Indianin nie chce być maskotką. Washington Redskins zmienili nazwę, będą kolejni

Nazwy drużyn sportowych odnoszące się do Indian nie są właściwą formą dbania o ich dziedzictwo. Tak przynajmniej uważają w Ameryce, bo w Europie na razie nikt nie widzi w tym problemu.

Publikacja: 05.01.2024 17:00

Jim Thorpe, czyli Wa-Tho-Huk („Jasna Droga”), pochodził z plemienia Sac and Fox i zdobył w 1912 roku

Jim Thorpe, czyli Wa-Tho-Huk („Jasna Droga”), pochodził z plemienia Sac and Fox i zdobył w 1912 roku na igrzyskach w Sztokholmie dwa złote medale

Foto: domena publiczna/wikipedia

Rywalem piłkarzy Pogoni Szczecin w Lidze Konferencji Europy był niedawno belgijski klub KAA Gent, który dwa lata temu stanął także na drodze Rakowa Częstochowa. Wielu polskich kibiców przy okazji tych meczów było zapewne zaskoczonych, kiedy na ekranie telewizorów ujrzało herb klubu z Gandawy przedstawiający Indianina z imponującym pióropuszem. To zrodziło oczywiste pytanie: „Skąd, u licha, taki logotyp w klubie z Belgii?”.

Herb jest efektem cyrkowego widowiska Buffalo Billa, które przed ponad 120 laty dotarło również do Belgii. Sam Buffalo Bill (a tak naprawdę William Frederyck Cody), czyli zwiadowca armii amerykańskiej, nie był Indianinem – przeciwnie, walczył z nimi, a wcześniej brał udział w wojnie secesyjnej. Później zajął się jednak organizacją pokazu Wild West Show, którego nieodłączną częścią byli Indianie, na czele z wodzem Siedzącym Bykiem. W 1906 roku cyrk trafił do Europy, występował także na terenach dzisiejszej Polski – w Przemyślu, Rzeszowie, Tarnowie, Krakowie, Białej (dzisiaj Bielsko-Biała) i Cieszynie. Wizyta grupy wzbudziła sensację, było to bowiem egzotyczne, a zarazem monstrualne przedsięwzięcie. W Polsce pozostały po nim artykuły w ówczesnych gazetach, a w Belgii herb klubu z Gandawy. Przed meczami drużyny po murawie tamtejszego stadionu przechadza się odziany po indiańsku Buffalo Ben, czyli maskotka klubu.

Czytaj więcej

Czirokezi chcą, by Jeep zmienił nazwę auta

Nie wzbudza to wielkich emocji, na co zwrócił uwagę reporter „New York Timesa” w artykule opublikowanym pięć lat temu. Kiedy dziennikarz chciał porozmawiać o herbie i maskotce z przedstawicielami klubu, nie znalazł się nikt chętny, a umówione wcześniej spotkanie z człowiekiem, który przed meczami przywdziewa strój Indianina, zostało odwołane. Dziś belgijski klub na swojej stronie internetowej zamieszcza obszerne wyjaśnienie, skąd wziął się taki herb, a w osobnej zakładce, zatytułowanej „Native Americans”, można przeczytać dokładne informacje o historii oraz współczesności Indian w Stanach Zjednoczonych.

Niezbyt rozmowni byli również działacze Exeter Rugby z Anglii oraz hokejowego HC Pilzno z Czech. Ten ostatni przywłaszczył sobie indiańskie symbole stosunkowo niedawno, bo w 2009 roku. Rzeczniczka klubu wyjaśniła jedynie, że logo „zostało zaprojektowane po części jako ukłon w stronę insygniów 2. Dywizji Piechoty Armii Stanów Zjednoczonych, która wyzwoliła Pilzno pod koniec II wojny światowej”. Przed każdym meczem w Pilznie odbywa się swoisty indiański show – podobno zawsze z głębokim szacunkiem dla kultury, choć Paul Chaat Smith, czyli kustosz w Narodowym Muzeum Indian Amerykańskich w Waszyngtonie, twierdzi, że „przebieranie się za Indian jest prawie zawsze błędem”.

Czerwonoskórzy ulegli presji

Amerykanie u siebie od dawna odchodzą od takich nawiązań. Maskotką klubu futbolu amerykańskiego Kansas City Chiefs był indiański jeździec. Był, bo zmieniono to już w 1989 roku. Aktywiści nie ustają w próbach wymuszenia dalszych ustępstw na klubie. Domagają się m.in. zmiany nazwy oraz wymazania z kibicowskiej tradycji tzw. tomahawk chop. Chodzi o charakterystyczny gest wyrzucanego toporka, któremu towarzyszy okrzyk dobywający się z gardeł kilkudziesięciu tysięcy zgromadzonych na stadionie fanów. Chiefs to aktualni mistrzowie NFL, więc jest o nich głośno na całym świecie. W klubie występuje najlepszy rozgrywający futbolu amerykańskiego Patrick Mahomes, a partnerką innego zawodnika Travisa Kelce jest Taylor Swift.

