec
Plus Minus
Ateizm – intronizacja ludzkiej pychy
Materiał Promocyjny
Jak Lidl Polska wspiera polskich producentów i eksport ich produktów?