Ta gra nazywa się soccer

30 lat temu Amerykanie byli gospodarzami mistrzostw świata, a za dwa zorganizują kolejne. Teraz goszczą Copa America, za rok przeprowadzą zaś klubowy mundial. Piłka nożna atakuje Stany Zjednoczone.

Publikacja: 05.07.2024 17:00

Leo Messi rok temu trafił do amerykańskiej MLS, a teraz bierze udział w Copa America, którą po raz p

Leo Messi rok temu trafił do amerykańskiej MLS, a teraz bierze udział w Copa America, którą po raz pierwszy organizują Stany Zjednoczone

Foto: Tim Nwachukwu/GETTY IMAGES NORTH AMERICA/Getty Images via AFP

Alexi Lalas, czyli były piłkarz reprezentacji USA, a dziś ekspert telewizyjny, wspominał na łamach Sporting News swoją podróż samolotem kilka miesięcy przed mundialem w 1994 roku. Leciał w klasie ekonomicznej, bo tak wówczas podróżowali amerykańscy piłkarze. Starsza pani siedząca obok zapytała go, czym się zajmuje. Odpowiedział, że gra w piłkę nożną. – Ale jaka jest twoja praca? – doprecyzowała. Powtórzył, że piłka. Rozmówczyni nie zamierzała odpuszczać. – A jak zarabiasz pieniądze?

Takie postrzeganie piłki nożnej w Stanach Zjednoczonych było wówczas powszechne, choć działo się to kilka miesięcy przed mundialem, który miał odbywać się tam po raz pierwszy. Soccer, jak nazywają piłkę nożną w USA (mianem futbolu określa się tam sport znany u nas jako futbol amerykański), był czymś zupełnie egzotycznym, traktowanym w najlepszym razie jako niegroźne hobby, a w najgorszym – jako zagrożenie dla świętości. Był przecież obcy, nieamerykański, a to znaczyło, że gorszy. Postrzegano go jako nudny sport, w którym mecze nieraz kończą się bezbramkowymi remisami, a jeśli już któraś z drużyn zdobywa prowadzenie, to zaczyna go bronić. Jakby tych uprzedzeń było mało, uznawano, że piłka nożna jest niemęska. Futbol amerykański, baseball, koszykówka, hokej – to są sporty dla mężczyzn, piłka jest fajna dla dziewczyn (i rzeczywiście: Amerykanki są czterokrotnymi mistrzyniami świata).

W latach 90., gdy FIFA przyznała Stanom Zjednoczonym organizację mundialu, nie było tam nawet zawodowej ligi piłkarskiej. Wcześniej podejmowano nieudolne próby jej tworzenia, ale kilkunastoletni projekt pod szyldem North American Soccer League skończył się spektakularnym fiaskiem, bo liga upadła w 1986 r. Stefan Szczepłek wspominał na łamach „Encyklopedii piłkarskiej Fuji” pod redakcją Andrzeja Gowarzewskiego ranking którejś z agencji prasowych – wynikało z niego, że piłka nożna, jeśli o chodzi o popularność, jest w USA dyscypliną numer 96. Amerykańska reprezentacja co prawda wzięła udział w mundialu w 1990 r. we Włoszech, ale poprzednio rywalizowała z piłkarską elitą w 1950 r.

Dziś jest zupełnie inaczej. Soccer ma się coraz lepiej. Nie jest oczywiście w USA sportem numer jeden i nie będzie, ale plasuje się w ścisłej czołówce, a wyniki piłkarskich rozgrywek – również tych z lig europejskich – podają amerykańskie serwisy sportowe. „Ta gra nazywa się soccer” – śpiewali triumfalnie amerykańscy kibice w czasie meczu z Anglią rozgrywanego podczas mundialu w Katarze, który skończył się bezbramkowym remisem. Na mundialach piłkarze amerykańscy od 1994 r. są już niemal regularnie, w tym czasie zabrakło ich tylko raz (2018), a po przejściu do amerykańskiej ligi MLS mistrza świata z Argentyny odnotowano tzw. efekt Messiego, czyli kolejny, skokowy wzrost zainteresowania.

Tegoroczne Copa America, któremu gospodarzą właśnie Amerykanie, to dla nich prawdopodobnie najważniejszy sprawdzian przed mundialem. Turniej gościł już w Stanach Zjednoczonych w 2016 r., ale poza tym – od początku, czyli 1916 r. – zawody te zawsze rozgrywano w Ameryce Południowej. Kolejnym sprawdzianem dla USA będą Klubowe Mistrzostwa Świata w przyszłym roku, które odbędą się w zupełnie nowej formule, bo wezmą w nich udział aż 32 czołowe drużyny z całego świata i zapewne będzie się o nich mówić więcej niż do tej pory.