Pierwsi ugięli się Washington Redskins. Trudno się dziwić, skoro w galerii obraźliwych nazw zajmowali pierwsze miejsce. Redskin, oprócz „czerwonoskórego”, oznacza bowiem także „skalp z Indianina”. Klub z Waszyngtonu długo się jednak bronił, tłumacząc pokrętnie, że nazwa pielęgnuje dziedzictwo Indian, co wyśmiano w serialu „South Park”. Jego bohaterowie w jednym z odcinków postanowili założyć start-up i nazwali go Washington Redskins. Oburzonemu właścicielowi klubu wyjaśnili, że w ten sposób pielęgnują jego dziedzictwo.

Klub z Waszyngtonu ugiął się trzy lata temu, a batalia trwała długo, bo blisko pół wieku. Długo mogłaby o tym opowiadać Susan Harjo, czyli była przywódczyni Krajowego Kongresu Indian Amerykańskich, która podała futbolistów do sądu. Właściciel klubu nie zamierzał ustępować. Swego czasu w rozmowie z „USA Today” na pytanie, kiedy zmieni nazwę, wypalił, że nigdy, a wspierał go w tym prezydent Donald Trump, widzący w tym obsesję politycznej poprawności. Zdecydowali najważniejsi sponsorzy – Pepsi, FedEx i Nike – którzy zagrozili wycofaniem się, jeśli kontrowersyjna nazwa pozostanie. Działo się to wszystko po śmierci George’a Floyda, na fali protestów Black Lives Matter. Dziś klub z Waszyngtonu to Commanders.

Czytaj więcej

Rasistowski ser zniknie ze sklepów

Tą samą drogą poszedł Cleveland Indians z baseballowej MLB, który od dwóch lat nazywa się Guardians. W krótkim materiale filmowym opublikowanym przez klub na okoliczność zmiany szyldu narratorem jest Tom Hanks, który od lat mu kibicuje. Już wcześniej Indians zrezygnowali z używania herbu, tzw. Chief Wahoo, który wyglądał dość infantylnie. W artykule opublikowanym na portalu Andscape autor – rdzenny Amerykanin – wspominał, jak jego mama była przerażona, gdy przed laty dostała go na firmowym kubku: oto Indianin z wyszczerzonymi w bezmyślnym uśmiechu zębami i z piórem na głowie.

Lista klubów, których nazwy nawiązują do Indian, wciąż pozostaje jednak bardzo długa. Blackhawks (NHL), Atlanta Braves (MLB) czy wspomniani Kansas City Chiefs są jedynie wierzchołkiem góry lodowej, bo to drużyny z czołowych lig, a przecież jest jeszcze niezliczona liczba podobnych ekip akademickich czy szkolnych. A o dziedzictwo rdzennych mieszkańców Ameryki można dbać przecież w inny sposób, pisząc chociażby o sukcesach Indian-sportowców, bo byli tacy w przeszłości i są również dzisiaj.

Najlepszy sportowiec świata

Indiańskie imię Jima Thorpe’a brzmiało Wa-Tho-Huk, co znaczy: „Jasna Droga”. Pochodził z plemienia Sac and Fox, które zamieszkiwało tereny dzisiejszej Oklahomy. Szybko stracił matkę, a potem ojca. Trafił do szkoły, która miała jasno określony cel: zabić Indianina w Indianinie. Sportowcem został przez przypadek: przechodził przez boisko, koledzy trenowali skok wzwyż, więc postanowił spróbować. Miał ciężkie buty, ale to nie przeszkodziło mu pobić w pierwszej próbie rekordu szkoły. Tak trafił do reprezentacji, a potem szybko pokazał, że ma też inne sportowe talenty. Został gwiazdą drużyny futbolu amerykańskiego Carlisle Indians, w której występowali wyłącznie rdzenni Amerykanie. Grał na każdej pozycji, zdarzało się, że zdobywał wszystkie punkty swojej drużyny. Jego umiejętności wspominał późniejszy prezydent Stanów Zjednoczonych Dwight Eisenhower, który w czasach młodości mierzył się z nim na boisku.

Największą sławę Thorpe zyskał podczas igrzysk olimpijskich w Sztokholmie (1912), gdzie zdobył dwa złote medale. Było to wówczas ogromne wydarzenie, tym bardziej że pobił rekordy świata w pięcioboju i dziesięcioboju. Został prawdziwą gwiazdą tamtych igrzysk. Medal za złoto w pięcioboju (biegi na 200 i 1500 metrów, skok w dal, rzut dyskiem i oszczepem) wręczył mu car Mikołaj II, a za dziesięciobój – król Szwecji Karol Gustaw, który miał wówczas wypowiedzieć słynne słowa: „Jest pan najlepszym sportowcem świata”. Po powrocie do Stanów to Thorpe’a witano jak króla, w Nowym Jorku odbyła się parada na jego cześć.

Pół roku później wybuchła jednak afera. Ujawniono, że Thorpe grał wcześniej zawodowo w baseball (w półprofesjonalnej lidze), a skoro tak, to nie miał prawa jechać na igrzyska przeznaczone wówczas wyłącznie dla amatorów. Sportowiec bronił się, że nie wiedział, i tłumaczył, że miał propozycje, aby zarabiać naprawdę duże pieniądze, ale je konsekwentnie odrzucał. To nie pomogło i medale stracił, choć finansowo wówczas przesadnie nie ucierpiał. Zarabiał bardzo dobrze, grając w baseball w New York Giants (sześć sezonów), a także w futbol amerykański. Podczas europejskiego tournée swojej drużyny był prawdziwym celebrytą, może pierwszym w świecie sportu – to jego przychodzili oglądać Europejczycy pamiętający fenomenalny występ w Sztokholmie. Potem został współtwórcą ligi NFL. Przez rok piastował nawet stanowisko jej prezesa, ale trudno było mu to godzić z grą. Zakończył karierę w 1928 roku, miał 41 lat.

Czytaj więcej

Można wzywać do ludobójstwa na Żydach? Amerykańscy rektorzy: to zależy

Problemem było to, że nie miał oszczędności. Żył rozrzutnie, być może już wtedy miał problem z alkoholem. Imał się przeróżnych zajęć – od aktora przez robotnika do ochroniarza. W 1950 roku, kiedy trafił do szpitala, za jego leczenie musieli płacić darczyńcy. Rok później premierę miał film o nim, w którym tytułową rolę zagrał Burt Lancaster. Jim Thorpe zmarł w wieku 65 lat. W 1982 roku Międzynarodowy Komitet Olimpijski (MKOl) orzekł, że protest w jego sprawie wpłynął za późno, kiedy już nie można było zdyskwalifikować zawodnika. Medale ze Sztokholmu zwrócono jego rodzinie.

Pamięć o nim w USA pozostaje żywa, zwłaszcza że o prawa rdzennych Amerykanów walczyła również jego córka. Istnieje nawet miasto, które nosi nazwę Jim Thorpe (w stanie Pensylwania). Został tam pochowany, mimo że za życia prawdopodobnie nigdy nie postawił w nim stopy. W 1950 roku agencja AP ogłosiła go najlepszym sportowcem pierwszej połowy XX wieku, a na koniec wieku – w plebiscycie ESPN – był siódmy. Wyprzedzili go tylko prawdziwi giganci, pierwszą trójkę stworzyli Michael Jordan, Babe Ruth i Muhammad Ali.

W bardzo mrocznym miejscu

Carey Price wkroczył do NHL w 2007 roku i został bramkarzem Montreal Canadiens. Przez kilkanaście lat Kanadyjczyk należał do ścisłej czołówki w hokejowym fachu. W sezonie 2014–2015 zgarnął najważniejsze ligowe nagrody, łącznie z Hart Trophy, przyznawaną najlepszemu zawodnikowi rozgrywek. Na zdjęciu z gali rozdania nagród NHL w Las Vegas wygląda jak król życia – w czarnym garniturze i pod muchą. Z reprezentacją Kanady wywalczył olimpijskie złoto w Soczi w 2014 roku, został uznany za najlepszego bramkarza turnieju. W sporcie był spełniony, brakowało mu tylko (i aż, bo to najważniejsze trofeum – Pucharu Stanleya za mistrzostwo NHL; grał w finale w 2021 roku, ale Montreal przegrał). Miał pieniądze, sławę i – wydawać by się mogło – wspaniałe życie.

W 2021 roku wyznał, że od dawna sobie nie radzi. „W ciągu ostatnich kilku lat znalazłem się w bardzo mrocznym miejscu i nie umiałem poradzić sobie w tej walce. Zdałem sobie sprawę, że muszę priorytetowo potraktować swoje zdrowie, muszę to zrobić zarówno dla siebie, jak i dla mojej rodziny” – napisał na Instagramie. Okazało się, że wcześniej próbował pomóc sobie sam, lekarstwem na presję był alkohol i substancje psychoaktywne.