Czytaj więcej

O.J. Simpson, stworzony dla Ameryki

Bez ligi, bez kibiców

Rok 1994 był dziwny, co po latach słusznie zauważył brytyjski „Guardian”. Najlepszy koszykarz świata Michael Jordan akurat grał w baseball w jakichś pomniejszych ligach po tym, jak niespodziewanie zakończył – potem miało się okazać, że tylko przerwał – koszykarską karierę u szczytu sławy. Wybuchła afera z udziałem łyżwiarek Tonyi Harding i Nancy Kerrigan, bo były mąż tej pierwszej zlecił napaść na jej rywalkę, która doprowadziła do jej kontuzji. Z powodu strajku zawodników nie odbył się – po raz pierwszy od 90 lat - finał rozgrywek ligi baseballu MLB, a O.J. Simpson akurat w dniu inauguracji mundialu uciekał przed policją i groził, że ze sobą skończy po tym, jak został oskarżony o zamordowanie byłej żony i jej przyjaciela.

W tamtym roku sportowych zadziwień piłkarskie mistrzostwa świata organizowali Amerykanie i można było powątpiewać, czy to dobry pomysł, choć stosunkowo niedawno mieli za sobą imponujące igrzyska w Los Angeles (1984), podczas których piłka nożna cieszyła się sporym zainteresowaniem. Główny organizator tamtej imprezy Peter Ueberroth został doradcą przy mundialu. Potem chwała spłynęła jednak – zasłużenie – przede wszystkim na Alana Rothenberga, który został przewodniczącym komitetu organizacyjnego. Rothenberg był prawnikiem, bliski był mu świat biznesu. Miał związki z piłkarskim Los Angeles Aztecs i koszykarskim Los Angeles Lakers. Wiedział, jak łączyć sport z komercją oraz zapewnić show.

Pozostawały wątpliwości sportowe. Próby budowania zawodowej ligi piłkarskiej w przeszłości kończyły się przecież w Stanach Zjednoczonych niepowodzeniem, mimo że ściągano największe piłkarskie gwiazdy, skoro grali tam Pele, George Best, Franz Beckenbauer czy Johan Cruyff. Utworzenie rozgrywek było warunkiem przyznania organizacji mundialu, ale ta wystartowała dopiero dwa lata po jego zakończeniu. Amerykańska reprezentacja była więc wielką niewiadomą. Jej budowę wziął na siebie trenerski obieżyświat Bora Milutinović, którego praca przypominała osobliwy eksperyment. Zakończył się on jednak całkiem nieźle: Amerykanie pokonali Kolumbię i wyszli z grupy. Odpadli zaraz potem w starciu z Brazylijczykami (0:1), czyli późniejszymi mistrzami świata. Wstydu nie przynieśli, stali się rozpoznawalni, a przecież jeszcze niedawno nikt o nich nie słyszał. Głośne historie tamtych mistrzostw napisali jednak inni.

Czytaj więcej

Leo Messi w MLS. Kto inny miałby rozkochać Amerykę w soccerze

Maradona nie był zbawcą

To był przede wszystkim ostatni taniec Diego Maradony. Miało go już nie być, ale przecież musiał wrócić, żeby ratować reprezentację, kibiców, naród po tym, jak w 1993 roku Argentyńczycy zostali upokorzeni na stadionie w Buenos Aires przez Kolumbijczyków, przegrywając w eliminacjach mistrzostw świata 0:5. Wkrótce zaczęło się więc wołanie o powrót Maradony i nie trzeba było długo go o to prosić, chociaż czasy świetności miał dawno za sobą. Niesiony wiarą rodaków sam chyba uwierzył, że da radę i znowu będzie zbawcą.

Zaszył się na ranczu na argentyńskiej prowincji, gdzie podobno trenował ciężko jak nigdy. Wydawało się, że znowu będzie pięknie, z przebojowym duetem Gabriel Batistuta i Claudio Caniggia mieli tworzyć atak nie do zatrzymania. I rzeczywiście, Diego wyglądał dobrze, miał przebłyski dawnego geniuszu, a kiedy po golu wbitym Grecji podbiegł do kamery, znowu było widać ogień w jego oczach. Skończyło się jednak katastrofą, bo w jego organizmie wykryto efedrynę. Bez Maradony Argentyńczycy przegrali z Rumunią w 1/8 finału 2:3 i odpadli z turnieju. Rywali do zwycięstwa poprowadził Gheorghe Hagi, zwany Maradoną Karpat, który po tamtym turnieju trafił do Barcelony.