Pochodzi z Anahim Lake, małej miejscowości oddalonej ponad 800 km od Vancouver, którą zamieszkują głównie Indianie Dakelh i Nuxalk. Jego mama jest szefową Ulkatcho First Nation, czyli tamtejszego rządu Indian, a babcia uczęszczała do szkoły z internatem, która miała w niej zabić Indianina. Brutalną historię systemu tych szkół opisała Joanna Gierak-Onoszko w książce „27 śmierci Toby’ego Obeda”. Carey Price głośno o tym mówił, spotykał się z absolwentami szkół, nagłaśniał ich cierpienie. Wspierał ich, a oni mu kibicowali. Sami mieszkańcy Anahim Lake, którzy pamiętali go jako dziecko, mówili zaś, że pozostał skromnym człowiekiem i nadal jest jednym z nich. Niejako na potwierdzenie z tyłu hokejowego kasku nosił symbol Ulkatcho.

Granica poprawności

Można odnieść wrażenie, że zmiany nazw klubów, czepianie się maskotek czy próba oduczenia kibiców starych nawyków to przesada albo posunięta do szaleństwa poprawność polityczna, jak twierdził Trump. Warto sięgnąć wówczas po reportaż Gierak-Onoszko, zobaczyć film Martina Scorsese „Czas krwawego księżyca” albo przeczytać książkę, na której bazuje, o barbarzyństwie wobec Osagów (o jednym i drugim dziele niedawno w „Plusie Minusie” pisaliśmy). Warto sobie przypomnieć, w jaki sposób amerykańska armia rozprawiała się z Indianami, na przykład w masakrze nad Sand Creek, 29 listopada 1864 roku, kiedy pułkownik John Chivington na czele swojego oddziału dokonał rzezi.

„Jego ludzie wjechali do wioski, wielu z nich było pijanych albo na kacu po całonocnym piciu, tnąc szablami i strzelając na oślep. W chwili ataku w obozie było około sześciuset Indian, w tym nie więcej niż trzydziestu pięciu wojowników. Większość mężczyzn wyjechała polować na bizony. (…) Dzieci zabijano strzałami z bliska, niemowlęta przekłuwano bagnetami. Najsmutniejszy był widok Indian, którzy zbili się wokół wielkiego amerykańskiego sztandaru okrywającego tipi Czarnego Kotła (wodza – red.). Zebrali białe flagi, którymi powiewali, a kobiety uniosły swe koszule, żeby żołnierze rozpoznali ich płeć. Czekali cierpliwie, aż żołnierze się przekonają, że Indianie są przyjaźni – liczyli, że wtedy biali zaprzestaną mordowania. Wszyscy Indianie zostali zabici. Kiedy opadł dym i ucichły krzyki zarzynanych, na ziemi leżało około trzystu martwych Szejenów. Wszyscy zostali oskalpowani, wiele ciał zmasakrowano” – czytamy w „Imperium księżyca w pełni. Wzlot i upadek Komanczów” S.C. Gwynne.

Czytaj więcej

Scorsese i "Czas krwawego księżyca": Gdy chciwość usypia sumienie

Gdy poznajemy taką perspektywę, presja zmian także w świecie sportu staje się bardziej zrozumiała i prowadzi do dalszych dyskusji, chociażby: czy w ogóle powinno się jeszcze mówić i pisać „Indianin”? Wspomniana Joanna Gierak-Onoszko przekonywała już kilka lat temu na łamach „Gazety Wyborczej”, że to określenie należy wyrzucić „ze słownika człowieka kulturalnego”. Dodawała, że w Kanadzie uznawane jest za rasistowskie. Odpowiadał jej dziennikarz Bartosz Hlebowicz. Autor wielu artykułów na temat rdzennych Amerykanów dowodził, że „Indianin” to jednak nie to samo, co „Murzyn”, powołując się na wielu uczonych przychylnych rdzennym Amerykanom. Z nazewnictwa klubów „Indianin” pewnie jednak zniknie, wcześniej albo później. Tu nie ma czego bronić.

Autor jest dziennikarzem „Kroniki Beskidzkiej”

Rywalem piłkarzy Pogoni Szczecin w Lidze Konferencji Europy był niedawno belgijski klub KAA Gent, który dwa lata temu stanął także na drodze Rakowa Częstochowa. Wielu polskich kibiców przy okazji tych meczów było zapewne zaskoczonych, kiedy na ekranie telewizorów ujrzało herb klubu z Gandawy przedstawiający Indianina z imponującym pióropuszem. To zrodziło oczywiste pytanie: „Skąd, u licha, taki logotyp w klubie z Belgii?”.

Pozostało 97% artykułu
Plus Minus
Oswoić i zrozumieć Polskę
Plus Minus
„Rodzina w sieci, czyli polowanie na followersów”: Kiedy rodzice zmieniają się w influencerów
Plus Minus
Bogusław Chrabota: Rok po 7 października Bliski Wschód płonie
Plus Minus
Gość "Plusa Minusa" poleca. Robert M. Wegner: Kawałki metalu w uchu
Plus Minus
Jan Maciejewski: Pochwała przypadku
Plus Minus
„Pić czy nie pić? Co nauka mówi o wpływie alkoholu na zdrowie”: 73 dni z alkoholem