Sami Kolumbijczycy, po rozgromieniu Argentyny, jechali na mundial z nadziejami. W „Historii mundiali” Leszek Jarosz przypominał słowa Gabriela Garcii Marqueza: „Powiedziano mi kiedyś, że w tym stuleciu w Kolumbii miały miejsce tylko trzy ważne wydarzenia: wybuch La Violencii w 1948 roku, publikacja »Stu lat samotności« w 1967 roku i zwycięstwo z Argentyną 5:0 w 1993 roku. A wiecie, co jest najgorsze? To wszystko prawda”.

Kolumbijczycy w środku pola mieli Carlosa Valderramę, czyli nieszablonowego wirtuoza środka pola z bujną czupryną, a w ataku przebojowego Faustino Asprillę. Na nic się to zdało, bo na mistrzostwach kompletnie zawiedli – nie wyszli z grupy, a życie dopisało dramatyczny koniec tej historii. Obrońca i kapitan reprezentacji Andres Escobar, nazywany dżentelmenem futbolu, został po powrocie do Kolumbii zastrzelony w rodzinnym Medellin. Miał 27 lat. Na pogrzebie były tłumy. Czy śmierć piłkarza była pokłosiem samobójczego gola, którego wbił w meczu z USA? Tak mówił mediom brat piłkarza, tłumacząc, że w wyniku niepowodzenia Kolumbii mafia straciła duże pieniądze w zakładach bukmacherskich. Zabójcą był ochroniarz braci Gallon Henao, miejscowych handlarzy narkotyków. Trener reprezentacji Francisco Maturana przekonywał z kolei, że piłkarz po prostu miał pecha i wystarczy zobaczyć statystyki zabójstw, jakie były wówczas w mieście.

Drugą – obok Rumunii – piękną drużyną z Europy południowo-wschodniej była Bułgaria, która dopiero w półfinale uległa Włochom. Ich amerykański sen zaczął się już w Paryżu, kiedy w decydującym o awansie meczu w niezwykłych okolicznościach pokonali Francuzów. A w Stanach Zjednoczonych, zanim w półfinale ulegli późniejszym wicemistrzom świata, pokonali Niemców. Zwycięskiego gola zdobył Jordan Leczkow, który później został burmistrzem rodzinnego Sliwen. Rządził siedem lat, aż doczekał się prokuratorskich zarzutów m.in. za nadużycia władzy. Głównym bohaterem Bułgarów został jednak Christo Stoiczkow. Zapewne nie przewidywał wtedy, że ostatnie lata piłkarskiej kariery spędzi w USA – w Chicago Fire, a potem w D.C. United.

Włosi w finale grali z Brazylijczykami. W upalne popołudnie (mecze były wcześnie, mogli je oglądać kibice w Europie) na stadionie Rose Bowl w Pasadenie zasiadło 94 tysiące kibiców, a przed telewizorami – dwa miliardy. Mimo że po boisku hasali tak wybitni strzelcy, jak Romario i Bebeto po jednej i Roberto Baggio po drugiej stronie, przez 90 minut regulaminowego czasu gry i 30 dogrywki nie było wielkich emocji i nie padły żadne gole. Po raz pierwszy w historii o mistrzostwie decydowały rzuty karne, w których lepsi okazali się Brazylijczycy. Decydującą „jedenastkę” przestrzelił Baggio. Królem strzelców został Rosjanin Oleg Salenko, zdobywca sześciu goli, z czego pięć ustrzelił w meczu z Kamerunem (karierę kończył w marnym stylu w Pogoni Szczecin).

Czytaj więcej

Indianin nie chce być maskotką. Washington Redskins zmienili nazwę, będą kolejni

Efekt Messiego

Turniej był udany, bo pobił finansowe i frekwencyjne rekordy, a zmiany w przepisach wprowadzone przed mundialem – przede wszystkim trzy punkty przyznawane za zwycięstwo zamiast dwóch – przyczyniły się do bardziej ofensywnej gry i większej liczby goli (2,73 w porównaniu z 2,21 na poprzednim turnieju). Dla amerykańskiej piłki mistrzostwa świata z 1994 r. były imponującym skokiem, ale to nie znaczy, że później wszystko szło gładko. Co prawda MLS rosła i przyciągała duże nazwiska (Thierry Henry, Andrea Pirlo, Zlatan Ibrahimović), ale często były to dla nich intratne emerytury, bo najlepsze lata mieli już za sobą. Ważną cezurą okazał się przylot Davida Beckhama, a potem jego inwestycja w klub z Florydy.

Teraz – zgodnie z oczekiwaniami – na kolejny krok pozwoliło dołączenie do jego Interu Miami Leo Messiego. Występy w Ameryce to dla Argentyńczyka także okres przedemerytalny, ale on akurat jest ciągle w formie, zdobywa bramki i widać, że cieszy go gra, podobnie jak życie w Miami, a fani chcą go oglądać. Kiedy miał przyjechać do Kansas, tamtejszy Sporting przeniósł mecz z 18-tysięcznego stadionu, gdzie zawsze występuje, na 70-tysięczny obiekt do futbolu, a  bilety sprzedały się na pniu.

To, że kolejny mundial – w 2026 roku – odbędzie się także w Stanach Zjednoczonych (pozostali gospodarze to Kanada oraz Meksyk), nie jest więc zaskoczeniem, bo to już nie piłkarska pustynia. Amerykanie dysponują nowymi, imponującymi obiektami, bo część to stadiony służące też drużynom grającym w futbol amerykański. Turniej będzie inny niż ten w 1994 roku. Wystąpi na nim aż 48 drużyn – po raz pierwszy w historii – a 30 lat temu uczestników było 24.

MLS ma ugruntowaną pozycję, stadiony są pełne kibiców, kluby działają zaś profesjonalnie – jest ich 30, a zaczynało się od 10. Tylko z reprezentacją sprawa wygląda gorzej. Sny o potędze trzeba chyba odłożyć, bo Amerykanie właśnie zakończyli Copa America na fazie grupowej, a na trenera Gregga Berhaltera spadła lawina krytyki i coraz częściej mówi się o jego zwolnieniu. Kadra nie robi pod jego wodzą postępów, a przecież ma w składzie kilku utalentowanych graczy jak Christian Pulisic, Tim Weah czy Weston McKennie.

Tak jak mistrzostwa w 1994 roku stały się impulsem do rozwoju ligi, tak teraz amerykańska federacja piłkarska liczy na kolejny przełom. Niedawno ogłosiła program Soccer Forward Foundation. J.T. Batson, dyrektor generalny federacji, tłumaczył, że chodzi o jeszcze większe upowszechnienie piłki nożnej kraju, co powinno być łatwiejsze w obliczu rosnącego zainteresowania piłką przy okazji nadchodzących mistrzostw świata. Fundacja ma sprawić, że trenowanie będzie dostępne dla każdego i wszędzie, co w USA wciąż nie jest oczywiste, choć bez porównania łatwiejsze niż kiedyś.

Portal The Athletic przypomina list, jaki w 1981 roku Fred Whitacre napisał do „Miami Herald”. Soccer wówczas ledwo dyszał, a prezydent i generalny menedżer San Diego Sockers przekonywał, że potrzebne są znaczące zmiany, aby zainteresować nim Amerykanów. Postulował skrócenie czasu gry z 90 do 70 minut, likwidację spalonego oraz przyznawanie za zdobycie gola 6 punktów. A po golu byłaby jeszcze szansa na zdobycie dodatkowego, wartego jeden punkt (punktacja byłaby więc identyczna jak w futbolu amerykańskim). Takich rewolucji na szczęście nie wprowadzono, ale w amerykańskich rozgrywkach ligowych wielokrotnie szukano nowinek, które miały uatrakcyjnić grę.

Wreszcie jednak Amerykanie przekonali się do tradycyjnej piłki. Dziesięć lat po tamtym mundialu Instytut Gallupa pytał ich o ulubiony sport i piłka nożna zajęła siódme miejsce. Rok temu była już na czwartym – nie tylko przed wyścigami samochodowymi, tenisem i golfem, ale także przed hokejem na lodzie. Pytania, jakie Alexi Lalas usłyszał w samolocie, już raczej nikt nie zada.

Autor jest dziennikarzem „Kroniki Beskidzkiej”

Alexi Lalas, czyli były piłkarz reprezentacji USA, a dziś ekspert telewizyjny, wspominał na łamach Sporting News swoją podróż samolotem kilka miesięcy przed mundialem w 1994 roku. Leciał w klasie ekonomicznej, bo tak wówczas podróżowali amerykańscy piłkarze. Starsza pani siedząca obok zapytała go, czym się zajmuje. Odpowiedział, że gra w piłkę nożną. – Ale jaka jest twoja praca? – doprecyzowała. Powtórzył, że piłka. Rozmówczyni nie zamierzała odpuszczać. – A jak zarabiasz pieniądze?

Pozostało 97% artykułu
Plus Minus
„Pikit”: Ile oczek, tyle stworów
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Bałkan elektryk
Plus Minus
Leksykon zamordysty
Plus Minus
Ateizm – intronizacja ludzkiej pychy
Materiał Promocyjny
Mazda CX-5 – wszystko, co dobre, ma swój koniec
Plus Minus
Zobacz: to się dzieje naprawdę
Materiał Promocyjny
Jak Lidl Polska wspiera polskich producentów i eksport ich produktów?